hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

wtorek, 7 lutego 2012

Lisbon story volume II


Lizbonę odwiedziłem w październiku 2010 roku. Jak się mieszka w Madrycie, a na Erasmusie w stolicy po sąsiedzku są dwie dobre koleżanki, głupotą byłoby ich nie odwiedzić. Udało mi się kupić bardzo tanie bilety w nietaniej linii lotniczej (dokładnie u narodowego przewoźnika Hiszpanii Iberii). Wylot miałem jakoś po 22 w czwartek, ale samolot postanowił opuścić lotnisko Barajas dopiero ok. 01:00 w piątek. Leci się prawie równo godzinę, po czym cofa zegarek o godzinę i tym magicznym sposobem, o którym uczą w 4. czy 5. klasie szkoły podstawowej jest się o tej samej porze w dwóch miejscach jednocześnie. Po ponad miesiącu w głośnym, zatłoczonym i drogim Madrycie, Lizbona była jak sen. Piękna, spokojna, tania, z dobrymi i mówiącymi po polsku koleżankami, pełna słońca, z dużą rzeką, której w Madrycie nie ma. I po zwiedzaniu jej przez cały dzień wieczorem była impreza. Zaczęło się od wina u innej polskiej koleżanki, a skończyło tym, że samotnie wracałem  najebany metrem lizbońskim  o 8 rano  z gejowskiego klubu, którego nazywa nie pamiętam, nie znając języka, dokładnego adresu i mając rozładowany telefon… w kieszeni miałem dokładnie tyle centów, by naładować bilet na jeden przejazd, a na drugi dzień miałem takiego kaca giganta, że wstałem z łóżka dopiero po 16:00. 

Jednak ten piątek i potem niedzielę spędziłem cudownie. To trochę tak, jak się z Warszawy jedzie na weekend do Krakowa. Dwa różne światy. Pierwszy raz w życiu widziałem Ocean Atlantycki, jadłem sławne i pyszne pastel de nata, jechałem tramwajem z reklamy MasterCard. Architektura Portugalii (3 miesiące potem byłem w Porto i było podobnie dobrze) urzeka współwystępowaniem starych kamienic z kafelkami na zewnętrznych ścianach, ruin nieodbudowanych po trzęsieniach ziemi oraz szklanych, nowoczesnych budynków. Klimat jesienią w Lizbonie jest wyborny, ciepły, ale niegorący, a obecność dużej ilości fontan, zbiorników wodnych i wiatr od wody koją, do tego pyszne jedzenie tańsze o 25-30% od madryckiego, przepyszne porto i ładni chłopcy. Choć było też dużo emigrantów i ludzi wyglądających niebezpiecznie, a co trzeci mijany mężczyzna na ulicy proponował haszysz. 

Gdy zwiedzaliśmy z koleżanką A. nadoceaniczne Cascais stojący przed wejściem do restauracji z otwartym menu  kelner, gdy nas usłyszał mówiących po polsku, zaprzestał prezentowania dań z karty i zaczął głośno krzyczeć, że jesteśmy z Rosji.

A gdy szukałem gejowskiego klubu i pytałem po angielsku przypadkowych, młodych ludzi na ulicy o jego położenie, trzecia zapytana osoba nie tylko powiedziała mi, gdzie go znajdę, ale mnie do niego zaprowadziła.

1 komentarz:

  1. W Lizbonie czułem się wolny, swobodnie i radośnie. Skąd właśnie takie uczucia i skojarzenia z tym tak jasnym miastem, że oczy trzeba mrużyć, nie wiem ale chętnie tam bym wrócił
    t.

    OdpowiedzUsuń