hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 25 listopada 2012

moja prawda o cc


W szukaniu pracy bardzo długo wzbraniałem się przed telefoniczną obsługą klienta. Niedawno Gazeta opublikowała artykuł, gdzie  podano, że Polska jest callcentrową królową Europy. Nie dziwi mnie to wcale. Pośród malejącego z miesiąca na miesiąc ogromu ogłoszeń wyróżniam cztery duże kategorie. Pierwsza to szeroko pojęci informatycy, specjaliści od Oracle, baz danych, aplikacji. Druga to księgowi, w szczególności samodzielni księgowi ze znajomością coraz to mniej popularnych języków. Trzecia to asystentki, sekretarki i stażystki z dużym akcentem na „-tki”, bo to ogłoszenia nastawione na kobiety nawet w swojej warstwie językowej; paradoksalnie to też jest forma dyskryminacji. Czwarta, moja ulubiona i chyba największa to właśnie telefoniczna obsługa klienta. Oczywiście poza główną czwórką pojawiają się częściej czy rzadziej perełki, po prostu inne oferty oraz bezpłatne staże i praktyki. Obsługa klienta przez telefon to dla mnie różna forma pracy z telefonem – od łatwiejszego odbierania przychodzących i radzenia, pomocy, po dzwonienie samemu i sprzedawania maszynek do golenia łydek. Czasami aż uwierzyć nie mogę, że jakiś produkt czy instytucja ma swoje call center i siedzą w nim studenty, które dorabiają do stypendiów czy groszy od rodziców.

Standardowo taka oferta „pracy” z telefonem skierowana jest do studentów zaocznych, proponuje stawkę godzinową, która rośnie znacząco w przypadku pracy w języku obcym, zakłada raczej umowę zlecenie, „pracę” w soboty, niedzielę, święta, często w nocy. Teoretycznie nie potrzeba wielkiego doświadczenia, ale od czasu do czasu do końca nie wiadomo dlaczego pojawia się wymóg 2-3-4 lat doświadczenia w cc oraz, co już bardziej zrozumiałe, wymóg znajomości jakiejś bardzo wyspecjalizowanej branży jak np. szkło hartowane czy właściwości komórek macierzystych. Przez pięć miesięcy pracowałem w specyficznym callcenter, byłem na kilku spotkaniach rekrutacyjnych do „pracy” w innych firmach. Zauważyłem, że tam prawie zawsze zaczyna się od zera. Ludzie np. z 3letnim stażem w cc jednego ubezpieczyciela, idą pracować do innego i zaczynają od początku. Jakoś tak jest, że telefonów do i z cc się nie lubi. Gdy dzwoni do mnie obsługa mojej sieci komórkowej, mojego banku, mojej byłej szkoły językowej, domyślam się, że chcą mi sprzedać kredyt, Internet czy trzy kursy w cenie jednego. Ze względu na to, że sam pracowałem na słuchawce i wiem, że po drugiej stronie często jest zmuszony życiem do tego człowiek, jestem miły, ale tak naprawdę-naprawdę nie kupiłbym nigdy niczego przez telefon. 

I nie wiem, co jest gorsze. Na rekrutacjach spotykałem osoby je przeprowadzające, które były przekonane, że to superzajęcie i megaszansa na przyszłość oraz HRowców, którzy mieli zupełną świadomość, że oferują gówno, że sami w życiu nie zgodziliby się na taką „pracę”.

Jednocześnie przyznaję, zdarza się rzeczywiście, że jakiś promil z promila pracowników call center robi „karierę” i awansuje na lepsze stanowisko wewnątrz firmy lub zostaje team leaderem, który nie musi już odbierać telefonów. A to już dużo.

niedziela, 18 listopada 2012

piętno


Jak tylko zaczął się w moim życiu etap wysyłania aplikacji o pracę, oznaczało to również początek zastanawiania się czy i jak pisać w nich o tym, że nie mam ręki. Z jednej strony nie powinno mieć to najmniejszego znaczenia podobnie jak fakty czy mam dzieci, jestem gejem, mam żonę, przynależę do rasy żółtej czy wyznania muzułmańskiego. Z drugiej strony przecież nie wysyłam CV tam, gdzie wiem, że brak ręki uniemożliwia wykonywanie pracy – marzenia o byciu lekarzem, strażakiem czy bokserem porzuciłem już bardzo dawno. Z trzeciej już strony uczestniczyłem kiedyś w warsztatach poszukiwania pracy przez osoby niepełnosprawne i usilnie „wciskano” nam tam, by ze swoich przywar czynić zalety, by argumentować, że pracodawca zatrudniając osobę bez ręki zyskuje dzięki temu szereg ulg, ma szanse na dofinansowanie i generalnie może więcej zyskać niż stracić. Tylko nikt nam na tych warsztatach nie wyjaśnił, jak zaznaczyć to w dokumentach aplikacyjnych, by już pierwsze zetknięcie osób z HR ze mną już uwypuklało takie korzyści. Z kolejnej strony zdarzają się ogłoszenia, w których wyraźnie zaznaczone jest, że pracodawca chętnie szuka osoby niepełnosprawnej i wtedy niby jest łatwiej, choć chyba największym z możliwych banałów byłoby tu stwierdzenie, że osobie niepełnosprawnej jest generalnie trudniej znaleźć pracę niż osobie pełnosprawnej. 

Osoby przeprowadzające ze mną rozmowy kwalifikacyjne różnie reagują na fakt, że oto kandydat przychodzi niepełnosprawny. Jedni milczą i nie robią z tego kwestii, drudzy pytają o to w semiprofesjonalny sposób w ścisłym związku z charakterem pracy, na którą aplikuję, a inni walą prosto z mostu niemal zaraz po „dzień dobry”. Przykład ostatniej rekrutacji bardzo mnie zasmucił. Za pośrednictwem przyjaciela aplikowałem do dużej firmy. Miałem opory, bo nie podobał mi się charakter pracy, ale w mojej sytuacji trudno jest wybrzydzać. Dużo rozmawiałem z przyjacielem i obaj argumentowaliśmy, dlaczego ta praca może być szansą i dlaczego nią być nie może. Ostatecznie po wielu przemyśleniach zdecydowałem się pójść na spotkanie rekrutacyjne (słowo klucz). Zerwałem się z zajęć uniwersyteckich, pożyczyłem buty z tych eleganckich (już wcześniej), przygotowałem się do rozmowy i wykonania zadania rekrutacyjnego. Całość miała trzy części i trwała prawie dwie godziny, a przyszło na nią jedenaście osób. Zrobiłem wszystko najlepiej, jak umiałem, dzięki mieszance przygotowania, elokwencji i inteligencji wydaje mi się, że zrobiłem dobre wrażenie. Po dwóch dniach mało istotnym dla przykładu kanałem dowiedziałem się od kolegi kolegi znajomego, że pracy nie dostanę, bo nie mam ręki. I kropka. Rzeczywiście minął termin, do którego miano się do mnie odezwać i nikt tego nie zrobił. Z jednej strony naprawdę rozumiem – skoro możemy wybrać spośród jedenastu mniej więcej podobnie przygotowanych do pracy kandydatów, lepiej wybrać tego bez ręki. Z drugiej jednak strony jak pomyślę o tym, ile czasu, przygotowań, niemal kłótni i walki wewnętrznej poświęciłem, by w ogóle tam pójść i w dodatku, ile czasu i uwagi poświęciły osoby prowadzące tę rekrutację, by ostatecznie usłyszeć jak wyrok, że nie, bo nie mam ręki, wszystkiego mi się odechciewa.

A cała zabawa sprowadza się do tego, by w takiej sytuacji na drugi dzień rano wstać z łóżka i w bardzo zbliżony sposób dalej wysyłać aplikacje. Z całą świadomością, że takie sytuacje są i będą, bo nie ma i nie będzie ręki. Bo nie ma i nie będzie wyboru. 

Bardzo analogicznie jest z randkowaniem i związkami. Napisać czy nie napisać przed spotkaniem, że nie mam ręki. Uprzedzić czy ryzykować minę i reakcję po drugiej stronie, które potem mogą się śnić po nocach.

niedziela, 11 listopada 2012

jedenasty jedenasty


Przyznam się szczerze, że nigdy nie przywiązywałem większej wagi do świętowania dnia niepodległości, a postawa patriotyczna (w jakimkolwiek sensie) nie wydawała mi się interesująca. Swoją polskość rozpatruję w kategoriach obywatelstwa i wynikających z tego praw i obowiązków. Nie umiem do końca wytłumaczyć, jak rozumiem „polskość”, nawet „patriotyzm” sprawia mi nie małą trudność. Pewny jestem jednego, wydarzenia 11 listopada 2011 roku (tak, 2011) mnie zaniepokoiły. Pokazały wiele konfliktów, wiele problemów, podziałów, emocji, frustracji, może i głupoty, a na pewno rozpaczy. Były akcje policji i prokuratury, liczne komentarze publicystów, polityków, ale w gruncie rzeczy tamten dzień ukazał wielowymiarowość społeczeństwa, narzędzi manifestacji myślenia i jednocześnie był świętem demokracji, jak i jej pewnego rodzaju upadkiem. Minął rok, nastąpił 11 listopada 2012 roku, pechowo wypadła wtedy niedziela i nie było mowy o kolejnym długim weekendzie. Na mniej więcej tydzień przed jedenastym na fejsbuku zaczęły pojawiać się pierwsze wpisy pt. „uuu, będzie się działo, w niedzielę nie wychodzę z domu”. Na TVN24 miałem okazję obejrzeć konferencję prasową szefowej stołecznego Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego, która wraz z policją, strażą pożarną oraz ZTM zapewniała, że będzie bezpiecznie, równocześnie nie podając do wiadomości ostatecznej wersji tras marszów, podczas gdy inne media mapowały te trasy już od dwóch dni. Rozmawiając z przyjaciółmi, widząc posty w sieci i czytając wiadomości o planowanych wydarzeniach miałem wrażenie, że wszyscy doskonale wiedzieli, że 11.11 będą latały płyty chodnikowe, trochę wytworzyło się na to nawet przyzwolenie społeczne – „no tak, w sumie ok., niech idą tego 11. i rzucają, kiedyś trzeba, a ja posiedzę w domu, w końcu wolne”. To mała pułapka demokracji: nie można, nie wypada, nie ma podstaw i bardzo trudno byłoby uniknąć demolki.

Marsze, manifestacje, transparenty, krzyki, bójki – w jakichkolwiek barwach ideologicznych – nie mają dla mnie znaczenia. Dobrze, że ludzie korzystają z praw, jakie daje im ustrój demokratyczny, źle, że łamią przy tym bardzo często prawo. 11.11 kojarzy mi się niesamowicie smutno i szaro. Nie tylko dlatego, że to już po prostu listopad, ale też dlatego, że to święto wspominania męczeńskich śmierci, biczowania się w czarnych garniturach i palenia zniczy. Jakoś mi tak szkoda, że się tego dnia nie cieszymy. Dlaczego nie jesteśmy wdzięczni i nie świętujemy polskości, możliwości mówienia po polsku, życia w wolnym kraju bez organizowania drogi krzyżowej włodarzy kraju od pomnika do pomnika Wielkich Polaków? 

Nieprzypisywanie znaczenia dniu niepodległości jest dla mnie ciekawe. Z jednej strony dużo osób ma to zwyczajnie w dupie (i nie ma w tym nic odkrywczego, ani zaskakującego), ale z drugiej strony oficjalnie nie wypada tak myśleć. Trzeba choć 3 sekundy myślenia poświęcić Piłsudskiemu. Frasyniuk miał rację, że Polacy patrioci nie chodzą na marsze, bo akurat pracują na to, czym Polska jest. Ja dodam, że nie chodzą, bo mają w dupie.

I znowu napięcie rozładowało się między innymi przez serię memów. To już niemal oczywiste. Jest to coś jasnego w tym szarym święcie. Jak biegi niepodległości, robienie kotylionów, wizyty w instytucjach kultury. Sam uczciłem to pierwszą ever wizytą w Łazienkach Królewskich. 

sobota, 10 listopada 2012

blo o sraniu


Kupa to temat bardzo trudny (?). Coś co towarzyszy każdemu, (prawie) codziennie i jest jedną z niewielu rzeczy uniwersalnych i stanowiących o równości gatunku ludzkiego, jest takie przemilczane. Zaryzykuję stwierdzenie, że wszyscy lubimy srać. Na pewno srać lubię ja. Zaczynając od tego, że czuję się lżej, zdrowiej (w końcu zbędnych rzeczy się pozbywam), a kończąc na tym, że mam po kupie poczucie, że mój brzuch jest ładniejszy oraz naturalnie mniej ważę. Chyba wszyscy mają podobnie? Czy nie? Może mam fiksację. A może nie mam i po prostu ciekawią mnie to, dlaczego rozmawianie o kupie to już wyższy poziom wtajemniczenia znajomości.  Bo tak się zwykło mówić, ba (!) nawet robić. Nie z każdym porusza się temat srania czy niewysrania, podobnie jak nie przy każdym pozwala się sobie na głośne pierdnięcia. Jak się mieszka z obcą osobą, uważa się, by po kupie nie śmierdziało w łazience. Gdy mieszka się z kimś bliskim lub wręcz z parą temat kupy staje się tajemnicą dzieloną, który nadal stanowi tabu na zewnątrz, na gości, dla innych. Analogicznie, gdy używa się łazienki u „słabych” znajomych, albo w miejscach publicznych. Ja zwyczajnie nie potrafię. Przez 12 lat szkoły (to był fizycznie ten sam budynek, choć zmieniała się instytucja) srałem może dwa razy – w takich już krytycznych przypadkach. Sranie u siebie to jednak sranie u siebie. Pojedyncze przypadki kupy „na mieście” lub u ludzi stanowią dla mnie, ale i dla niektórych moich bliskich, epizod na tyle charakterystyczny, że wieńczy go wręcz sms czy telefon informacyjny.

Zawsze śmieszy mnie, jak ktoś pierdnie po cichu w komunikacji miejskiej. Śmierdzi, wszyscy wiedzą, nikt nie drgnie albo ktoś tylko ostentacyjnie da do zrozumienia, że zwyczajnie jebie i z grymasem na twarzy przejdzie na drugi koniec wagonu, co powoduje, że myślę o tej osobie jako o sprawcy zanieczyszczenia. Raz w pracy w towarzystwie w czasie dłuższej przerwy zapadła niezręczna cisza i padło sakramentalne: „to o czym teraz porozmawiamy?”. Ku mojej uciesze jedna z koleżanek zaproponowała temat: „kupa”. Bardzo chciałem zobaczyć, jak potoczy się sprawa, ale zwyczajnie nikt nie podchwycił tematu. Z perspektywy czasu żałuję, że nie zrobiłem tego ja. Trochę tak by badawczo sprowokować reakcję grupy. Obiecuję, że następnym razem, gdy padnie powyższe pytanie w towarzystwie, zaproponuję z pełną powagą gadkę o sraniu. Bo to dla mnie temat nieobrzydliwy i też zupełnie niezboczony. Bądźmy naturalni – choć jednak golmy pachy. 

A temat jest żywotny. Języka niemieckiego uczyłem się osiem lat, a teraz uważam, że nic nie pamiętam. Prawie nic, bo z trzeciego rozdziału podręcznika już na zawsze pozostanie mi w głowie sraczka i rozwolnienie, których nie umiem tak na zawołanie powiedzieć po angielsku czy hiszpańsku.

Mam to szczęście, że śniadanie plus kawa zawsze na mnie działa, jak chcę, by działało. Z różnych źródeł wiem, że połączenie szklanka coli plus szklanka kawy też pomaga. W całe te jogurty, serki nie bardzo wierzę, choć jogurt/maślanka/kefir i kawa – efekt murowany.

czwartek, 1 listopada 2012

100 lat


Chcemy długo żyć. To taki imperatyw, żeby żyć jak najdłużej i korzystać, i wyrywać każdy dzień, bo te są przecież dobrem ograniczonym. Naturalnym zaprzeczeniem tego jest samobójstwo, które dla wielu jest głupotą, dla innych pójściem na łatwiznę, a dla jeszcze innych najbardziej nienaturalnym zachowaniem ludzkim. I nawet gdy sobie śpiewamy „sto lat”, wybrzmiewa szczere lub mniej szczere, trzeźwe lub pijane, przemyślane lub odbębnione życzenie jak najdłuższego życia. Nie jestem przekonany, że długość jest dobrą miarą jakości życia. Czy że życie krótkie, „za wcześnie przerwane” jest w jakiś sensie mniej wartościowe niż życie ponad 100letniej babuleńki, która codziennie wypija kubek rumu dla zdrowia i siły. Czy bagaż doświadczeń/poziom spełnienia 30latka musi być mniejszy niż 70latka?

Pewnie wynika to z mojej obecnej sytuacji, ale najzwyczajniej irytuje mnie przekonanie i twierdzenie, że jestem jeszcze młody i w związku z Tm: spokojnie, przyjdzie czas na wszystko, że się jeszcze ułoży i że skoro mam te-prawie-26-lat to nie mogę jeszcze twierdzić, że moje życie ssie i je trochę przegrywam już. Otóż mogę. Bo skoro tak czuję i widzę, że zrobiło się patowo, to jakim cudem mam skupiać się na wydłużaniu życia, na myśleniu o przyszłości, na wierze, że będę kiedyś piękny, bogaty i zakochany, skoro 90% powierzchni mojego mózgu skupia się na tym, czy będę mieć na opłaty w miesiącu, który właśnie akurat trwa. „Będzie dobrze”, „Musi w końcu być dobrze”, „Jakoś się ułoży” to zrozumiałe dla mnie, ale jednak dość puste frazesy. Wcale nie musi i nie wierzę, by siła autosugestii miała wiele wspólnego ze znalezieniem pracy czy szczęścia. Pewnie nie przeszkadza, ale jednocześnie bardzo trudno ją z siebie wykrzesać i do tego jeszcze podtrzymywać przez kilka miesięcy pozostawania bez pracy, bez kasy, bez spełnionych potrzeb, bez spokoju i bez snu. To takie raczej trwanie, nie życie. Być może mam w sobie jeszcze jakiś cień pozytywnego myślenia o jutrze, być może to jakieś mechanizm biologiczny, a być może to jeszcze nie ten moment, kiedy bilans całości wychodzi na minus, bo wciąż tli się gdzieś małe przekonanie, że coś się zmieni.

Staram się nie dotykać kwestii eutanazji. Nie umiem się określić co do poparcia dla legalnego wyboru śmierci. Nie do końca pasuje mi mówienie o „życzeniu śmierci” w kontekście schorowanych i zmęczonych osób. To sugeruje, że oni po prostu chcą umrzeć, niemal z radością. A przecież to ból, cierpienia, choroba sprawiają, że naturalna chęć długiego życia właśnie umiera.

Sam zawsze uważałem się za osobę niezdolną do samobójstwa. Wymaga to wielkiej odwagi lub wielkiej głupoty. Obu mi brakuje.