hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 15 marca 2015

Sailor Moon Crystal


Już kilka razy słyszałem pytanie o to, czy podoba mi się nowa wersja Sailor Moon. Chyba nawet poczuwam się trochę do miana eksperta w temacie akurat tej japońskiej animacji, która w tym roku skończy 23! lata (jest ledwo kilka miesięcy młodsza niż moja siostra). Prawda jest taka: mam komiksy, mam gadżety, mam serial i filmy, oglądam w kółko ulubione fragmenty, wydałem na to wszystko miliony monet i zawsze będę bronił tezy, że to jedna z lepszych rzeczy, jaka spotkała mnie w dzieciństwie. Dowód? Towarzyszy mi do dziś, nadal wzrusza i śmieszy, nie gaśnie. Gdy dowiedziałem się, że będzie nowa seria – bo na początku gruchnęła wiadomość, że będą to losy dalsze – trochę mnie zmroziło, ale po chwili zastoju pomyślałem, że to tylko dowodzi, że Sailor Moon to produkt ponadczasowy, na którym można zarobić na kolejnym pokoleniu. Moje obawy od razu wzbudzało to, jak cukierkowe i momentami disneyowskie czarodziejki poradzą sobie po rewolucjach: wszystkich pokemonach, durnych i krótkich kreskówkach z CN, komputerowych wytworach i teletubisiach. Data premiery przesuwała się i coraz jaśniejsze stawało się, że będzie to jednak coś pomiędzy remakiem a inną interpretacją losów – zwrotem ku mandze i próba fuzji z oryginalnym anime.

W końcu 5 lipca 2014 r. wypuszczono pierwszy odcinek Sailor Moon Crystal. Kolejne odcinki (łącznie 26) w różnych odstępach (mniej więcej co 2! tygodnie) zaplanowano prawie na cały rok i obecnie jesteśmy na 17. Moje odczucia były i są bardzo mieszane. Z jednej strony aż łza kręci się od samego faktu, że oto znowu leci Sailor Moon i to w dodatku można zobaczyć coś nowego, świeższego, lepszego. Z drugiej strony przez spakowanie 46 odcinków oryginalnej pierwszej serii w 14 nowych epizodów nie mogło odbyć się bez strat. Postacie są płytkie i bardzo jednowymiarowe, humoru bardzo mało, akcja idzie w takim tempie, że gdzieś uciekły wszystkie smaki, które sprawiały i nadal sprawiają, że oryginał ogląda się w kółko. Nie ma miliona wątków pobocznych, a główne postacie straciły wiele z samych siebie. Do tego wszystkiego pojawiło się „3D”. Oczywiście nie jest to 3D jako trójwymiarowa technologia, ale prześmiewcze odpicywanie grafiki do tego stopnia, że wali po gałach za dużą ilością kolorów. Na pewno cieszy większe trzymanie się mangowej fabuły, która choć uboższa, miała więcej elementów walki, zdecydowanie większą różnorodność zaklęć i była chyba jednak trochę ciekawsza w kontekście zwrotów akcji i większej liczbby analogii między Srebnym Millenium, Tokio XX wieku i Kryształowym Tokio z przyszłości.

Ciekawostką jest to, jak po 20 latach zaobserwować można postęp nawet w bajce. Bohaterki używają tabletów, ich punkt dowodzenia wygląda jak pracownia Starka, pojazdy i budynki w serialu wyglądają bardzo nowocześnie. 20 lat temu brak komórek, jeden mały klawiaturowy komputer Ami i komunikatory w zegarkach i „Ikarusy” na ulicach.


Nie ukrywam – bardzo cieszę się z nowej Sailor Moon. Przy całym tym, co wyszło jej na złe, śledzę na bieżąco i jestem tak samo rozemocjonowany, jakbym nie wiedział, co się zaraz stanie.


niedziela, 22 lutego 2015

and the Oscar goes to... 2015


Po raz kolejny udało mi się przed ceremonią rozdania Oscarów obejrzeć wszystkie filmy nominowane w kategorii najlepszy obraz roku. Łącznie obejrzałem 25 tytułów, które mają w dorobku choć jedną nominację za rok 2014. Mogę z całą świadomością przyznać, że był to rok kiepski. Albo inaczej, to co zostało do Oscarów nominowane, nie powala. Z tygodnia na tydzień (z reguły w środę po pracy w Cinema City za 15 zł) oglądałem przez dwa miesiące film za filmem i w porównaniu z latami poprzednimi, ten wypada przeciętnie. Nie będę się powtarzał i rozważał, czy Oscary coś znaczą, czy nie. Nie będę też w tym roku obstawiał zwycięzców, bo są na 98% pewni. W tym roku podam swoich subiektywnych zwycięzców oraz największych pechowców i przegranych. 3. 2. 1. Go!

najlepsza aktorka pierwszoplanowa: ok, przyznaję, nie widziałem Marion Cotillard w „Deux jours, une nuit” (nie lubię jej też), ale absolutnie zaczarowała mnie Felicity Jones w „The Theory of Everything”. Oscara nie dostanie i to właśnie ona jest pechowcem swojej kategorii – mimo że była lepsza od swojego ekranowego partnera, trafiła po prostu na rok, gdy pojawił się ktoś „lepszy”. Chora na Alzheimera Julianne Moore w „Still Alice” idzie przez nagrody jak burza.

najlepszy aktor pierwszoplanowy: żaden z nominowanej piątki nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Jake Gyllenhaal w „Nightcrawler”,który został okradziony z  nominacji. Nie tylko dla tego, że to mężczyzna nr 1 mojego życia, to jest po prosty świetny film i rewelacyjna rola. Cooper wyglądał w „American Sniper” jak goryl, Carell w „Foxcatcher” to porażka totalna (jak i cały film).Kibicuję Cumberbatchowi, bo „The imitation game” to bardzo dobry film.

najlepsza aktorka drugoplanowa: nie widziałem „Wild”, Streep nie może dostać czwartego Oscara, Knightley się nie pasowała do tej roli, Stone naprawdę nie zrobiła nic wybitnego w „Birdmanie”, za to faworytka czyli Patricia Arquette spisała się brawurowo – najtrudniej jest grać role najzwyklejsze.

najlepszy aktor drugoplanowy: faworyt J.K. Simmons skradł szoł głównemu aktorowi w filmie „Whiplash” – to jedna z tych sytuacji, gdy zapamiętujesz nazwisko aktora drugoplanowego, a nie głównego, zupełnie jak w „Idzie”. Z pozostałych nie widziałem „The judge”.

najlepszy scenariusz oryginalny: definitywnie „Nightcrawler”. To jeden z tych filmów, który jako dość niszowy ma szansę na kasowy sukces. To też jedna z tych kategorii, która najczęściej zaskakuje i odstaje od reszty wyników.

najlepszy scenariusz adaptowany: bardzo trzymam kciuka za „The imitation game”. To taki klasycznie dobry, poprawnie zrobiony obraz.

najlepszy film animowany: z całą miłością do „Big hero 6”, który trafia w moje superbohaterskie gusta, wielkim przegranym i nieobecnym jest „The lego movie”.

najlepszy film nieanglojęzyczny: czy „Ida” dostanie Oscara? To pytanie tygodnia. Było już kilka okazji, ale żaden film nie zbliżył się tak do nagrody jak „Ida” właśnie. Nie byłem zachwycony po obejrzeniu filmu Pawlikowskiego, ale umiem docenić walory: zdjęcia, temat, grę aktorek, statyczny klimat. Tylko to też film trochę nudny i trudny. Z rywali widziałem tylko argentyńskie „Relatos salvajes”,które są filmem zupełnie z innego bieguna, ale to biegun bliski mojemu gustowi. Szanse „Idy” oceniam na 85%.

najlepszy reżyser i najlepszy film roku podsumuję łącznie: nie umiem z reguły ocenić reżyserii filmu, to jest tak, że jeżeli film jest dobry, to reżyserii jest dobra. Jeżeli reżyseria jest dobra, film jest dobry. Obie te kategorie się zazębiają. Filmem spośród nominowanych, który zrobił na mnie największe wrażenie był „The imitation game”. „Birdman” i „The grandBudapest hotel” to też dzieła bardzo przyjemne, ale obawiam się, że Oscary wygra „Boyhood”. Wkurzył mnie ten film. Trochę jest z nim tak, że już za sam fakt, że był kręcony 12 lat, musi być super. Owszem, jest o wszystkim i o niczym, niby filmy o zwykłym życiu są najlepsze i najtrudniejsze, ale nie dajmy się zwariować, przy całym swoim sentymentalnym ładunku, on filmem wybitnym nie jest!

środa, 11 lutego 2015

Fed Cup by BNP Paribas, Kraków 7-8 lutego 2015 mecz Polska-Rosja


Na weekend 6-8 lutego 2015 r. pojechałem do Krakowa na ćwierćfinał Fed Cup by BNP Paribas między kobiecymi reprezentacjami w tenisie Polski i Rosji. Wielkie wydarzenie zapowiadane jako starcie Sharapovej i Radwańskiej (odpowiednio nr 2 i nr 8 światowego rankingu WTA na moment rozgrywek) było dla mnie istotne z kilku powodów. Po pierwsze, pierwszy raz w życiu widziałem mecze tenisa na żywo. Od kilku lat śledzę rozgrywki WTA, ale zawsze tylko wirtualnie. Po drugie, pierwszy raz miałem okazję uczestniczyć w dużym wydarzeniu sportowym na arenie nowej generacji. Przy okazji Euro2012 w Polsce powstało kilka nowoczesnych obiektów, które świetnie sprawdzają się jako miejsca dla wydarzeń sportowych, kulturalnych, religijnych, tylko że ja z nich nie korzystam. Nie lubię tłumów, nie chodzę na koncerty, nie fascynują mnie sporty drużynowe. Chociaż Stadion Narodowy w Warszawie stał się ważną atrakcją turystyczną, nigdy nie byłem nawet na jego błoniach. Po trzecie, nie pojechałem tam sam. Po serii planowanych i odwoływanych z powodów zdrowotnych wyjazdów, tym razem towarzyszył mi M. W sumie to gdyby nie on, wyjazd by się tak miło nie udał. Po czwarte, ja naprawdę lubię Kraków. Nie jest to miasto, w którym mógłbym mieszkać i pracować, ale jako cel weekendowych wyjazdów raz na kilka miesięcy sprawdza się wyśmienicie. Po piąte i najważniejsze, widziałem na żywo Agnieszkę Radwańską. Przy całym szacunku do Sharapovej i pozostałych Polek, Rosjanek i trenerów, to właśnie Aga była moim punktem wyjazdu nr 1. Nie ukrywam, że spodziewałem się ze swojej strony dość emocjonalnej reakcji.  O ile nastawiałem się na sromotną porażkę Polek, o tyle oczekiwałem walki i magii ze strony swojej idolki i jej koleżanek. Czego się dowiedziałem? Że miny, humory, nerwy, zachowania, które zdaniem „ekspertów” uziemiają Agnieszkę to prawda. Mamy tyle wspólnego!

Samo wydarzenie zrobiło na mnie w ostatecznym rozrachunku pozytywne wrażenie. Problemów spodziewałem się na już na etapie dotarcia do Tauron Areny. Asekuracyjnie przyjechaliśmy wcześniej (tramwajem), znaleźliśmy nasze wejście, nasz sektor i miła niespodzianka: praktycznie bez kolejek, szybka kontrola ochrony, kontrola biletu, dobrze oznaczona droga do sektora, szatnia przypisana do konkretnych sektorów i po kilku minutach już byliśmy gotowi do widowiska. Wszystko zaczęło się punkt 12, a ok. 12:07 zawodniczki już grały, nie było witania sponsorów i prezydentów, były hymny, prezentacja zawodniczek, sędziów (w zasadzie sędzin), przypomnienie zasad turnieju i kibicowania, rozgrzewka i gra. Media podają, że było 15 tysięcy osób,  bilety wyprzedano na długo przed imprezą. W praktyce było bardzo dużo pustych miejsc. Podejrzewamy, że firmy sponsorujące otrzymały pule biletów, które zostały rozdane pracowników, a Ci nie przyszli. Największy tłum był w niedzielę rano na perle w koronie całego meczu Polska-Rosja, czyli pojedynku Radwańskiej z Sharapovą, ale poza tym zwłaszcza dolne sektory świeciły pustkami. Kibice zachowywali się bardzo grzecznie, może ze dwa razy pojawiły się oklaski przy błędnym serwisie Rosjanek, ale wszyscy słuchali się śmiesznie mówiącej po polsku sędziującej najpierw Norweżki, a potem Brytyjki. Dla mnie mecz tenisa okazał się po pierwsze dość nudny, a po drugie trudny do śledzenia. W TV jest on już jakoś zmontowany i łatwiej skupić się na piłce, poruszających się zawodniczkach, pięknych pozach, odbiciach. W pierwszym meczu Radwańskiej były może 3 zapierające dech momenty, gdy pięknie zdobyty punkt czy obroniona piłka wywołała „wow” na całej hali.

Czymś niesamowicie psującym całe wrażenie były nieogarniające dzieci do piłek. Chyba nikt im nie wytłumaczył, na czym polega dokładnie ich zadanie i biedne nie ogarniały, co komentowały pod nosem zawodniczki i wykrzykiwali kibice. Kulminacyjny był moment, gdy Radwańska podeszła i wyrwała dziecku piłki z ręki przy swoim serwisie, bo to najzwyczajniej nie ogarnęło, że ma jej je akurat wtedy podać…

Jednym głosem Polki i Rosjanki podkreślały wspaniały doping. Mam wrażenie, że o ile poniósł on Rosjanki – nie ukrywajmy, że Sharapova może mieć więcej fanów w Polsce niż Radwańska – Polkom przeszkadzał. Tam im zależało, by przed swoimi i na swoim podwórku wygrać, że ugrały w stresie tylko jednego seta i przegrały cały mecz 0:4. Następna okazja dla mnie do przekonania się na żywo, czy forma Radwańskiej wróci, już w kwietniu w Katowicach.

sobota, 24 stycznia 2015

trzecie uroblo


Blo, które przez większą część 2014 roku pozostawało martwe, 31 grudnia 2014 skończyło 3 lata. Przyczyna nieblowania jest prosta – brak potrzeby. Nie raz już tutaj wspominałem, że to co chciałem i co mnie bolało, już do Internetu wykrzyczałem, a blo jako takie straciło swoją pierwotną funkcję. Nie jest też tak, że o nim zapomniałem lub że o nim wcale nie myślę. Po pierwsze czuję więź trochę jak z własnym dziełem/dzieckiem. To reprezentacja moich myśli, pomysłów, odczuć, zdolności publicystycznych, coś co dzięki mnie wisi w sieci i w pewnym sensie już zawsze tam będzie. Po drugie,  blo postrzegam też jako warsztat literacki, zawsze chciałem pisać lekko i w sposób, który byłby zrozumiały dla każdego. Sam obserwowałem ewolucję swojego opornego stylu z czasów szkoły i chyba coś zmienić na korzyść mi się udało, bo… po trzecie, blo od początku miało bardzo pozytywny feedback. Skłamałbym, gdybym twierdził, że komentarze (częściej ustne i osobiste niż pisane tu) i statystki odwiedzin są dla mnie nieistotne. Jedne i drugie napędzają produkcję wpisów, poprawiają humor i są dowodami, że moje krzyki ktoś odbiera.

Urodzinowy wpis na blo to już tradycyjnie (można mówić o tradycji, gdy to trzeci raz?) podsumowanie mijającego roku. Z oceną 2014 długo zwlekałem. Przyczyn jest kilka, ale wszystkie prowadzą do dwóch słów: nie wiem. Zupełnie nie umiem przyznać, czy to był rok dobry, czy zły, czy lepszy od 2013, czy też gorszy, czy na równi z 2008, a może to totalna porażka niewarta blo. Powstrzymując się od jednoznacznych sądów mogę wskazać kilka istotniejszych chwil, które za naście lat będę kojarzył: „a no tak, to było w 2014”. Przede wszystkim – wyższe wykształcenie. Po 8 latach mieszkania w Warszawie, udało mi się zrealizować pierwotny cel przyjazdu ze Szczecina. Zrobiłem licencjat z socjologii na UW broniąc pracy dyplomowej o porównaniu Agnieszki Radwańskiej do przedsiębiorstwa. Idąc dalej – rozstałem się z nią, a potem wróciłem na siłownię. Po roku ćwiczenia uznałem, że to zabawa nie dla mnie. Efekt prawie żaden, zmęczenie ponad normę, wrażenie że zajeżdżam sam siebie. Po kilku miesiącach, z małym falstartem na chorobowy grudzień, wróciłem do Pure. Brakowało mi przede wszystkim pozytywnej energii i tego poczucia, że jednak coś ze sobą robię. Przy jednoczesnym odebraniu przez pracodawcę karty Multisport, siłownia będzie musiała przejąć po basenie funkcję podstawowego dostawcy endorfin. Udało mi się też kilka wyjazdów: Berlin, Szczecin, Poznań, Kraków, Wrocław, Olsztyn, Elbląg. Do skutku nie doszły za to Berlin (drugi raz) i Wilno, a to głównie z powodów zdrowotnych, bo właśnie to zdrowie stawia największy znak zapytania nad oceną minionego roku. Chorowałem sporo, nawet jak na mnie. Chorowali też moi bliscy. A skoro o bliskich mowa, to w 2014 pobiłem rekord życiowy w byciu w relacji. Trwa to już ponad 5 miesięcy i muszę przyznać, że dawno z nikim się tak nie śmiałem, tak dobrze nie czułem i nie chciałem, by trwało jak najdłużej.

W 2014 zostałem wujem, do życia wróciła podrasowana Sailor Moon, a przez „moje” mieszkanie przewinęło się z bardzo różnym skutkiem 5 (słownie: pięciu) różnych współlokatorów/współlokatorem.


Prócz zdrowia, dużym minusem dla 2014 jest to, że utknąłem w pracy. Już ponad 2 lata robię coś, czego robić nie chcę. Brakuje mi chyba mocy, by to zmienić plus nie do końca wiem, na co zmienić bym to chciał. Idę o zakład, że połowa moich problemów zdrowotnych ma podłoże psychosomatyczne.