hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

wtorek, 31 stycznia 2012

zamawiamy!


Jestem uzależniony od pizzy. Mój współlokator jest uzależniony od pizzy. W dodatku twierdzi, że mógłby zjeść jej każde ilości. Ja jeszcze mam włączone jakieś tam biologiczne blokady i potrafię powiedzieć „nie”.  Nawet  bieganie wokół bloku nie pomaga. Często przesadzamy i mimo kryzysu finansowego zdarza nam się zamawiać pizzę 2-3 razy w tygodniu, a raz (choć to ze dwa lata temu już było) 2 razy tego samego dnia, bo wieczorem przyszli niezapowiedziani goście. I pizzy sprzyja niedziela po mocno imprezowym weekendzie, gdy zrobienie jajecznicy czy kanapki graniczy z wspięciem się na Rysy. Do tego jest jeszcze promocja „druga pizza gratis” w poniedziałki i wtorki w pizzeriach Dominium. Dwie duże pizze na tradycyjnym cieście dla nas dwóch żadne wyzwanie. Potem tylko trzeba pozbyć się pudełek, zanim je zobaczy któraś z odwiedzających nasze mieszkanie osób. Magiczne „zamawiamy!” na stałe weszło do naszego melinowego słowniczka i jest krzyczane często nawet wtedy, gdy jesteśmy zaraz po zjedzeniu, pizzy też.

Z szerokiego wyboru składników w zasadzie nie przepadam tylko za owocami morza. Choć  tak z drugiej strony to z sosem czosnkowym autorstwa mojego współlokatora (koniecznie z mojego małego jogurtu naturalnego 0% tłuszczu) czy też z rzadko-u-nas-w-domu-widzianym keczupem, jestem w stanie zjeść jakiekolwiek zestawienie dodatków na ciepłej pizzy, a czasem nawet i na zimnej dnia następnego. Zamówienie pizzy to dla mnie i mojego współlokatora taki trochę już mały rytuał, a do tego okazja do bycia towarzyskim. Spotykamy się w jednym pokoju, oglądamy razem odcinek „Dr House’a”, „Gotowych na wszystko” lub inny długo wybierany film, pijemy drynka, śmiejemy się i tyjemy.

Telepizza ma zdecydowanie fajniejszy internetowy system zamawiania, ale jeden poważny, zasadniczy i niewybaczalny dla nam mankament. Nie można płacić on-line. Przy życiu na kredycie to robi sporą różnicę. Dlatego nie chodzimy też do Biedronki.

Kiedyś gdzieś czytałem, że z takiego fastfudowego jedzenia to pizza właśnie jest najzdrowsza. I tego będę się trzymał.  

poniedziałek, 30 stycznia 2012

ikea family


Byliśmy w IKEA. Standardowa, weekendowa ciotowycieczka do tego jakże ważnego miejsca na mapie Warszawy tym razem miała zgoła odmienną formę. Zamiast w trzy/cztery osoby pojechaliśmy aż w piątkę (i nie było muffinów na drogę). Na początku odbyło się komisyjne sprawdzenie dowodu rejestracyjnego celem uzyskania informacji o pojemności „Złotej Strzały”. Napisano tam, że ma ona 5 miejsc siedzących/stojących. W praktyce chyba nikt nie stał, ale na osobę przypadało kilkanaście centymetrów kwadratowych, a zapinanie pasów było wyzwaniem. No i czekał nas jeszcze powrót z zakupami. Podróż w mrozie przez Ząbki i dzielnice, których Warszawa się wstydzi, zakończył się tradycyjnym, szwedzkim obiadem. Jako jedyny nie skorzystałem z jubileuszowej promocji na klopsiki (10 sztuk za 5 zł), bo ja zawsze w IKEA jem łososia, co by raz na 2-3 miesiące zjeść rybę. Mimo temperatury grubo poniżej zera w sklepie był gazyliard ludzi, w tym pół gazyliarda kobiet w ciąży, kobiet z dziećmi i kobiet karmiących piersią. Jeszcze w drodze zastanawialiśmy się, czy kobiety w ciąży mogą wychodzić na mróz, tzn. czy nie zamarza im ciąża. Nie zamarza.

Z naszej piątki tylko ja jestem szczęśliwym posiadaczem karty IKEA FAMILY. Paradoksalnie jako najmniej rodzinna i prorodzinna osoba z wycieczki, „odbiłem się” na kasie aż dwa razy, by przyjaciele mogli skorzystać z dwuzłotowej zniżki na kosmetyki marki własnej IKEA. Do IKEA jeździć lubię. Mówi się, że to marka przyjazna gejom, taka „gayfriendly”. Choć ja bardzo nie lubię tego słowa, bo to trochę takie przymrużenie oka, że niby ok, że jesteście gejami, po prostu chcemy na Was zarobić w ten sposób, co na heterykach. I jak zawsze było śmiesznie, długo, smacznie i tłumnie. Jako osoba z miasta, którego były prezydent powiedział IKEI „wal się na ryj” i dzięki któremu sklepu tego w Szczecinie nie mamy, traktuję oba markety warszawskie jak obiekty turystyczne najwyższej rangi.

A do domu wróciłem z metalową łyżką do butów, co ją sprzedawali w woreczku po narkotykach. Nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze wrócić z IKEA z pustą ręką. Zawsze znajdzie się choćby najmniejsza pierdoła, której wcale się nie potrzebuje, ale z marketu się z nią wyjdzie.

I nie było na dziale spożywczym markizów cytrynowych, które tak uwielbiam. W ogóle jakieś inne, nowe ciastka tylko były. Moja comiesięczna potrzeba cytrynowych słodyczy nie została zaspokojona.

niedziela, 29 stycznia 2012

dla kogo blo?


Po czterech czy pięciu pierwszych wpisach na blogu mój bliski przyjaciel zarzucił mi, że według niego „poziom analiz” poruszanych kwestii jest za niski czy za płytki. Stwierdził, że jak o tym opowiadam, brzmi to lepiej, wydaje się głębsze i bardziej refleksjogenne. Trochę o tym pomyślałem i jestem w stanie odpowiedzieć. Po pierwsze – blo nie może być długie. Moja metoda na dwa długie, dwa krótkie akapity pozwala na dotknięcie tematu, rzucenie prostych skojarzeń, kilku faktów, szybki komentarz. Po drugie – słowo pisane jest trudniejsze niż słowo mówione. To oczywiste, że łatwiej coś wytłumaczyć podczas rozmowy niż oddając komuś tekst. Po trzecie - nie mam ambicji na wieszcza. Nie objawiam prawd, nie odczuwam misji głoszenia, po prostu piszę blo.

A to pisanie jest chyba przede wszystkim dla mnie. Na pulpicie trzymam plik notatnika, gdzie zapisuje sobie tematy, które chcę poruszyć na blogu. Staram się to robić codziennie, ale z różnych przyczyn, pojedyńcze dni wypadają z cyklu. Traktuję to jako radzenie sobie z emocjami, sposób na poukładanie myśli, „wygadanie się”, trochę też pozbycie się czegoś. Gdy potem spogladam w statystyki i widzę, że jednego dnia potrafi odwiedzić mnie ponad 120 osób, jest mi miło. Tylko że to efekt wtórny, trochę uboczny. Blo jest moje, nie Wasze. W pewnym sensie jesteście mi i blo potrzebni, ale nie oczekujcie z mojej strony zapędów na proroka.

Między wrześniem 2007 a kiedyś tam w 2009 prowadziłem fotobloga w serwisie sieci PLAY, który miał zupełnie inny charakter, taki bardziej pamiętnikowy. Nie wiem, ile osób czytało tamte wpisy, ale sporo znajomych namawiało mnie do ponownego pisania, gdy tamto blo zostało zamknięte.

Na chwilę obecną nie planuję zmiany formuły pisania blo. Jestem zadowolony z efektów, minął prawie miesiąc, a pierwsza ocena jaką wystawiam sobie i blo mnie zadowala całkowicie.


sobota, 28 stycznia 2012

PLN


Nie mam pieniędzy. Tak w zasadzie to już zupełnie ich nie mam. Trzeci tydzień ominąłem zakupy w Kerfurze, który ze współlokatorem odwiedzamy raz w tygodniu od ponad 5 lat. Oczywiście brak pieniędzy przekłada się na wiele innych – brak jedzenia, brak kaw ze znajomymi na mieście, brak kina, brak imprez, brak jedzenia na mieście, brak wyjazdów, brak prezentów, brak leków, brak oszczędności na sytuacje awaryjne, ale dla odmiany wywołuje wiele problemów z opłatami rachunków, wykupem recept, zaspakajaniem zachcianek i potrzeb. Ostatnio musiałem pójść do państwowego szpitala zrobić jakieś dziwne badanie. Wiedziałem, że będę musiał za nie zapłacić, bo nie jestem ubezpieczony, ale nie wypłacałem ostatniej kasy z bankomatu – założyłem, że będę mógł zapłacić kartą kredytową. Dotarłem do placówki, wchodzę i mnie zamurowało. Za obowiązkowe zostawienie kurtki w szatni trzeba było zapłacić 1,50 zł. Oczywiście portfel miałem zupełnie pusty. Musiałem cofnąć się do bankomatu, a że była to maszyna bezpłatnej, ogólnopolskiej sieci, trzeba było wypłacić 50 zł i takim banknotem opłacić szatniany haracz. Była to sytuacja dość smutna, głupia i przykra.

Pracy nie mam od końca studiów. Oszczędności się już skończyły, długi przybrały niewyobrażalne rozmiary. Staram się cokolwiek zarobić wykonując dorywcze, mało ambitne prace, za które dostaje niewielkie, ale jednak zawsze, pieniądze. Gdy w ostatni poniedziałek dostałem przelew za zaplanowane na czwartek sprzątanie dwóch mieszkań bliskich znajomych zacząłem się zastanawiać: „Co mam zrobić z tą kwotą?” a) kupić jedzenie; b) spłacić wołającą o spłatę kwoty minimalnej kartę kredytową; c) zostawić na koncie celem podjęcia próby zebrania odpowiedniej ilości pieniędzy na lutowe opłaty stałe (czynsz, gaz, prąd, telefon, internet, karta miejska). Taki dylemat bez wyjścia niczym grecka tragedia pt.„abc”.

Jakieś 2 tygodnie temu przeraziła mnie myśl, że o niczym obecnie nie myślę tak dużo i marzę tak bardzo jak o pieniądzach właśnie. Nie powinno tak być.

Naprawdę się boję.

piątek, 27 stycznia 2012

konsumpcja w 128


W środę około 12:00 wracałem autobusem 128 z BUWu do domu na Szczęśliwice. Jakoś kilka przystanków przed końcem trasy do bardzo już pustego pojazdu wsiadła dość młoda para. Usiedli blisko mnie, a po chwili mężczyzna wyjął z plecaka kanapkę i zaczął ją jeść. Jego domniemana dziewczyna/żona skwitowała to słowami: „Ty żarłoku!”. On odsunął jedzenie od ust, spojrzał na nią i odpowiedział spokojnie: „nie jestem żarłokiem, jestem konsumentem”. Kobieta nic już nie powiedziała, a mężczyzna wrócił do posiłku. Mi na twarzy pojawił się uśmiech. I to taki z kilku powodów. Po pierwsze – nowy temat na blo! Po drugie – przypomniało mi się życie w Madrycie, gdzie jedzenie w komunikacji publicznej uważa się za bardzo nie na miejscu. Po trzecie – właśnie ta subtelna różnica między „żarłokiem” a „konsumentem”, na którą zwrócił uwagę pan ze 128. To było takie współczesne, bo teraz z okazji XXI wieku wszystko musi się ładnie nazywać, najlepiej po zachodniemu, a w dodatku musi eliminować negatywne skojarzenia.

„Konsumpcja” to słowo klucz, a może nawet słowo wytrych. W obu interpretacjach pasuje do wielu drzwi. Mało kto chyba przypisuje jej tylko znaczenie jedzeniowe. Choć swoją drogą nawet słowo oznaczające czynność „jedzenia” też można powiedzieć po zachodniemu! Konsumujemy wszystko. Konsumujemy różnymi drogami. Konsumujemy, bo nie mamy innego wyboru. Żyjemy, by konsumować. Konsumujemy, by żyć. A skoro już tak to słowo lubi zastępować nam wiele innych, polsko brzmiących czasowników, to może powinno zastąpić także i „żyć”. To w końcu chyba to samo. Zamiast „jak żyjesz?”, pytalibyśmy „jak konsumujesz?”. 

Bardzo do gustu przypadła mi teza z zajęć Wstępu do Socjologii, że „konsumpcja to produkcja śmieci”. Na pewno Zygmunt Bauman maczał w tym palce.

A w związku z tym, że powyższa teza jest trochę „zielona”, obejrzałem dziś jedną z najbardziej ekologicznych bajek w historii – disneyowsko-pixarowego „WALL-E”. I jakoś tak mi wiele cudzysłowów wyszło w tym wpisie.

czwartek, 26 stycznia 2012

I was wearing a carpet


Jesteśmy tym, co mamy na sobie. To jak z jedzeniem, jesteśmy tym, co jemy. W przypadku Lady Gagi chodzi o dokładnie to samo. Ten moment dnia, gdy przed szafą decydujemy w czym wyjdę dziś z domu, ma ogromny wpły na cały nasz dzień, a często na ewentualne wydarzenia nocne. Nie uważam, że mam wyczucie stylu, sądzę wręcz, że moja garderoba wymaga zdecydowanego odświeżenia, na które mnie zwyczajnie teraz nie stać. Od dawna nie pojawiło się w niej nic, co mogłoby naładować mnie pewnością siebie, gdy zostawiam dres i wychodzę na dwór (tak, w Szczecinie wychodzi się na dwór, nie na pole). Ubiór to w zasadzie tyle co wygląd. Ten ostatni to w zasadzie tyle co wszystko. Twierdzenie, że „wygląd się nie liczy” to drugie-największe-kłamstwo wszech czasów. Taką kiedyś listę z przyjaciółką ustaliliśmy w dzieciństwie. Trzeciego teraz nie pamiętam, ale numer jeden to zdecydowanie „zostańmy przyjaciółmi” usyłaszne po zerwaniu.

Szczerze zazdroszczę tym, którzy bezwstydnie i bezrefleksyjnie potrafią założyć cokolwiek, czuć się w tym dobrze i do tego umieją nie zwracać uwagi na spojrzenia i komentarze innych. Zazdroszczę też przegiętym, którzy są w stanie założyć najbardziej „kontrowersyjne” ubranie na przegiętego pedała i wracać w tym nocnym do domu. Sam bym tak nie chciał, zazdroszczę im samej odwagi wyrazu siebie. Mimo że staram się dodawać kolory do swojego codziennego ubióru, to jednak próbuję za wszelką cenę zachować umiar w odstawaniu od reszty pasażerów autobusu. Trudno mi się nie zgodzić, że 80% czasu chodzimy w 20% posiadanych ubrań, szczególnie mocno uzmysłowiłem to sobie, gdy jakiś miesiąc temu zarwała mi się rura na wieszaki w szafie. Sprzątając odkryłem, co ja tak naprawdę w niej mam. Zgrozo!

Jedną z największych zagadek kosmosu, którą każdy z nas próbuje rozwiązać każdego dnia jest odpowiedź na pytanie: „mam się ubrać ładnie czy wygodnie?” Jak dobrze, że od jakiegoś czasu panuje moda na szare, bawełniane dresy!

Kto pierwszy w komentarzu lub wiadomości fejsbukowej/mailowej odgadnie z jakiego filmu pochodzi tytuł dzisiejszego blo, dostanie ode mnie buzi.

wtorek, 24 stycznia 2012

the nominees are...


Dziś ważny dzień dla światowego przemysłu filmowego. Zawsze ważny i dla mnie. Na ogłoszenie nominacji oscarowych czeka wiele osób, w tym głównie te odpowiedzialne za sprzedaż praw do filmów oraz Ci, co tuż przed momentem otrzymali Złote Globy. Oni chcą wkrótce potwierdzić świetność swoich ról i dzieł tą chyba ważniejszą statuetką. Bo rozdawane w tym roku po raz 84. nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej najważniejsze są. Z całym swoim politycznym zapleczem, wspieraniem amerykańskich superprodukcji i hollywoodzką kolejnością dziobania. Nie zawsze film nagrodzony Oscarem równa się film bardzo dobry, ale jednak zawsze oznacza to, że na film uwagę zwrócić warto. Staram się robić to każdego roku. W miesiąc od ogłoszenia nominacji do wręczenia statuetek oglądam jak najwięcej z grona najczęściej pojawiających się na liście nominowanych filmów. I tak już od 7 lat. Zadanie zostało znacznie utrudnione odkąd 2 lata temu Akademia zdecydowała w kategorii najlepszy film roku nominować nie 5 a 10 obrazów! I tak rok temu zaraz po powrocie z Erasmusa obejrzałem wszystkie 10 filmów w nieco ponad tydzień. By zdążyć na galę musiałem iść do kina w ciągu 7 dni 8 razy!. Po prostu styczeń, luty i marzec to zawsze czas, gdy do polskich kin wchodzi mnóstwo dobrych filmów z poprzedniego roku nominowanych do nagród w roku trwającym.

Swoje pierwsze rozdanie Oscarów obejrzałem w Szczecinie w domu zaprzyjaźnionej rodziny w roku 2004. Dość nudna gala, bo zdominowana przez zdobywcę 11 nagród - „Władcę Pierścieni. Powrót Króla”, trwała jakoś od 2:00 do 6:00 polskiego czasu. Z racji tego, że była to jak zawsze niedziela, w poniedziałek rano wstaliśmy grzecznie z moją jeden-dzień-starszą przyjaciółką i pojechaliśmy do szkoły na sprawdzian z historii - chyba z Polski Piastów. I pochwalę się, że oboje dostaliśmy z niego bdb. Jakby specjalnie aby wytrącić rodzicom z rąk argument, że oglądanie telewizji całą noc w niedzielę może mieć negatywne skutki na poniedziałkowe obowiązki. Na gali z roku 2005 obecny był mój ulubiony film „Closer” Mike'a Nicholsa z nominowanymi za role drugoplanowe Natalie Portman i Clivem Owenem. Przyznaję się też, że gdy lata później Oscara odbierały Kate Winslet czy Sandra Bullock, byłem wzruszony do łez.

Cieszą mnie filmy animowane pojawiające się w kategorii najlepszy film roku. Do tej pory były trzy takie sytuacje: „Piękna i Bestia”, „Odlot” oraz „Toy Story 3”. „WALL·E” natomiast zdobył aż 6 nominacji. Wiele bajek Disneya zdobywało Oscary za piosenki i muzykę.

Gdy byłem mały, jednym z moich marzeń był dostanie Oscara, tak np. za scenariusz oryginalny, bo o aktorskim to akurat mogę na pewno zapomnieć. I do dziś trzymam zapisanego SMSa, w którym jeden-dzień-starsza przyjaciółka życzy mi Oscara wręczonego przez Jake'a Gyllenhaala. Warto się starać.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

czy musi być zima?


Mało kto lubi zimę. Może narciarze, skoczkowie plus fani, nie wiem, Justyna Kowalczyk pewnie lubi zimę. Ja jej nie lubię, tzn. zimy, bo Justyna mi nie przeszkadza. Nie wiem nawet czy bardziej nie lubię zimy czy lata. I na myśli mam takie polskie, miejskie, dokładniej warszawskie, wersje brudnej zimy i za ciepłego, betonowego lata. Na lekcjach historii uczono nas o wędrówkach i osiedlaniu się ludów po przejściu z koczowniczego trybu życia. I jak się grzecznie pytam: kto, dlaczego i jak zdecydował  się zamieszkać w takim klimacie? Mnóstwo jest takich miejsc na naszej planecie, które zwyczajnie się do zamieszkania nie nadają, a jednak ludzie decydowali się pozostać w śniegu, bez słońca, obok wulkanów, na pustyniach. Nie rozumiem. A teraz jeszcze należy dodać efekty cieplarniane, trzęsienia ziemi, huragany, powodzie i nam się geografia znowu miesza do polityki. 

I będę tu typowym marudą, ale nienawidzę, gdy jest za ciepło i nienawidzę, gdy jest za zimno. Choć jednak w zimie najbardziej przeszkadza mi brak naturalnego światła, o tyle latem upał jest wszechogarniający i ograniczający. Chyba generalnie łatwiej jest sobie poradzić i zrobić coś z faktem, że jest nam za zimno niż, gdy jest nam za ciepło.  Lubię wiosenne słońce, lubię wiatr, nawet deszcz od czasu do czasu mi nie przeszkadza, a najlepsza temperatura to taka na długie spodnie i bluzę z długim rękawem, ale już bez kurtki, bo oczywiście najlepsze ubrania właśnie mam na te dwa momenty roku – połowę wiosny i końcówkę lata. Mimo wszystko wciąż odczuwam różnicę między Szczecinem a Warszawą. Na północnym zachodzie, prawie nad morzem, zawsze miałem chłodniejsze lata i cieplejsze zimy niż tu na Mazowszu. Rok temu praktycznie całą zimę przezimowałem w Madrycie, co też pomogło, a  w tym roku na szczęście jest bardzo ciepło.

Śmieszy mnie, że w TVN24 ze względu na sponsorów „Białej Jazdy” prowadzący muszą zarzekać się, że zima jest wspaniała, wszyscy czekają na odpowiednią grubość pokrywy śnieżnej, a im mniej narciarzy na stokach tym lepiej, chociaż w hotelach i gospodach to już nie.

Nigdy nie zapomnę zeszłorocznego powrotu z Hiszpanii. 12 lutego 2011 byłem jeszcze w Kadyksie, gdzie było 27 stopni, a 13 wróciłem do Warszawy, gdzie było -18 i o 21:00 wysiadłem z samolotu na płycie lotniska Chopina w samej bluzie. Takie katastroficzne wspomnienia zostają z człowiekiem na zawsze.

niedziela, 22 stycznia 2012

Jacob Benjamin Jake Gyllenhaal volume II


Każdego roku dokładnie 19 grudnia nastraja mnie bardzo optymistycznie. Tego dnia bowiem świętuję urodziny Gyllenhaala. Ten amerykański aktor o dziwnym nazwisku od kilku ładnych już lat sytuuje się w pierwszej trójce mężczyzn mojego życia. Gdy w 2001 obejrzałem po raz pierwszy „Donniego Darko”, wiedziałem, że ten blady, wychudzony dwudziestolatek z brzydką fryzurą będzie mi bliski na długi czas. Rok po roku oglądałem nowe filmy obserwując jak z małolata zmienia się w hollywoodzkiego amanta o boskim ciele i pięknym uśmiechu. Trudno mi jednoznacznie ocenić, który film Jake’a jest najlepszy. Teoretycznie za rolę Jacka Twista w „Brokeback Mountain” otrzymał najwięcej nominacji i nagród, a dzięki całej otoczce filmu zyskał najwięcej sławy. Przyznaję, że byłem na tym filmie w kinie dwa razy i dwa razy płakałem. Na swoje osiemnaste urodziny sam w prezencie kupiłem sobie oscarową ścieżkę dźwiękową autorstwa Gustavo Santaolalla, który rok później dostał drugiego Oscara za muzykę do filmu „Babel”. Przeczytałem opowiadanie Annie Proulx, na podstawie którego napisano ten oscarowy scenariusz. Sięgnąłem po inne jej książki i muszę przyznać, że chociaż pisze głównie o farmerskim i cowboyskim życie Amerykanów z lat 60.,70. XX wieku, jej narracja i formy opisu są genialne.

Oczywiście lubię bardzo te filmy, gdzie jest dużo krótko ściętego i napakowanego Jake’a shirtless. Zaczynając od „Jarhead” z 2005 w każdym swoim filmie Gyllenhaal pokazuje się bez koszulki. I trudno się dziwić, że kochają go ładne, sławne i bogate kobiety oraz geje. Do tego nie wstydzi się swojej owłosione klaty i nie goli jej, no może poza paroma wyjątkami, ale za miliony dolarów gaży można poświęcić nie tylko włosy z klaty. Naturalnie szczytem szczytów nagiego Jake’a w kinie pozostaje „Love and other drugs”, gdzie po raz drugi spotkał się z Anne Hathaway na planie filmowym i gdzie widziałem jedno z najpiękniejszych wyznań miłości w życiu, właśnie w wykonaniu filmowego Jamiego. Staram się mieć wszystkie filmy Gyllenhaala w oryginalnych wersjach, a w moim pokoju wiszą plakaty z trzech jego filmów. Naprawdę uważam go za wybitnego aktora, a siebie za wiernego fana.

I chyba jest to dobre miejsce, by podziękować warszawskiemu ZTM, że system wydawania WKM pozwala mi cieszyć się kartą miejską ze zdjęciem z najnowszego filmu Jake’a Gyllenhaala!

A na drugim roku studiów przedmiot Współczesne Systemy Informacyjne zaliczyłem dzięki napisaniu plotkarskiej strony internetowej w całości poświęconej Jake’owi.

piątek, 20 stycznia 2012

Jacob Benjamin Jake Gyllenhaal

tak od kilku miesięcy wygląda tło mojego pulpitu

czwartek, 19 stycznia 2012

w imieniu Księżyca volume II

a to mój poprzedni obraz z pulpitu

środa, 18 stycznia 2012

wyższe


Po średnim jest wyższe. I ja tego wyższego nie mam. Raczej mieć nie będę. Studia skończyłem we wrześniu 2011 i od tamtej pory jestem absolwentem, nie licencjatem, nie magistrem, nie inżynierem, po prostu absolwentem. Wynalazek epoki poprzedniej w postaci „wyższe niepełne” oficjalnie już nie istnieje, więc nie mam i takiego. Z pracą magisterską to jest długa historia. Temat powstał już dawno. Taki naturalnie pedalski, choć ciepło wpleciony w dziedzinę stosunków międzynarodowych. Promotor zadowolona, ja pełen zapału. Szybko zrobiłem referat, zebrałem materiały, uknułem plan pracy. Emocje szybko jednak osiadły. Na piątym roku wyjechałem na Erasmusa do Madrytu i oczywistym było  to, że nie napiszę tam ani zdania. Nie napisałem nawet jednego wyrazu. Po powrocie były same problemy, w tym te mieszkaniowo-zdrowotno-finansowe. Pracy nie pisałem. Około 18 stron powstało we wrześniu. Od tamtej pory ciemność, a w zasadzie biel stron. Bujać się w ten sposób teoretycznie można 2 lata od skończenia studiów. Za każdy miesiąc zwłoki płacąc 100 zł za tzw. "konsultacje z promotorem”.

W obecnej sytuacji pisanie pracy jest ostatnią rzeczą, o której myślę. Jakoś tak bardziej martwi mnie fakt, że nie mam co jeść. Nie będę już sobie, ani innym opowiadał i obiecywał, że pracę napiszę, bo sam w to nie wierzę. Nie wierzy w to też moja współlokatorka i od dawna to podkreśla. I mimo że naprawdę nienawidzę tych studiów, szybko się nie wywinę z relacji z ISM UW. Wiem, mało odpowiedzialne podejście. W perspektywie szukania pracy może i fakt nieposiadania tytułu robi różnicę, jednak z tego co widzę rozsyłając aplikacje – niewielką.

Moja przygoda ze studiowaniem jest dość wielowątkowa. Zaliczyłem jeden semestr na dziennikarstwie, dwa semestry na socjologii. Łącznie przez półtora roku byłem studentem dwukierunkowym. Za każdym razem zabrakło mi siły i zdrowia, głównie psychicznego.

Nawiązując do poprzedniego blo, wiem, że wybrałem złe studia. Już po pierwszym miesiącu studiowania wiedziałem. W 2006 dostałem się na 5 kierunków, postawiłem na najgorszy.

wtorek, 17 stycznia 2012

średnie


Zawsze pozytywnie odnoszę się do czasów swojego liceum. O ile bardzo nie lubię wspominać i oglądać siebie z tego okresu (miałem dziwne fryzury, za małe ubrania, gazyliard pryszczy), o tyle beztroskość, znajomi, nauka, imprezy, cała otoczka – coś wspaniałego i niepowtarzalnego. Wybór szkoły średniej był prosty. Do podstawówki, gimnazjum i właśnie liceum chodziłem do tego samego budynku, z tą samą kadrą przez równe 12 lat. Tak się kosmicznie złożyło, że szkoła ta była jakieś 3 minuty od mojego rodzinnego domu, a w dodatku według ogólnopolskiego corocznego rankingu „Rzeczpospolitej” i „Perspektyw” było to najlepsze liceum ogólnokształcące w Polsce. I tak w latach 2004, 2005, 2006, czyli dokładnie, gdy przesuwałem się z klasy do klasy – chodziłem do najlepszego liceum w Polsce. I gdy 6 czerwca 2006 roku odebrałem świadectwo ukończenia tegoż najlepszego liceum z najlepszą średnią ocen na roku pomyślałem, że świat stoi przede mną otworem. Szybko okazało się jednak, że jest to otwór w dupie.

Bo największy błąd dotychczasowego życia popełniłem równo trzy lata wcześniej. Nie pamiętam dokładnego dnia, ale było to w czerwcu 2003 roku. Ostatniego możliwego dnia składania aplikacji do szkoły średniej poszedłem do sekretariatu i zmieniłem w podaniu profil klasy, do której chciałbym chodzić. Początkowo zamieściłem tam klasę matematyczno-informatyczną, w ostatecznej wersji znalazłem się w humanistyczno-społecznej. To jest ten błąd. Nowa matura (która zatraciła już po tylu latach swoją nowość) i trzyletnie liceum de facto wymuszają decyzję o przedmiotach zdawanych na maturze i wyborze kierunku studiów zaraz po skończeniu gimnazjum. Gówniarzem byłem i źle wybrałem, wydawało mi się, że rozsądnie, ale dziś już wiem, że głupio. I w jak zupełnie innym miejscu byłbym teraz, gdybym zamiast WOSu i historii na maturze zdawał matematykę, informatykę, fizykę, gdybym zamiast stosunków międzynarodowych na UW „skończył” inżynierię lądową na PW lub finanse na SGH. Strach pomyśleć.

I taki ze mnie humanista, który zawsze najmocniej kochał matematykę, a na studiach najlepszy był ze statystyki.

Oczywiście nie mogę też znaleźć pracy. Gdy przeglądam ogłoszenia w różnych serwisach internetowych – płakać się chce. I tak od sierpnia już.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

w imieniu Księżyca


W grudniu 2011 stacja TV4 rozpoczęła emisję „Czarodziejki z Księżyca”. Pod trochę innym tytułem, z poprawionym tłumaczeniem, innym lektorem i w kierunku zupełnie nowego pokolenia odbiorców. Po ponad 13 latach wojowniczki o miłość i sprawiedliwość pojawiły się w polskiej telewizji sprawiając, że większość moich fejsbukowych znajomych zwariowała, świętowała to na swoich wallach, a 5 razy w tygodniu o 17:30 zasiadała przed ekranem telewizora. Dość dziwnie nie usłyszeć na końcu „czytała Danuta Stachura”, a zamiast niemal już świętych „mydło-powidło” czy „groch-fasola”, „mydlany rozpylacz” i „promień półksiężyca”. Plotki o ponownym puszczeniu tego znanego na całym świecie anime dochodziły mnie już dawno. Jeszcze w„Kawaii” czytałem, że Polsat zostawił sobie prawo do jednej emisji po wyświetleniu serialu w latach 90. Nie wiem jaka teraz jest oglądalność, nie wiem czy TV4 puści coś więcej oprócz 46 odcinków pierwszej serii, nie wiem czy dla obecnych dzieci japońska bajka z 1992 roku może być atrakcyjna. Wiem jedno, dla mnie Sailor Moon to tak ważny element dzieciństwa jak teraz dla niektórych Harry Potter.

Gdy poznałem Sailorki miałem jakieś 8-9 lat. Oglądałem serial, kupowałem komiksy, kalkowałem rysunki, zbierałem karteczki, miałem figurki, plakaty, naklejki w albumie, kasety VHS z nagranymi odcinkami, bawiłem się z koleżankami na podwórku w walki z demonami, tworzyłem nawet dalsze losy czarodziejek. I na początku się kryłem, bo było to babskie. Nawet rodzice kpili sobie ze mnie, że zwariowałem na punkcie chińskich bajek. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego tak często nazywano je właśnie chińskimi bajkami? Wszystkie anime wyświetlane na Polonii 1, Polsacie, TV4, RTL2, Hyperze były i są japońskie! Z czasem przestałem się wstydzić, a jeszcze potem okazało się, że 70% męskiej części mojej klasy też śledzi losy tokijskich nastolatek. I wojowniczki są ze mną do dziś. Na dysku wszystkie odcinki, filmy, OAVki, PGSM, na regale komiksy, humor nadal śmieszy, a fabuła rozczula. I tak będzie już zawsze. Bo choć idealistyczne, momentami wyssane z palca i naiwne to sailorki mnie wychowały i na pewno pomogły ustalić część własnej tożsamości, gejowskiej też.

W dzieciństwie najczęściej dostawałem rolę Ami, bo byłem kujonem. Ale tak naprawdę najbardziej lubię Makoto. Siła, wzrost, brązowe włosy, smykałka do sprzątania i gotowania, łatwość zakochiwania się, samodzielność, duch walki – niezastąpiona Sailor Jupiter.

Po najnowszej emisji „Sailor Moon” w polskiej telewizji widać jaki krok w przód wykonało polskie społeczeństwo. Dwa ostatnie odcinki nie wyleciały z TV ze względu na śmierć wojowniczek, jak to miało miejsce w latach 90. Nikt nie ukrywa złym tłumaczeniem uczucia między Kunzite i Zoisite, podczas gdy w latach 90. z tego drugiego robiono kobietę lub ucznia/przyjaciela. Brawo!

niedziela, 15 stycznia 2012

pokaż mi swój język


Co i jak mówię/piszę zawsze było dla mnie ważne. W 98% przypadków używam polskich znaków (podobno e-etykieta zabrania?). Formy: Ty, Cię, Ciebie, Wy, Was zawsze zaczynam wielką literą. Wręcz uwielbiam używać rzeczowników w wołaczu, może dlatego, że nazywa się podobnie jak ja. Błędy ortograficzne mnie denerwują. Jasne, sam mistrzem ortografii nie jestem, ale gdy dostaję na portalu społecznościowym wiadomość od nieznanej osoby, która robi błąd w wyrazie „każdy” lub „pójść”, nie odpisuję. Jestem wtedy bardzo oceniający, jest to silniejsze ode mnie i wiele ujmuje nadawcy w odbiorze. Opanowanie języka w stopniu zaawansowanym pozwala się nim wspaniale bawić. W moim mieszkaniu nie do końca się mówi po polsku. To raczej taki specyficzny dialekt złożony z tekstów kabaretowych, angielskich gagów z seriali, niemieckich półsłówek, francuskiego radia, bezpośredniego słownictwa seksualnego i tego powszechnie uznawanego za wulgarne. Dla kogoś ze zewnątrz bardzo trudno to wszystko zrozumieć, a posługiwanie się raczej nie wchodzi w grę.

Od kilku lat dość pedantycznie zwracam uwagę na szczególną grupę słów, wyrażeń, przysłów. Mianowicie takich, które muszę zmienić ze względu na to, że nie mam ręki. Za czasów grono.net mój nagłówek brzmiał „jedna ręka nie klaszcze”, które to wzięło się od identycznie brzmiącego tytułu dobrej czeskiej komedii. Potem doszło, że trzymam kciuka, a nie kciuki. Ostatnio uświadomiłem sobie, że nie mogę powiedzieć, że „nie przyjdę z pustymi rękami” i mówię „nie przyjdę z pustą ręką”. Moim ulubionym jednak jest to wypowiadane w moim towarzystwie przez inne osoby, które są przekonane, że wiedzą jak to jest, że „bez czegoś to jak bez ręki”. Pada tekst, ja się śmieję, chwila refleksji i przeprosiny nadawcy, ja się nadal śmieję. Po prostu wiem jak to jest i z reguły mówię, że się zgadzam, bo „been there, done that”. I naprawdę mnie to śmieszy, następnym razem nie przepraszać, śmiać się ze mną!

Jestem tez wielkim fanem kopiowania do języka polskiego angielskiego formułowania przymiotników poprzez pisanie kilku wyrazów po myślniku jak six-year-old, takie-nie-wiadomo-co lub ten-którego-imienia-nie-można-wymawiać.

Posługiwanie się ze zrozumieniem takim specyficznym dialektem świadczy o wysokim stopniu poznania i lubienia się. Bo jak wytłumaczyć, że można w małym gronie przyjaciół co kilka minut rzucać "z kiełbasami" lub "nie ma utopii" i zawsze wywołuje to śmiech lub powtórzenie tekstu przez kogoś innego?

sobota, 14 stycznia 2012

HoM&M


Długo nie miałem komputera. Pierwszego peceta dostałem, po części kupiłem, z PFRONu w grudniu 2001. Internetu w domu rodzinnym nie miałem nigdy. Dopiero w 2006 po przeprowadzce do Warszawy zostałem stale i na stałe podłączony do sieci. Koniec podstawówki, całe gimnazjum i liceum obfitowały w weekendowe wycieczki do dwóch starszych kuzynów: jednego 30 km na południe od Szczecina, drugiego 30 km na północ od Szczecina. Wystarczyło 10 zł na bilety, koniec lekcji w piątek i już pędziłem na autobus z prawie pustym plecakiem, bo wiedziałem, że cały weekend spędzimy w domu przed komputerem. Obaj mieli lepszy sprzęt, obaj mieli dostęp do Internetu, obaj ściągali gry, obaj byli ode mnie w te gry lepsi, bo ja „ćwiczyłem” tylko w weekendy, oni całymi dniami. Może dlatego miałem lepsze oceny w szkole? Kuzyni nawzajem się bardzo nie lubili, do tej pory nie lubią i rywalizowali o to, do którego pojadę w każdy kolejny weekend roku. Jeździłem z ochotą, spędzając długie godziny w autobusach, które utykały w korkach. Zawsze to jednak 2,5 dnia poza domem i jeszcze z jakąś nową grą.

I to oni zarazili mnie serią Heroes of Might and Magic. Zaczęło się od części drugiej, która jest po prostu genialna. Piękna, trudna, grywalna, długa, a do tego łatwo pozwala prowadzić rozgrywkę we dwie osoby przy jednym komputerze. Potem nastały rządy części trzeciej, która jest chyba jedną z najlepszych gier wszech czasów, ale według mnie jest dwa razy łatwiejsza od dwójki, co w kontekście grania w całą serię przez długie lata, działa na jej nie korzyść. Mogę spokojnie powiedzieć, że logicznego myślenia, podstaw angielskiego i ekonomii nauczyłem się właśnie z Heroesa. Naturalnie zacząłem grać w niego również u siebie w tygodniu i tak mi już zostało. Gram do dziś. Dosłownie, bo najpewniej jeszcze dziś ze dwie godziny tej grze poświęcę. Nigdy nie byłem maniakiem i nigdy nie czekałem na nowości. Ale przyznaję, że 4 i 5 z dodatkami kupiłem oryginalne. 6 mi na komputerze niestety w zasadzie nie działa. I bardzo na rękę jest mi fakt, że Heroes nie wymaga użycia obu rąk do gry! Wbrew pozorom to ważne. Większość gier, które ukazały się już po 2000 roku wymaga obsługi pada lub 16 klawiszy jednocześnie plus tupania nogami do tego. A Heroes turowy, spokojny, na myszkę z opcjonalnymi skrótami na klawiaturze.

Granie we dwóch/dwójkę? w Heroesa to rewelacyjny sposób na randkę. Ostatnio sprawdziłem. Czekając na swoją turę można się przyglądać, zrobić kawę, dotknąć.

I za najlepszy zamek najprawdopodobniej uznałbym Wizarda/Czarodzieja/Akademię/Fortecę/Zamek Tytanów. W zasadzie w każdej części i każdym systemie nazywania chodzi o to samo, łatwe w obsłudze i wypchane czarami miasto.

czwartek, 12 stycznia 2012

dermoprawda


Gdybym miał wskazać dziedzinę wiedzy, która według mnie nie istnieje naprawdę to wcale nie wykrzyczałbym „nauka o stosunkach międzynarodowych”. Powiedziałbym „dermatologia!”. O dobrego dermatologa trudniej niż o stałego partnera. Od kilku lat odwiedzam jedną po drugiej dermatolożki (nigdy nie trafiłem do pana dermatologa) i próbuję leczyć swoją wspaniałą skórę. Kremy, maści, żele, tabletki, specjalne diety, witaminy, antybiotyki, leki recepturowe, żele pod prysznic z apteki – słowem gówno. Pryszczy wyleczyć się nie da. Próbuje się, ale się nie da. I wszystko byłoby ok, gdyby pryszcze zniknęły mi wraz z końcem dojrzewania. A tu kolejne gówno i kolejny mit. Za dwa miesiące skończę 25 lat i świętować to będę z wielkim pryszczem na czole lub pod nosem.

Wcale nie brak ręki, a właśnie stan mojej skóry (pryszcze, suchość, bladość, blizny) to powód moich największych kompleksów. Od kilku ładnych lat nie byłem na plaży bez koszulki, mowy nie ma o wyjściu na basen, z przebieraniem się przy kimś niebliskim też bardzo ciężko. Teorie o powodach pryszczy są chyba tak wydumane jak te na to, skąd się bierze homoseksualizm. O 180 stopni zmieniałem dietę - nie pomogło. Zacząłem wydawać gazyliard złoty na lepsze kosmetyki (też te z apteki) – nie pomogło. Przeszedłem dwa razy antybiotykoterapię – nie pomogło. I teraz wiem, że nic nie pomoże. Mój ojciec ma pryszcze, choć widziałem go ostatni raz ponad rok temu, pryszcze będę mieć i ja. A do tego całą masę innych mniej lub bardziej dokuczliwych zmian skórnych, na które stosuję przeciętnie 2-3 kremy jednocześnie. Wspaniale. Szczególnie, gdy za recepty płaci się 100%.

Do tego z problemami spod znaku Wenery – starożytnej bogini miłości szybkiej i jednorazowej, też chodzi się do dermatologa, który niby jest wenerologiem, a często nie ma o tym pojęcia.

I żeby było jeszcze ciekawiej, jutro o 11 odwiedzam znaną już mi dermatolożkę. Na pewno się ucieszy na mój widok. Zwłaszcza jak zobaczy z czym do niej przychodzę.

środa, 11 stycznia 2012

dieta 80 zł

cotygodniowe zakupy w pobliskim supermarkiecie:

 5,37 - 3 litry mleka
 2,09 - marchewska z groszkiem w słoiku
 1,69 - 400 g kaszy jęczmiennej
 3,59 - tuńczyk w sosie własnym
 9,89 - 700 g płatków kukurydzianych
 9,03 - 7 serków zwalczających mały głód
 5,26 - 8 pomidorów
 8,94 - 6 serków wiejskich
 2,16 - 2 grapefruity czerwone
 2,19 - otręby owsiane
 1,99 - miętowa guma do żucia
 0,90 - 2 cytryny
 1,78 - 2 małe jogurty naturalne
 3,88 - 400 g makaronu zbożowego
 2,69 - 400 g ryżu brązowego
 1,09 - jogurt truskawkowy 300 g
 2,64 - 2 pomarańcze
 2,11 - 3 banany
 3,79 - 6 jaj
 7,78 - 2 puszki fasoli z sosem cayenne

razem: 78,86 zł

ja: 64 kg

wtorek, 10 stycznia 2012

porządek


Lubię sprzątać. Niektórzy twierdzą, że chorobliwie lubię sprzątać. Za pedanta się nie uważam, ale przyznaję, czasem bałagan mnie denerwuje, nie umiem się skupić w brudnym pomieszczeniu, a posprzątanie czegoś może być punktem centralnym mojego dnia. Nie oznacza to, że nie przejdę obojętnie obok czegoś nie-na-swoim-miejscu. Przejdę pewnie nie raz. Rzadko mam gości, ale w swoim pokoju sprzątam porządnie minimum co tydzień. Sprzątam też za kasę mieszkanie bliskich przyjaciół, by mieć na jedzenie (o diecie 80 zł będzie na pewno osobny wpis). To taki czas, gdy się uspokajam, myślę, odprężam. Niektórzy potrzebują muzyki, wina, kina lub biegania – ja szmaty i brudnej podłogi. Dobra, jednak jestem pedantem. Choć gdy u nas w mieszkaniu zawodzi zasada sprzątania naprzemiennego, nie wybiegam przed szereg i nie sprzątam poza swoją kolejnością, gdy współlokator spóźnia się z czyszczeniem.

Najbardziej jednak lubię sprzątać bardzo brudne miejsca, bo wtedy najlepiej widać zmianę jakościową i można czuć się spełnionym, a do tego sam proces trwa długo i można przemyśleć bardziej skomplikować materię. Uwielbiam wyrzucać rzeczy, śmieci, stare papiery, opakowania, nieużywane pierdoły. Współlokator twierdzi, że to umartwianie się nad sobą, bo wyrzucając swoje rzeczy minimalizuję zajmowaną przeze mnie przestrzeń, zmniejszam swoje jestestwo. Według mnie pozbywam się w ten sposób złych emocji, porządkuję swoje podczaszkowe podwórko. Lubię mieć porządek w dokumentach, w notatkach, w płytach, w filmach, grach, na dysku, na pulpicie mam 4 ikony, w tym oczywiście kosz – do sprzątania. I nie rozumiem tłumaczenia, że ktoś nie ma czasu na sprzątanie. W moim przypadku mogę nie mieć czasu na coś innego, bo sprzątam.

Zawsze śmieję się, gdy mój przyjaciel-brat mówi „czystość”, bo jakoś tak rzadko używa się tego słowa.

I jedyny domowy obowiązek, którego nie cierpię to prasowanie. Nie umiem, nie lubię i nie chcę prasować. I robię to niebywale rzadko, więc tak – noszę pogięte ubrania.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

tak, nie mam ręki


Ręki, a w zasadzie (lewego) przedramienia, nie mam od urodzenia. Nie znam i nie chcę znać przyczyny, choć przez większość życia mydlono mi oczy bajką czarnobylską. Tylko że ta katastrofa była 11 miesięcy przed moim urodzeniem, a ja aż tak dobry z chemii nie jestem, by znać się na promieniowaniu. Nie pytam lekarzy, nie chcę badań, nie chcę dowiedzieć się, że to przez to, że mama paliła, piła w ciąży, albo brała dziwne lekarstwa. Bo po co? Nadszarpnęłoby to tylko i tak naszą dość wątłą relację, a w moim sytuacji niewiele, a może i nic, nie zmieniło. Nawet nie muszę wiedzieć czy to sprawa genetyczna, bo dzieci autorskich mieć nie będę. Poza epizodem, gdy miałem kilka miesięcy, nigdy nie nosiłem i nie będę nosił protez, ani nie wierzę w osiągnięcia techniki, które za gazyliard dolarów sprawią mi mechaprzedramię z funkcją kalkulatora i GPS. Tylko nie lubię zdjęć, na których widać, że nie mam ręki, bo to niesymetryczne jest.

I wiele mojego życia kręci się wokół tego, że ręki nie mam. Częściowo, bo się inaczej nie da, a częściowo, bo z premedytacją chcę tego ja. Dzięki temu, że jestem umiarkowanie niepełnosprawny, możliwa była moja przeprowadzka do Warszawy i podjęcie tu dziennych studiów. Renty nigdy nie miałem, bo lekarz orzecznik ZUSu stwierdził, że ręka mi kiedyś odrośnie, ale stypendia specjalne UW i programy PFRONu pozwoliły mi utrzymać się bez problemów i pomocy rodzicieli. To się chyba nazywa szczęście w nieszczęściu? I 5 lat nie płaciłem za komunikację miejską w Warszawie. Ta druga część to żarty, ciotodramy, moje o braku ręki ciągłe pisanie na fejsbuku, poruszanie tematu w rozmowach, wypisywanie tego na tshirtach. Bo to trochę: a) stawia mnie w centrum uwagi, a kto tego nie lubi; b) łamie ciszę na ten temat. To od razu nastawia do mnie ludzi, a reakcje są różne i naprawdę wszystkie rozumiem. Widzę spojrzenia na ulicy, słyszę szepty w autobusie, pytania kasjerek w sklepach, może nie wszystkie lubię, ale rozumiem, bo w końcu to coś outstanding. I naprawdę o tym można ze mną rozmawiać! Wydaje się, że najlepszą strategią tolerancji jest przemilczenie, bym nie poczuł się inny czy inaczej traktowany. To niemożliwe! Jestem inny i jestem inaczej traktowany, mało tego, sam się stawiam w takiej sytuacji! Szczerze lubię ten temat poruszać z powodu a) jak i b).

A małym dzieciom, które pytają najczęściej, mówię, że to mi petarda urwała rękę w dzieciństwie i odradzam bawienie się tymi niebezpiecznymi materiałami. Taki ze mnie wujek.

Polski system funkcjonuje tak, że niepełnosprawny jestem od 27.03.2003, bo orzeczony stopień można mieć dopiero od momentu ukończenia 16tego roku życia? Śmieszne.

niedziela, 8 stycznia 2012

Ty pedale


Pedał. Obraźliwe? Nie wiem. Brzydkie? Na pewno. Pewnie zależy od kontekstu i nie mam tu na myśli stawiania się na pozycji rowerowej, choć nie wiem, co ma w tym miejscu do powiedzenia Kamasutra. W 2009 roku Sąd Okręgowy w Szczecinie zdecydował, że nazwać homoseksualisty „pedałem” nie można. Zakazał używać tego słowa 44-letniej Annie S. wobec Ryszarda G., dodatkowo nakazał zapłacić 15 tys. PLN zadośćuczynienia, publicznie przeprosić, pokryć koszty sądowe, a dodatkowo zabronił komentować publicznie życia intymnego i orientacji seksualnej powoda. Sprawa była głośna, bo fajna. Wyrok jak dla mnie dość mocny, ale to pewnie ze względu na indywidualne aspekty sprawy oraz efekt nagłośnienia przez media. Sędzia uzasadniała, że „Określenie pedał w kontekście orientacji seksualnej to naruszenie dóbr osobistych, prawa do wolności, godności, czci, dobrego imienia. Szczególnie, gdy takiemu wyrażeniu towarzyszą inne obelżywe słowa.” Czy na pewno?

Gej geja pedałem nazywa często. Ciota, pasyw, dziwka i szmata to tylko niektóre pieszczotliwe określenia kierowane pod adresem kolegów (raczej koleżanek). Ja tak nazywam, mnie tak nazywają i nie czuję się dotknięty. Oczywiście kontekst jest inny, relacja jest inna, otoczenie i konsekwencje ze strony osób trzecich zupełnie odmienne. Fakt faktem pozostaje, te piękne rzeczowniki słyszę często. I na to pozwalam. Zgadzam się, by współlokator mnie tak wyzywał. Właśnie, wyzywał? Czy może nazywał? To dowód jak wiele zależy od kontekstu, bo nawet nie od doboru słów, które są przecież identyczne.

Na Paradzie Równości 2011 pan, który pracował na kasie w często odwiedzanym przeze mnie hipermarkecie szedł z transparentem: „jestem pedałem i mam pedalskie obowiązki”. Dobre, chwytliwe, trudno się z tym nie zgodzić. Bo chyba łatwiej się zgodzić, że jest się pedałem, niż wkraczać na drogę sądową.

I jestem ciekawy skąd w ogóle wzięło się to, że homoseksualistów nazywa się pedałami? Czemu nie siodełkami? To też brzydkie słowo przecież.

czwartek, 5 stycznia 2012

Adele Laurie Blue Adkins volume II

bardzo lubie akurat to zdjęcie Adele

środa, 4 stycznia 2012

Adele Laurie Blue Adkins


2011 był kolejnym rokiem zawojowanym przez Adele. Jej płyta „21” pojawiła się w milionie różnych zestawień, a najciekawsze jakie widziałem twierdziło, że jest drugą najlepiej się sprzedającą się płytą w USA od zawsze i ustępuje tylko soundtrackowi do… „Titanica”. Pamiętam, że pierwszą jej piosenką i teledyskiem, który widziałem był „Cold shoulder”. Spodobało mi się, przesłuchałem całą „19” (z której najbardziej lubię „Hometown glory”) i od tamtej pory systematycznie spędzamy domowe wieczory. 19 i 21 oznaczają wiek wokalistki, która ma wielu fanów, ma wielu naśladowców, ma wiele kilogramów, ma wiele dystansu do siebie, ma talent, ma dużo włosów na głowie, ma piękny londyński akcent i ma wiele nagród. Z drugiego krążka jest znacznie więcej dobrze sprzedanych piosenek i cały rok trwała wojna o to, która jest najlepsza. Z jednej strony „Rolling in the deep”, z drugiej „Someone like you”, do tego „Set fire to the rain”, „Rumour has it”, ale moim cichym faworytem jest „Turning tables”, którą pierwszy raz usłyszałem w wykonaniu Gwyneth Paltrow w drugiej serii Glee.

Na jutubie jest gazyliard coverów piosenek Adele. Zaryzykuję stwierdzenie, że jej piosenki towarzyszyły uczestnikom wszystkich programów typu „Mam talent” i „Xfactor” na całym świecie. Mało jest za to dobrych remiksów, zwłaszcza takich klubowych. Lubię „Set fire to the rain” Thomasa Golda, bo jest niesamowicie energetyczny, a Out of Office Remix „Cold shoulder” w swoich czasach mocno dawał radę. I bawi mnie twierdzenie, że jakiś tam cover Adele w wykonaniu meksykańskiej dziewczynki czy uczestniczki Idola w Zimbabwe jest lepszy od oryginału. Bez względu na to czy jest, czy nie jest, to tylko cover, coś powtórzonego, zabranego, może i odświeżonego, ale zawsze-zawsze należącego do Adele (nie wiem czy ona pisze wszystkie swoje teksty sama). I jakkolwiek się taki wokalista będzie gimnastykował, reprodukuje Adele, której prawdziwy sukces tkwi nie tylko w talencie, ale też całej tej fali nawiązań, coverów, objawień programów rozrywkowych.

A to czy jest gruba, czy pali, czy pije, czy przeklina, czy przyjedzie kiedyś do Polski, ma dla mnie znaczenie wtórne. Najbardziej przeraża mnie, że jest rok ode mnie młodsza.

I Adele lubię też dlatego, że przypomina mi przyjaciółkę z dzieciństwa, która była pierwszą osobą, której powiedziałem, że jestem gejem.

wtorek, 3 stycznia 2012

wojna o symbole


Po ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce, które niby namieszały, a niby nic nie zmieniły w układzie sił naszych izb, rozpętała się wojna o symbole. Denerwowało mnie na początku to, że kadencja rozpoczyna się od pierdół, choć wszyscy straszyli kryzysem, okropnym 2012, możliwością przekroczenia progu ostrożnościowego w relacji długu publicznego do PKB. Zaczęło się tym, że lewicalewica chciała wyeksmitować krzyż z Sejmu, co pewnie na rękę było też lewicy. Naturalnie poskutkowało to defensywą prawicy i prawicyprawicy. Do tego doszły żarty o posłance Grodzkiej, o której pisała chyba każda gazeta na świecie, optymiści głosili przełom świadomościowy w Polsce, a pozostali, że posłanka Grodzka posłanką została dzięki matematyce i ogólnemu poparciu Ruchu Palikota w Krakowie (przy tym gratulując sukcesu). I oczywiście jeszcze wiśnia na torcie w postaci posła Biedronia, który się bardzo stara (nie można mu tego odmówić), a inni posłowie i posłanki się z niego śmieją, umniejszają i łapią za słowa, zwłaszcza te poniżej pasa.

W zbliżonym czasie wybuchła wojna o orła na koszulkach piłkarzy. Zaraz potem wojna po zarejestrowaniu przez sąd znaków zakaz pedałowania i krzyża celtyckiego jako znaków prawnie chronionych NOPu. TVN24 miało o czym mówić, gazeta.pl o czym pisać, a ja co czytać. Tylko mnie to wciąż denerwowało, że nic się nie dzieje, się kłócą tylko, nie na pistolety, a na symbole, znaki, słowa. Szybko jednak dotarło, że właśnie się dzieje. Każdy chce zająć część przestrzeni publicznej, a że ma konkurentów, prowadzi wojnę symboliczną właśnie o zaistnienie. I to początek kadencji był takim momentem, kiedy się zajmuje swoją pozycję tocząc bitewki symboliczne.

I takimi potyczkami o symbole są parady, manifestacje, transparenty czy znane logo na ubraniach, szaliki na pokojowych meczach, lokowanie produktów czy prześciganie się w liczbie wyświetleń na jutubie i lajków na fejsbuku.

A w Paradzie Równości 2012 pójdę, bo obiecałem, że pójdę, gdy wygra moje hasło. Ubiorę koszulkę z napisem „Tak, nie mam ręki” i pomaszeruję. Brak ręki to mój symbol?

poniedziałek, 2 stycznia 2012

jak udowodnić, że jestem prawdziwy?


Każdy kto ma konto na jakimkolwiek portalu społecznościowym wie, że profile nieprawdziwe to rzecz powszednia jak to, że się ma śmietnik w domu pod zlewem. Fejk (a może fake?) to takie podwójne kłamstwo, bo profil prawdziwy jest pojedynczym - nie jest mną, jest kreacją mnie, która może, ale nie musi być mną. Mój współlokator twierdzi, że wszyscy kłamią na profilach, a tych gejowskich to szczególnie. Zatem gdy ktoś ma profil z prawdziwymi informacjami dotyczącymi wzrostu, wagi i ulubionych filmów, ale używa zdjęć brazylijskich aktorów – kłamie. Gdy ktoś ma swoje zdjęcia, ale dodaje kilka centymetrów – kłamie. Gdy pisze, że chodzi na basen, a bywa tam raz na pół roku – trochę kłamie. Można stopniować kłamstwo?

Czasami fejki są naprawdę profesjonalne. Trudno dostępne zdjęcia, długie opisy, brak elementów, które mogłyby wzbudzać podejrzenie. I tu jest pierwsza rzecz, której nie rozumiem. Po co? Takie kreowanie nie-siebie w Internecie ma pomóc na kompleksy? Ale to strata czasu i swojego, i odbiorców. Niewiele z tego „korzyści”. Poza kontaktem internetowym, który właśnie nazwałem stratą czasu, nie będzie z tego znajomości, seksu, randki czy tam wszystkiego jednocześnie. Druga rzecz, której nie rozumiem to takie fejki prawdziwe. Ktoś ma swoje zdjęcia, swoje dane, podaje swój telefon, kontaktuje się też smsowo, ale gdy dochodzi do propozycji spotkania – milknie, odmawia, urywa. Mija miesiąc i od zera podejmuje próbę kontaktu…

Moi dobrzy znajomi umówili się na spotkanie z właścicielem realnie wyglądającego profilu. Ten na spotkaniu okazał się być kimś innym niż pan ze zdjęć. Gdy zwrócono mu uwagę, stwierdził, że to przecież nic takiego, bo każdy kłamie… Tak to my daleko nie zajedziemy, a przynajmniej nie w tym samym kierunku.

I jak tu być prawdziwym, gdy to niemożliwe? Oczekiwanie logicznego działania poprzez zachowanie się logicznie samemu nie wystarcza. Próbowałem. 

niedziela, 1 stycznia 2012

mamy problemy z komunikacją

Banał – potrzebujemy komunikacji miejskiej do życia jak wody. Tworzy się rankingi miast z najlepszą komunikacją w Polsce, na świecie. Dużo miejsca poświęca się jej w mediach lokalnych, włodarze przeznaczają ogromne pieniądze podatników na rozwój sieci komunikacyjnych wszelkiego rodzaju; autobusy, tramwaje, metro, pociągi; im większe miasto, tym większy wybór środków transportu.

Warszawa sieć ma gęstą. Trudno nie zgodzić się, że jej komunikacja naprawdę jest dobra. Widać inwestycje, widać poprawę, widać nowości. Tylko jedno się nie zmienia. Ludzie nie lubią jeździć komunikacją. Muszą jeździć, jeżdżą, ale nie lubią. Ktoś raz powiedział, że najwięcej agresji rodzi się w ludziach w czasie jazdy tramwajem. I ten ktoś na pewno często jeździ linią 9 z Okęcia do Centrum.

Jest tłok. Jest zawsze za ciepło lub za zimno. Przystanków jest za dużo (za często?). Ludzie śmierdzą i krzyczą na siebie. Wszystko się spóźnia. Kierowcy przeklinają, palą, rozmawiają przez komórkę. A taki brak kultury to najczęściej się objawia jednak u ludzi starszych, którzy bardzo brzydko zwracają uwagę innym, że czegoś niby nie można robić w pojazdach komunikacji – rozmawiać, rozmawiać przez telefon, śmiać się, jeść, całować, siedzieć na dwóch siedzeniach jednocześnie… Przyznam, że pijana młodzież też potrafi napsuć nerwów, zwłaszcza w nocnych lub późnowieczornych kursach. Miasta dbają o komunikację nie tylko dlatego, że bez niej nie mogą istnieć ekonomicznie, ale także dlatego, by umilić ten stresujący kawałek dnia większości ze swoich mieszkańców. Pojazdy są szybsze, ładniejsze, wygodniejsze, większe, z klimatyzacją, z gadaczami, skraca się czasy przejazdów, zwiększa częstotliwość kursowania, wprowadza bus pasy, kursy przyśpieszone, odwraca uwagę pasażerów przez ekrany z reklamami czy bzdurnymi filmami. Cała gama rozwiązań, które pośrednio powodują, że w komunikacji spędzamy mniej czasu, a przynajmniej w wygodniejszy sposób. Bo takie siedzenie, częściej jednak stanie, twarzą w twarz z obcymi ludźmi jest nienaturalne. Często widzimy kogoś dziwnie ubranego, dziwnie się zachowującego, totalnie dla nas niezrozumiałego i już tylko to wywołuje w nas niepokój, agresję. I tak codziennie. Minimum dwa razy.

Odkąd po Warszawie jeżdżą te długie kolorowe tramwaje pewnej bydgoskiej firmy zdecydowanie wolę autobusy.

A wczoraj wracałem z imprezy sylwestrowej zarzyganym nocnym.