hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

wtorek, 31 grudnia 2013

drugie uroblo


Dziś drugie uroblo. 2013 upłynął pod znakiem dużych zmian zarówno dla blo jak i dla mnie. Nowa praca (i to już prawie rok ta sama), dwie przeprowadzki, pierwszy raz na nartach, pierwszy raz na kajakach, początek przygody z siłownią, naprawienie zębów po latach, kolejny zaliczony rok socjologii, powrót do nauki hiszpańskiego po przerwie, kolejny rok singlostwa, miliony wizyt w kinie, jeszcze więcej wizyt na basenie (w sumie to w 2013 narodziła się koncepcja Torpedy), olsztyński wypadek telefonowy, pierwsza ever kara za jazdę bez biletu i zakończony pełnym sukcesem maraton przed Oscarami 2013. Na pewno największym minusem minionego roku jest nieobroniony magister ze stosunków międzynarodowych, ale nie odczuwam tego jakoś szczególnie jako porażki. Ostatnie kilka tygodni uświadomiły mi, a nawet pokazały namacalnie, że cały rok dużo i ciężko pracowałem, co widzę na swojej wiecznie zmęczonej twarzy, ale co się w końcu opłaciło i przynosło nie tylko emocjonalne, ale też materialne korzyści.

Zmiana blo wynika wprost ze zmian, jakie przyniósł 2013 mi. Po pierwsze mam mniej czasu, siły i weny na blo – ale to jest do przeskoczenia. Po drugie i ważniejsze – blo straciło trochę dla mnie swoją praprzyczynę powstania i istnienia. Odkąd się jakoś wszystko układa, wychodzę ze swojej depresji, mam mniej powodów do zmartwień i narzekań, mam też mniej tematów do skontenerowania na blo. Rzadko kiedy pojawia się coś, co mną bardzo wstrząśnie, zaboli, co wymaga ode mnie tego, bym usiadł na tyłku i przelał swoje emocje na .doc. To chyba dobrze, bo o ile naprawdę tęsknię za blo, za jakiś w miarę dobrym tekstem, za jakąś uwagą czy komentarzem od czytelnika, to naprawdę jestem szczęśliwszy,  a już na pewno bardziej uśmiechnięty. No i mam fajniejszy brzuch.

Pojawił się mi już pomysł na pierwsze blo w nowym roku. Mijający 2013 zacząłem maratonem trzech imprez sylwestrowych z przyjaciółką, skończę natomiast filmem w kinie i wspólnym czasem z dwójką najbliższych przyjaciół i gronem znajomych. I właśnie o filmach będzie nowe blo.

Z sylwestrowych zabawach czeka mnie jeszcze moje coroczne usuwanie już-nie-znajomych z fejsbuka. Mocno się moje grono bliskich w tym roku skurczyło, wymieniło, wykruszyło, odświeżyło, a wręcz częściowo zniknęło.

niedziela, 1 grudnia 2013

Torpeda przeprowadzony


Z końcem listopada musiałem się wyprowadzić z mieszkania przy Nowolipkach. Raptem po ośmiu miesiącach zakończyła się moja piękna przygoda z mieszkaniem praktycznie w centrum, ponieważ właścicielka postanowiła sprzedać mieszkanie. Nie ukrywam, że zdążyłem przyzwyczaić się do pieszych powrotów do domu o każdej porze dnia i nocy oraz dodatkowe snu ze względu na bliskość Uniwersytetu Warszawskiego i Dw. Wileńskiego. Ze względu na dwumiesięczny okres wypowiedzenia, szukanie nowego miejsca zacząłem dopiero po pierwszym weekendzie listopada. W pierwszym okresie szukałem dwupokojowego mieszkania z koleżanką. Bardzo odpowiadał mi taki układ – nie musiałem martwić się o swobodę życie osobistego, a w dodatku zawsze to miło mieszkać z kimś, z kim można rozmawiać, dzielić zainteresowania i grono znajomych. Ten etap szukania szedł bardzo opornie. Z jednej strony wydawało nam się, że po tym jak wszyscy studenci już się do końca października ulokują, nie będzie większego problemu ze znalezieniem mieszkania dla siebie. W praktyce okazało się, że może i łatwo jest znaleźć ładne, nieźle położone mieszkanie, ale za to za 3000 zł! Zwątpiłem w poczucie rozsądku mieszkańców Warszawy. Ewidentnie wszyscy chcą się nieludzko dorobić, nie wstydzą się pokazywać w ogłoszeniach zdjęcia najbrudniejszych, najgorzej umeblowanych pomieszczeń, najstarszych mebli, robią castingi i oczekują, że ktoś im zapłaci 1000 zł za pokój… Po jednym przejrzeniu ogłoszeń moje morale spadły prawie do zera. Po obejrzeniu dwóch czy trzech mieszkań z koleżanką i upływie ok. 2 tygodni listopada, nasze drogi się rozeszły i zaczęliśmy szukać czegoś osobno.

Moje nowe poszukiwania, tym razem już tylko pokoju dla siebie samego, wcale nie były łatwiejsze. Odkryłem, że ludzie szukający kogoś do wolnego pokoju w mieszkaniu chcą się nachapać kosztem nowego współlokatora i ni stąd ni zowąd cena wcale nie wynosi 1/3 czynszu całości. Druga ulubiona kategoria ogłoszeń to emerytki, które szukają młodej dziewczyny (niepalącej studentki) do mieszkania, w którym same mieszkają – już widzę te tłumy chętnych. Ostatecznie obejrzałem ze dwa pokoje i po niemałych perypetiach z poprzednimi lokatorami, ceną, planowaniem przeprowadzki udało mi się dość płynnie zmienić mieszkanie – na moje szczęście koniec miesiąca wypadał w weekend. To moje trzecie mieszkanie w Warszawie, co jak na ponad 7 lat w tym mieście wychodzi całkiem nieźle. W sumie teraz mam 4 przystanki tramwajowe dalej do centrum (co też nie jest tragedią), a mieszkanie jest bardzo czyste, świeże, jasne – co stanowi miłą odmianę dla nowolipkowego. Szybko się zadomowiłem i zintegrowałem.

Bardzo chciałbym podziękować tym, którzy pomogli Torpedzie na etapie poszukiwania i przeprowadzania.

I nie chcę już więcej przeprowadzek. Mam nadzieję zostać w jednym miejscu dłużej niż jeden sezon. Byłoby miło.

niedziela, 10 listopada 2013

odwyk kawowy


Dziś mija mój szósty dzień bez kubka kawy. To co się działo ze mną i moim ciałem przez ostatni tydzień nie równa się z żadnym etapem dotychczasowych chorób i depresji. To jakby mieć grypę bez gorączki, kataru i kaszlu, ale jednocześnie z takim bólem głowy, zmęczeniem, rozwolnieniem i bólem wszystkich kości i mięśni, że jest się i tak unieruchomionym. Poza pracą i jednym zajęciami musiałem zrezygnować ze wszystkich dodatkowych aktywności: wykładów, siłowni, basenu, zakupów, spotkań, angielskiego. Początkowo nie przypuszczałem, że może chodzić o kawę, ale wszystkie znaki na niebie i w googlu wskazują, że odstawienie kofeiny może mieć dokładnie taki sam przebieg jak odstawienie heroiny – czułem fizyczny ból związany z brakiem nowych dostaw pobudzającej substancji. Jeżeli to rzeczywiście prawda, że to kawa była winna całej sytuacji, przerażający bardziej wydaje się fakt, w jak dużym stopniu jestem od niej uzależniony. A wszystko zaczęło się niewinnie – zaobserwowałem, że gdy raz nie wypiłem rano przed pracą w domu kawy, strasznie mnie potem bolała głowa. Dodam, że jestem niestety z tych, których ból głowy totalnie paraliżuję i nigdy nie jest słaby – od razu taki, który zmusza do leżenia i wyłączania wzroku. Zastanowiłem się, ile kawy dziennie wypiłem (ok. 3-4), ile pieniędzy na kawę wydaję, jak bardzo żółkną mi od niej zęby i w jakim stopniu może ona mieć wpływ na stan mojego samopoczucia i stanu mojej cery. Postanowiłem zaryzykować i sprawdzić, czy jestem w stanie obyć się od kawy. Wujek gogle sugeruje trzy drogi: 1) wyeliminowanie kawy zupełnie, pochowaniem sprzętu, samej kawy – taka terapia szokowa; 2) zmiana godzin picia kawy, a najlepiej picie kawy codziennie o innych porach i w innych ilościach; 3) kupienie mniejszej kawy i mniejszych szklanek, filiżanek, by chcąc-nie-chcąc zmniejszyć ilość przyjmowanej kofeiny, która oszukuje nasz mózg. Wybrałem drogę nr 1, bo choć najtrudniejsza, wiedziałem, że w moim przypadku jedyna możliwa.

Wszystko wpisywało się w mój ostatni mały research na temat diet oczyszczających. Czuję, że potrzebuję oczyścić organizm. Jestem świadomy, że odżywiam się całkiem nieźle – poza tą kawą na pusty żołądek, ale mimo wszystko czuję duży spadek formy, energii i przede wszystkim – mój trupio-pryszczaty wygląd. Naprawdę jem dużo i z głową, ale mimo wszystko przyda mi się pozbycie się toksyn. Przeczytałem wiele o głodówkach, dietach owocowych, sokowych, jabłkowych, zbożowych i żadna nie jest czymś, na co mogę sobie pozwolić bez brania urlopu w pacy i na uczelni. Dlatego postanowiłem wprowadzić kilka elementów z każdej z nich do codziennego jadłospisu, przy jednoczesnych wyeliminowaniu kawy (herbaty nie piję od kilku lat), mojej słabości największej – wafelków, jedzenia z puszki, posiłków gotowych, mleka, przypraw i kilku innych ciężkich produktów. Jem za to jabłka, piję wodę z cytryną, sok marchwiowy, jem dużo otrębów, zbóż, produktów mlecznych i innych produktów nieprzetworzonych. Największe nadzieje mam na to, że poprawi się moja cera, która odkąd chodzę na siłownię, odkryła drugi okres dojrzewania.

Co do kawy, naprawdę tęsknię. Odkąd nauczyłem się ją pić, wiedziałem, że będziemy przyjaciółmi.

Po wyeliminowaniu z diety kawy, herbaty, alkoholu, słodzonych soków i napojów gazowanych oraz mleka, niewiele zostało mi rzeczy do picia – a picie w kółko czystej wody jest koszmarnie nudne.

niedziela, 27 października 2013

o przerwie w dostępie do blo


Są dwa główne powody, dlaczego blo miało długą przerwę w ukazywaniu się. Pierwszy z nich jest czysto logistyczny, drugi zdecydowanie bardziej powiązany z funkcją, jaką blo w moim życiu wypełnia. Ale po kolei. Z końcem wakacji, które od nie-wakacji różnią się dla mnie brakiem zajęć na socjologii, zaczęła się wielka gonitwa. Mój kalendarz jest wypełniony do granic możliwości. Niby mam o jedne zajęcia w tygodniu na studiach mniej w porównaniu z poprzednim semestrem, ale za to doszła mi siłownia, hiszpański, angielski, włoski. I wszystko pięknie – odczuwam zmęczenie, bo to oczywiste, ale zdecydowanie częściej jest to miłe zmęczenie, jakie towarzyszy uczuciu, że zrobiło się coś fajnego, że to zaowocuje lub zmęczenie posportowe, które uzależnia. Największe plusy tego stanu rzeczy: brak nudy, brak czasu na autorefleksję, poczucie rozwoju. Największe minusy: taki tryb życia sporo kosztuje – i to pieniędzy, bo majątek wydaję na dojazdy, na jedzenie w biegu (przede wszystkim kawę), na naukę i sporty; ale też i zdrowia – całe to gonienie widać na mojej twarzy, która zdradza mnie potwornie w kwestii tego, jak bardzo jestem momentami wycieńczony; drugi największy minus to fakt, że niestety wszystko co mam zaplanowane w dość łatwy sposób może runąć – bo trzeba zostać dłużej pracy i stracić zajęcia, bo pociąg nie dojedzie, bo mi ucieknie autobus, bo zajęcia przeciągną się 5 minut – naprawdę wszystko jest dopięte co do minuty, a faworyzowanie jednej z aktywności, zabiera kawałek innej. Dużo utrudnia kilmat i pogoda – już nie tak łatwo wstać o 5:30 na basen, powroty dzień w dzień po ciemku do domu sprawiają, że człowiek zasypia w autobusie, w pociągach sauna 40 stopni, bo już grzeją kaloryfery bez regulacji, do tego mgły, deszcz, zaraz śniegi i niedźwiedzie polarne.

Gdzieś tu już raz pisałem, że blo przede wszystkim powstaje dla mnie. To taki mój sposób na porządkowanie myśli, kojenie emocji, wyrażanie tego, co mam do przekazania światu, a najczęściej jest to metoda, by raz i porządnie powiedzieć, co sądzę na dany temat i po prostu do tego nie wracać. Zdecydowanie bardziej to wszystko jest mi potrzebne, gdy wszystko jest nie tak, a ogólny bilans codzienności wychodzi ujemny. Stąd dużo częściej blo pokazywało się, gdy nie miałem pracy, pieniędzy, siedziałem w domu, nic nie robiłem i narzekałem, że życie mnie nie kocha oraz, że zgniję marnie. Też nie jest tak, że marudzenie zniknęło – mam wręcz wrażenie, że marudzę dokładnie tyle samo, co zawsze. Jedyne co się zmieniło to stosunek między marudzeniem, a czasem, gdy z wielkim uśmiechem czy zaangażowaniem biorę się za milion rzeczy jednocześnie. Dodatkowo, wypowiedziałem się już na większość tematów, które mnie interesują, albo chociaż jeżeli nie interesują, to dotykają. Zostają naturalnie recenzje filmowe, które pewnie będą się pojawiać, o ile znajdę jakiś czas na kino (wkrótce idę na nocny maraton Thora), poza tym mam kilka zebranych i spisanych pomysłów, które zrodziły się przez te dwa miesiące przerwy.

Niedzielne okołopołudnia wydają się całkiem sensownym i wykonalnym terminem na pisanie nowego blo. Choć ostatni wpis udało mi się napisać ukradkiem w pracy, ale cicho!

A jest jeszcze jedno wielkie „ale” ostatnich tygodni. Moje życie randkowe, towarzyskie, społeczne zostało bardzo mocno okrojone. To i dobrze, i źle. Mogę się skupić na sobie i swoich celach, a przy dużej motywacji po obu stronach do spotkania zawsze dojść może, nawet w środku nocy.

wtorek, 22 października 2013

Torpeda


Lubię być Torpedą. Całkiem spore grono osób zwraca się do mnie właśnie w ten sposób i nie ukrywam, że bardzo mi to odpowiada. Jeżeli założyć, że osoba zainteresowana może mieć jakikolwiek wpływ na to, jakie chciałaby mieć przezwisko, to ja bardzo proszę o „Torpedę”. Gdy dostaję smsa z pytaniem, co u Torpedy, albo gdy wiadomości zaczynają się od słów „cześć Torpedo”, mały uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Taki sam uśmiech wywołuje u mnie każda wizyta na basenie i każdy trening na siłowni. Reakcje chemiczne organizmu poprzez zwiększanie ilości endorfin oraz pierwsze zauważalne własnym okiem rezultaty są bezcenne. Tak jak na początku byłem pełen obaw przy okazji decyzji o związaniu się na dłużej z klubem fitness, tak teraz uważam to za jedną ze swoich najlepszych decyzji.

Pamiętam, jak kiedyś śmiałem się ze znajomych, którzy na fejsbuku informowali o swoim pobycie na siłowni. Nawet raz skomentowałem złośliwie, czy samo zameldowanie już wystarczy by chudnąć, czy naprawdę trzeba coś na gymie robić. Teraz sam melduję się na basenie i siłowni jak głupi, z całą świadomością tego, że po pierwsze – głupio i łyso to wygląda na mojej prywatnej tablicy; po drugie – wkurza i zaśmieca widok moim znajomym. Przyznam, że na początku sam nie wiedziałem, po co się melduję. Z jednej strony pewnie miało to element pochwalenia się, z drugiej chciałem sprawdzić co to daje. Minęło 1,5 roku odkąd regularnie chodzę na basen, ponad 3 miesiące temu dodałem do tego  siłownię i za każdym razem odnotowuję swój trening na fejbuku. Teraz już wiem, że robię to dla motywacji. Założyłem, że będę robił wszystko, co może mi pomóc w ruszeniu tyłka i pójściu pływać lub ćwiczyć. Nawet jeżeli ma to być coś na kształt głupiej radości, że ktoś polubił mój meldunek, albo powiedział/napisał mi, że jakoś podziwia, że też by chciał, pyta jak wstać o 5:30 rano na basen lub nieśmiało prosi, by móc pójść ze mną. Najmilsze są momenty, gdy ktoś z moich znajomych twierdzi, że moje zawzięcie, moje posty dają mu siłę, chęci, by wstać wcześniej, pić mniej, nie palić, jeść zdrowiej, ruszać się więcej. Takie deklaracje dają mi największego powera. Prawie jak Torpeda Narodów.

W związku z tym, że mój pracodawca chce uśmiercić Torpedę, potrzebuję nowego źródła karty Multisport. Inaczej zbankrutuję na karnecie na basen.


Po przerwie wakacyjnej, mimo naprawdę ogromu rzeczy, które teraz robię, bardzo chcę i będę wszystkimi siłami próbował przywrócić standardową częstotliwość nowych wpisów na blo. 

niedziela, 18 sierpnia 2013

weekendówki


Plan zabrania przyjaciół do Szczecina narodził się kilka lat. Niemal legendarne jest już moje wychwalanie stolicy Pomorza Zachodniego, więc zebrać chętnych do wyjazdu nie było trudno. Z organizacją też poszło gładko i sam nie wiem dokładnie kiedy, zapadła ostateczna decyzja o weekendowym wypadzie na Tall Ship Races 2013. Jednym zdaniem był to strzał w 10! Nieoficjalnie wiem już, że był to jeden z najbardziej burżujskich weekendów mojego życia. Z dwoma przyjaciółkami spaliśmy u trzeciej – szczecińskiej, która użyczyła nam mieszkania będąc w UK. Podróż to był koszmar z klimatyzacją. Dzięki temu, że wsiadłem na Wschodniej, mieliśmy miejsca siedzące, wiele osób stało całą drogę, do łazienki nie było jak przejść. Na miejscu żar z nieba, jasna noc, 35 stopni, najtańsze taksówki na świecie i milion osób. Miało być grzecznie, a skończyło się „wyjściem na miasto”. Łącznie przez cały weekend spaliśmy kilka godzin. Całe noce imprezowania, całe dnie zwiedzania – dziewczyny pierwszy raz widziały Szczecin, a ja też przyznam, że wiele miejsc wygląda teraz zupełnie inaczej i odkrywam je na nowo. Jechaliśmy taksówką jakieś 15 razy w ciągu 2 dób! Spotkałem przypadkiem mnóstwo znajomych z czasów szczecińskich (a niektórzy bardzo przytyli), byłem w tych samych klubach, co 8 lat temu (to akurat bardzo smutno), jadłem regionalne frytki w bułce i pokazałem dziewczynom wszystkie ważne miejsca, no może oprócz cmentarza. Zaliczyliśmy też urodziny babci, była świetna impreza, a jedzenie – jak nietrudno przewidzień – rewelacyjne. Widziałem z bliska najpiękniejszy basen w Polsce, pierwszy raz zwiedziłem bunkry pod Szczecinem wybudowane przez Niemców. No i najważniejsze – regaty. Coś niesamowitego! Nie byłem na pierwszym finale kilka lat temu i szczerze teraz żałuję. Miasto żyło, było mnóstwo obcokrajowców, atrakcji, do tego widać, że Szczecin zwrócił się frontem do Odry. Dziewczyny wróciły zachwycone, stwierdziły, że było jak zagranicą – od atmosfery, przez architekturę po towarzystwo. Zdaje sobie sprawę, że to niestety była głównie magia finału regat – największej imprezy plenerowej w Polsce.

Dwa tygodnie później pojechaliśmy z przyjaciółmi pod Olsztyn na kajaki. Była to moja druga wizyta w domu rodzinnym przyjaciela i od początku nastawiałem się, że ma mieć charakter wypoczynkowy. Wziąłem drugi raz w życiu dzień urlopu na piątek po świętym czwartku i już w środę ruszyliśmy na Warmię. Plan każdego dnia wyglądał podobnie: dużo snu, ale tak do 9, nie do 12, śniadanie, wyjazd na lody do Olsztyna, powrót, obiad, filmy, gra planszowa Battle Star Galactica, drynki, kulminacja każdego wieczoru – grill na tarasie i sen. Naprawdę odpocząłem, nie myślałem o pracy, dodatkowo przez własną niezręczność straciłem na 4 dni telefon i mogłem pożyć jak ludzie w średniowieczu. Kajaki też wyszły spoko – miałem zakwasy od noszenia kajaku, nie opaliłem się, bo było dość chłodno, a trasa leśna, ale natura mi się całkiem podobała – jesteśmy z przyjaciółmi zwierzętami miejskimi, ale miło było inaczej pooddychać. 

Szczecin: wielkie wow, srebne taksówki na-za-3-minuty, multikulturowość i multijęzyczność, dłuuuga podróż, przenośny Starbucks.

Olsztyn: lody o smaku marchewki, bazylii czy lat 50, zbita szyba w telefonie (300 zł w plecy!), totalny relaks choć pod dyktando przyjaciela, dużo natury, zero Starbucksa.

niedziela, 28 lipca 2013

zukuri


Naoglądałem się już dużo filmów o superbohaterach. Zdecydowana większość z nich to reprezentanci drogiego, bo drogiego, ale jednak kina klasy B. Do X-Menów mam słabość z racji oglądanej bajki na Fox Kids w dzieciństwie. Niedawna trylogia i zaraz po niej puszczony „first class” były w porządku, ale nie powalały. Geneza Wolverine’a wyjaśniła i wprowadziła w historię jednego z najbardziej znanych, lubianych i ciekawych członków składu Xaviera. Nie ukrywam, że nastawiłem się wymagająco przed obejrzeniem najnowszego dzieła z wytwórni Marvela. Dwie największe stajnie superherosów w USA: Marvel i DC Comics toczą odwieczną wojnę o prym. Osobiście bliżej mi do Marvela – Spiderman jest one and only, X-Meni, Iron Man, nawet Hulk. W zeszłym roku zwycięstwo w kinie odnieśli Avengersi, w tym nie do przebicia jest nowy Superman, jednak nie uważam, że Wolverine pozostaje w tym starciu bez szans. „Wolverine” nie jest zwykłym mordobiciem, a jednocześnie nie sili się na wielki uduchowiony dramat na poziomie „Człowieka ze stali”. Ok – Logan walczy z duchami przeszłości, ucieka, ma wizje, a nawet sen we śnie, ale tylko raz podczas całego filmu miałem poczucie znużenia. Zaraz po seansie stwierdziłem, że film mi się podoba, a na drugi dzień to już byłem bliski zachwytu.

Jeżeli lubisz Tokio czy szerzej kulturę Japonii, a jednocześnie Twoja wiedza nie wykracza poza przekaz masowy i stereotypy – ubawisz się jak małe dziecko. Są neony, dziwne przejścia dla pieszych, love motele, superszybkie pociągi, technologia jutra, świątynie i kimona, tradycyjny sposób „zarządzania rodziną”, yakuza, japoński kompleks broni jądrowej i przegranej wojny, spanie na podłodze, domy z papieru i wyglądające na surowe jedzenie. Film ten ku mojemu zaskoczeniu praktycznie cały dzieje się w Japonii i grają w nim prawdziwi Japończycy. Wisienką niezaprzeczalną jest będący kwintesencją męskości Jackman. Przystojny, zbudowany jak bóg, śmieszny, waleczny, niebezpieczny Australijczyk jest idealny do tej roli. Obraz nie męczy odrealnionymi pojedynkami, a to miła odmiana po kilku nawalankach w podobnych filmach. Scena ze strzałami na sznurkach jest wręcz piękna. I jak przy każdym filmie Marvela – polecam zostać do-prawie-końca napisów.

Jedynie motyw walki na jadącej japońskiej torpedzie jest trochę przesadzony. Pojedynek Dra Octopusa ze Spidermanem na pociągu metra to arcydzieło. Tutaj było już momentami wręcz komicznie.

A gdy Loganowi obcinali szpony, aż mi się słabo zrobiło. Bardzo nie lubię pozbawiania „kończyn”. Oj bardzo.


niedziela, 21 lipca 2013

studenty potworne


„Potwory i Spółka” to jedna z moich 3-4 ulubionych bajek. Pełny metraż z 2001 roku widziałem kilkanaście razy, a Mike Wazowski należy do jednej z niewielu postaci, które mnie w życiu jakoś inspirują. Aż 12 lat musiałem czekać na kolejny show straszenia. Wydaje mi się, że już w 2012 były krótkie trailery nowych Potworów. Później na pewno zastosowano w nich ciekawy zabieg umieszczenia sceny, której nie ma w samym filmie. To miłe zaskoczenie, gdy okazuje się, że zapowiedź nie opowiada całej fabuły i nie wystarczy zamiast filmu, by mieć całkiem słuszne przekonanie, że się film zna. „Monster Inc.” miały tego pecha, że w szranki o Oscara dla najlepszego filmu animowanego (to był chyba pierwszy rok, gdy takiego wręczano) stanęły między innymi z pierwszym „Shrekiem”, który okazał się bezkonkurencyjny – swoją drogą jaki to był dobry rok dla kina anonimowanego dla dzieci i dorosłych. Bo te nowe bajki to bajki dla dzieci tylko z technicznego punktu widzenia. Często fabuła, dialogi, nawiązania do popkultury, ukryte programy polityczne czynią z nich poważne dzieła dla dorosłych ubrane w kolorowe i bardzo śmieszne szaty. Daje to interesujący efekt – w kinie dzieci śmieją się w innym momentach niż dorośli, a jak już  w tych samych to z innych powodów.

Pomysł na scenariusz pierwszej części – choć w sumie ta świeża to jakby prequel starszej – jest rewelacyjny. Prosty, dobrze pomyślany świat, odwrotnie rzeczywisty, bazujący na podstawowych emocjach układ, a jednocześnie umiejętnie wkomponowany dość oklepany schemat złego szefa chcącego przejąć kontrolę nad światem i walka w imię  „dobra” – to wszystko w 1,5 godziny tworzy wymiar dużo szerszy, bo chyba każdy zakładał, że Potwory mają tam po drugiej strony drzwi swoje szkoły, szpitale, muzea i pikniki. I do szkoły, a konkretnie na uniwersytet zaprasza nas część zero. I to nowe wydanie jest jak narysowana amerykańska komedia o kampusie uniwersyteckim. Wypisz, wymaluj cały rok akademicki w koledżu – od kocenia, walki bractw, wykładów w sali na wzór teatru greckiego, przez egzaminy, imprezy, surową pani dziekan i bibliotekarę, wyrywanie czirliderek, charakterystyczne bluzy Alma Mater aż po wielki finał na boisku do rugby. Przyznaję, że wcale nie było tak super i śmiesznie, jak się spodziewałem, ale czas spędzony z Wazowskim i jego samozaparciem dał mi symbolicznego kopa, by niszczyć napotykane bariery. I czy ktoś powie, że bajki nie kształcą?

Nigdy nie miałem takich drzwi w sypialni, przez które mógłby wejść potwór. Bałem się bardzie tych spod łóżka i dla tego nie umiałem, i nie chciałem spać od ściany.

Oraz studenty to potwory, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.


niedziela, 14 lipca 2013

zombiaszcza wojna światowa


Swego czasu popełniłem blo o zombie. Jako fan gatunku (i w sensie biologicznym, i w literackim) wybrałem się na „World War Z”. Dawno, dawno temu ktoś opowiadał mi o książce, która w formie raportów ONZ opisuje, co i jak stałoby się z ludzkością, państwami, planetą, gdyby jakaś choroba spowodowała powstanie zombie i de facto koniec dominacji cywilizacji homo sapiens sapiens. Nie pamiętałem tytułu, ani autora, jedynie swoją refleksję, że to musi być genialny pomysł i ciekawość, czy takie dokumenty gdzieś naprawdę powstają – może nie używają słowa „zombie”, ale opisują działania i plany awaryjne na wypadek światowej epidemii szybkodziałającego wirusa. Kilka miesięcy temu obejrzałem trailer „World War Z” i już wtedy zacząłem kojarzyć, że znam sprawę. Okazało się, że film bazuje na tej książce („World War Z” Maxa Brooksa z 2006), a z tego co ustaliłem z przyjacielem wynikałoby, że opowiada on, jak doszło do wydarzeń, które opisuje książka i w części zawiera już fragmenty książki. Oczywiście oznacza to, że będzie kolejna część filmu, co uprawdopodabniają też wyniki finansowe (obraz miał najlepsze otwarcie ze wszystkich filmów z Bradem Pittem w roli głównej w historii).

Wszystko to, co mnie w tym filmie wkurzało, było jednocześnie mocną stroną dzieła. Po pierwsze stosowanie wobec „World War Z” kategorii „film o zombie” to nadużycie. Rzeczywiście są to potwory, które „rozmnażają się” przez ugryzienie zdrowego człowieka, nie ma z tego stanu powrotu, nie ma z nimi kontaktu, przyciąga je hałas, rządzą nimi instynkty… ale są żywe. I raczej prezentuje się to jako wirus czy inny patogen, który spowodował powstanie nowego gatunku, który wybija ten usytuowany niżej w łańcuchu pokarmowym. Plus za pomysł, minus za odejście od kanonu zombie. Zdecydowanie na tak jest fabuła i dynamika filmu, bo trzyma w napięciu, szybko przenosi się z miejsca w miejsce, wstęp jest bardzo krótki, nie ma zbędnych scen. Czymś co jest bardzo pozytywne jest rzeczywista próba wyjaśnienia i znalezienia rozwiązania kwestii zombie – ok, odbywa się to kosztem odzombiewienia samych istot, ale nie kosztem apokaliptycznej wizji końca ludzkości. Dużym plusem jest trailer, zwłaszcza ten wczesny, który nie pokazuje wprost wrogich istot – choć może dlatego, że od razu by było widać, że to niezombie-zombie? Podsumowując odbiór raczej pozytywny z małym niesmakiem przez syndrom żywego zombie. Z racji pomysł na walkę z istotami (ale nie powiem jakiego) polecam obejrzeć.

Zupełnie nie rozumiem, jak Bradowi można było dobrać tak nieatrakcyjną żonę. W sensie, że on „zasługuje” na zdecydowanie piękniejszą. Choć pewnie ze względu na to, że to on współprodukował ten obraz, Angelina miała wpływ na dobór partnerującej aktorki, więc musiała być mniej ładna od Jolie.

Nie wiedziałem, że pracownicy ONZ to tacy arcyherosi. A studiowało się stosunki międzynarodowe i mogło się robić karierę w UN, o!



sobota, 29 czerwca 2013

Man of steel


Mam wrażenie, że nie robi się już filmów, w których główny bohater nie pokazuje się zaraz na początku bez koszulki. To prawie tak święta zasada jak ta mówiąca, że na okładce gazety musi być młoda, ładna dziewczyna z cyckami na wierzchu bez względu na to, czy to czasopismo dla pakerów, dla gospodyni, czy krzyżówki. Aktor, który wcielił się w rolę tytułową, zdecydowanie ma się czym pochwalić i rzec tylko można, że scen bez koszulki było za mało. 30 letni Henry Cavill ma wszystko co amerykańskie, a jest Brytyjczykiem. Idealna cera, idealne ciało, idealne zęby, idealna fryzura i co dziwne – owłosiona klata. To wszystko razem już samo w sobie czyni go superfacetem, a biorąc pod uwagę, że przez cały film z racji swojej nadludzkiej mocy Clark się nie brudzi, nie kaleczy, nie czochra, nie poci, ciągle wygląda jak z okładki Men's Health (tam nie ma kobiety na okładce!). I tu mógłbym skończyć, bo już samo oglądanie Cavilla było wystarczające, by mieć pozytywne odczucie po seansie (a nawet całkiem ciekawe sny). Ale ten film to coś więcej. Zaczęło się od dość niesupermanowskich zapowiedzi. „Man of steel” ma jeden z dziwniejszych zwiastunów, jakie widziałem. Nie od dziś wiadomo, że oglądam wszystkie filmy z i o superbohaterach, a tu takie coś zupełnie w innym klimacie. Owszem – było sporo wybuchów, kopnięć, ratowanie świata, ale za wszelką cenę twórcy chcieli pokazać coś więcej i silili się na tchnięcie nowego życia w postać wszystkim znaną, ale jednocześnie przy ostatnich Spidermanach, Batmanach, X-menach wyblakłą.

Nie ukrywam – Superman to nie jest jakoś moja specjalnie lubiana persona. Wolę Spidermana, Irona Mana, nawet Batmana. Moja styczność z tym superherosem polegała na serialu z lat 90, choć bardziej  niż głównego bohatera pamiętam z niego Teri Hatcher. Mniej więcej byłem w stanie odtworzyć historię narodzin i główne postacie przygód pana z Kryptonu, ale nie wiedziałem, że ta opowieść jest taka skomplikowana. W filmie dużo miejsca poświęcono genezie całej zabawy i chyba trochę ją pozmieniano względem oryginału. Zgodzę się, że momentami jest ponadprzeciętnie naciągnięty zdrowy rozsądek, ale generalnie wrażenia miałem dobre. Film mi się nie dłużył, nic szczególnie nie drażniło, pozbyłbym się wątków z kolegami z redakcji Louis, dodał scenę znalezienia niemowlaka przez ziemskich rodziców. Poza Henrym bez koszulki nic mnie nie wbiło w fotel, a chyba trochę na to liczyłem - w końcu niektórzy krzyczeli, że to film roku.

Mimo że wiem, że Amy Adams to dobra i ceniona aktorka, widziałem z nią sporo filmów i znam jej główne osiągnięcia, zawsze mam problem, by ją rozpoznać na ekranie. Ona jest po prostu miksem Naomi Watts i Nicole Kidman. Wątek Louis Lane został pomyślany i zrealizowany dobrze, ale z małą skazą – jak zawsze ktoś bezbronny i przypadkowy otrzymuje wiedzę, jak uratować świat i znajduje się w centrum ekstraniecodziennych wydarzeń.

Czekam na drugą część. Oby bez koszulki.


sobota, 15 czerwca 2013

różnorodni równoprawni


Równo rok temu popełniłem blo na temat nie tylko Parady Równości 2012, ale ogólnie o tym, jak PR wpisały się  w kalendarz imprez stołecznych oraz czy to dobrze, czy źle, że maszerujemy. Mógłbym ograniczyć się do powtórzenia w punktach tego wszystkiego, co opublikowałem tu wtedy, bo przez cały ten czas niewiele się zmieniło. Parada AD 2013 przeszła inną trasą, w innym składzie, z inną oprawą muzyczną, z lekko zmienionym komitetem, tym razem z patronatem (bardziej papierowym niż fizycznym) Pełnomocnik Rządu ds. Równego Traktowania. Tylko postulaty pozostały niezmienione. Mam wręcz wrażenie, że osłabił się szum. Ok, mieliśmy w tym roku trzy projekty ustaw o związkach partnerskich, wiele było w mediach o sytuacji we Francji po wprowadzeniu małżeństw jednopłciowych, coraz więcej w dyskursie europejskim poświęca się ochronie praw mniejszości, ale mimo wszystko u nas temat ciągle znajduje się poza debatą publiczną. Niedopuszczenie do czytań projektów ustaw było nie tylko powiedzeniem „nie” związkom partnerskim, ale wręcz było to „nie” dla naszego istnienia – nie ma nawet o czym rozmawiać. To najbardziej niedemokratyczna z postaw.

W drodze na Paradę zadzwoniłem do babci. Ostatnio rozmawiam z nią jeszcze częściej niż zawsze, bo na bieżąco informuję o wynikach moich egzaminów, a ona updejtuje mnie na temat  swojego zdrowia po niedawnej operacji. I mówię, że właśnie idę na marsz. Babcia zaczęła wywód, że ten gejowski marsz ją denerwuje, bo geje się popisują. Że ona nic nie ma przeciwko osobom, które lubią się „pchać w tyłek”, że uważa, że mogą oni sobie żyć razem, nikomu nic nie przeszkadzają, ale po co się przebierać i chodzić po ulicy. Wdałem się w niepotrzebną gadkę. Że to nie jest marsz gejowski, a szerszy. Że na każdym tego typu festynie jest głośna muzyka, przebrani, uśmiechnięci ludzi, że to niepopisywanie się, a coś zupełnie zwykłego. Że podobnie wygląda halloween, dni morza, dożynki, dzień dziecka czy przemarsz wojska. Powiedziała tylko, że życzy mi udanej zabawy. Taka też była. 

I jeszcze platforma Ambasady Norwegii. Nie od dziś ambasadorowie innych państw zaangażowani są w sytuację środowiska LGBTQ w Polsce. Każdy pamięta tęczową flagę przy Ambasadzie UK w Warszawie. Z jednej strony cieszy mnie to poparcie, chęć zainwestowania bezpośrednio pieniędzy, a nie tylko oficjalnego poparcia czy podpisania listu, z drugiej strony to bardzo-bardzo smutne, że obce państwo jest bardziej zainteresowane moimi prawami niż własne, z którym czy chcę, czy nie chcę, łączy mnie więź obywatelska.

Zawsze myślałem, że w Paradzie najsmutniejsi są geje, którzy przychodzą obejrzeć marsz. Stoją na chodnikach lub siedzą w ogródkach mijanych knajp i komentują. Od wczoraj uważam, że smutniejsi są geje, którzy przychodzą obejrzeć marsz i robią zdjęcia ajpadem.

sobota, 1 czerwca 2013

warszawa pogodno


Jak pada śnieg i termometry pokazują -15 stopni, jest źle. Jak jest parno, duszno, słonecznie i plus 30, jeszcze gorzej. To w jaki sposób ludzie reagują na pogodę dowodzi, że dogodzić nie sposób. Gdy aura przybiera którąś ze skrajnych postaci – zima zła, upał, burza – fejbuk szaleje. Jedni narzekają, gdy w Warszawie robi się Syberia, drudzy narzekają, gdy mamy tu Saharę, trzeci gdy jedno i drugie, a czwarta grupa pisze, że wkurza się, że jedynkom, dwójkom i trójkom nigdy nie można dogodzić, bo czy za zimno, czy za ciepło, im zawsze źle. I pomyśleć, ile mniej interakcji by było, gdyby nie było pogody, albo gdyby nie można było o niej rozmawiać wcale. O ile jestem bliski zgodzenia się, że klimat w Polsce jest kiepski, o tyle nie odmówię mu, że jest ciekawy. Sam bardziej utożsamiam się z tymi, co to nie przepadają za upałami, ale nie wynika to z nielubienia słońca. To raczej słońce nie lubi mnie, bo jego moce opalające omijają mnie szerokim cieniem. Mógłbym leżeć cały dzień, a nie zrobię się nawet czerwony. Moja antypatia dla upałów wynika z faktu, że bardzo źle się wtedy czuję. Nadmiernie się pocę bez względu na to, jak lekko się ubiorę, mam częściej swoje bóle głowy, klimatyzacja mi bardziej przeszkadza niż pomaga. Staram się stosować większość zasad na upał – dużo wody, lekkie jedzenie, orzeźwianie się przez zwilżanie twarzy, okulary, nawet nakrycie głowy. Nie jestem gruby, nie raz już badałem hormony tarczycy, ciśnienie mam w normie, ale gdy temperatura przekroczy ledwie 25 stopni, czuję się jak wrak. 

Wracam ostatnio z pracy. Na stacji kolejowej spotykam koleżankę z zespołu obok. Zauważyła mnie, nie wypada nie podejść. I złapałem się na tym, że zagadałem, jaka beznadziejna ostatnio pogoda. Jedziemy do pracy rano i jest zimno, trzeba wręcz założyć kurtkę. Gdy wracamy – już upalnie. Albo rano pada, a popołudniu upał. A często zupełnie odwrotnie. I tak stoimy na tej stacji uprawiając smoltok, aż każde z nas wsiadło w pociąg w przeciwną stronę. I znowu – jak nie wiesz jak lub nie masz o czym, narzekaj na pogodę – druga strona albo się z Tobą zgodzi i będziecie razem narzekać, albo będzie z tej drugiej strony barykady i interakcja pobudzi się przez małe starcie o aurę. Zawsze działa.

W narzekaniu na pogodę najlepsze jest to, że to nawet ja wiem, że to nic nie da. To jakby narzekać, że Ziemia jest za blisko czy tam za daleko Słońca. Jedyne możliwe wyjście to zmiana miejsca zamieszkania na inny klimat – jedni do Portugalii, inni do Norwegii.

Sobie i sobie podobnym życzę jako takiego przetrwania lipca i sierpnia. Prognozy wskazują raczej na chłodne lato. Trzymam kciuka.

niedziela, 26 maja 2013

d jak dyskrecja


„Szukam dyskreta”. To po „szukam normalnego” i „kumpla spoza środowiska” moje ulubione sformułowanie z wiadomych portali. Rzadko bawię się w głoszenie prawd objawionych, no może poza jedzeniem i problemami ze skórą, ale powiem to drukowanymi: DYSKRECJA nie istnieje, nie ma, nie będzie. Ja wiem i rozumiem, że szukanie dyskretnego nie oznacza wcale szukania kogoś, kto nie papla jęzorem na prawo i lewo, a kogoś kto utrzyma w „tajemnicy”, że umawiam się na seks – bo ja przecież seksu nie szukam i się w internecie na seks nie umawiam, o nie, co to to nie! Bo szukanie na seks w internecie to często niepasujący element planu znalezienia księcia na białym koniu. Pytanie jest tylko jedno: „w tym planie to chodzi o księcia? Czy może o konia?”. Gdy ktoś mnie pyta, czy jestem dyskretny, odpowiadam: nie. Nie jestem spoko, nie jestem normalny, nie jestem dyskretny. Powiem więcej, Ty też nie jesteś spoko, nie jesteś normalny i nie jesteś dyskretny. Mały test: ile razy zdarza Ci się zaczepić lub dodać do znajomych na fejsie chłopaka, z którym nie masz żadnych innych wspólnych znajomych homo? Odpowiedź: prawie nigdy. Jak mawia mój znajomy: „prędzej czy później i tak wszyscy skończymy w Glamie”.

Gdy ktoś nie ma zdjęć, bo jest dyskretny, nie istnieje. Gdy poślesz komuś swoje nagie zdjęcia, one już zawsze tam gdzieś będą. Gdy umawiasz się z kimś na dyskretne spotkanie,  prędzej czy później to jakoś wróci. Gdy zapewniasz 100% dyskrecji, prędzej czy później spotkasz kogoś, kto wiedział o Twoim „dyskretnym” spotkaniu. Gdy masz chłopaka i niby otwarty związek, a umawiasz się na dyskretny seks, w zasadzie od razu możesz się przyznać swojemu partnerowi. Internet pamięta, geje pamiętają. Warszawa nie jest wielka, a często ułatwiamy wiele pchając za dużo do sieci. Przykład: mój blog. Lubię go, piszę, bo chcę, bo jest mi potrzebny, ale wiem, ile mnie „kosztuje”, jak często uderza w mój wizerunek, że można nawet przez niego stracić pracę.

Uwaga techniczna nr 1: Na ile dyskretne może być spotkanie z chłopakiem bez ręki? Ilu jest gejów bez ręki w Polsce? Dwóch.

Uwaga techniczna nr 2: Jak chcesz być choć odrobinę dyskretny, nie pokazuj publicznie kogo znasz/kogo masz w znajomych na różnych portalach. Po nitce do kłębka.

niedziela, 19 maja 2013

dam radę


Semestr zaczyna wchodzić w kulminacyjną fazę. Dla mnie oznacza to, że poziom obłożenia pracą zwiększył się o połowę. W każdej wolnej chwili zajmuję się trzema większymi projektami jednocześnie – każdy w grupie, co bardzo utrudnia synchronizację wolnego czasu. Z jednej strony ilość pracy w pracy, pracy w szkole i pracy w domu mnie przeraża i paraliżuje, z drugiej jakoś dziwnie wciąż mam poczucie, że dam radę. Już jest ciężko i do trzeciego tygodnia czerwca będzie tylko ciężej, ale wiem też, że potem czeka mnie w końcu jakaś mała ulga. Ilość egzaminów, a szczególnie ich terminy, wymuszą „stracenie” kilku dni urlopu, ale w końcu robię to dla siebie. Często muszę powtarzać sobie, że studiuję i zapierdalam dla siebie. Chodzę na basen dla siebie, sprzątam dorabiając dla siebie, rozwijam się poprzez socjologię tylko i wyłącznie dla siebie. To jest chyba ten czynnik, który powoduje, że jeszcze nie wpadłem w panikę. Brak paniki wcale nie powoduje, że nie narzekam. Marudzę i to bardzo. Tak już mam, a że gdy dzieje się dużo, mówię o tym dużo. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak wiem, że jakoś sobie poradzę, nie na 100%, nie jednocześnie, może z części trzeba będzie zwyczajnie zrezygnować, ale jednak wyjdę na swoje. Marudzenie trochę mnie nakręca i motywuje, a trochę też sprawia, że mam o czym mówić.

Chyba ze wszystkim tak mam. Pogadam, przerażę się, powiem, że się nie uda, a potem i tak jakoś się dzieje, czasem swoim tempem i drogą, czasem ciężką pracą i ponadprzeciętnym zaangażowaniem. Chyba nie umiem inaczej, chyba wynika to z mojego wysokiego stopnia przejmowania się dosłownie wszystkim, co znajduje się dookoła. Naturalnie zdarzają mi się momenty, gdy mam ochotę usiąść i się rozpłakać, gdy potrzebuję się od wszystkiego oderwać i spędzić cały dzień na graniu w Heroesów lub zapomnieć o całym świecie z piwem, lodami i dobrym filmem, ale traktuję je jako wpisane w kosztorys, usprawiedliwione i zdrowe odreagowanie. Wtedy też pytam, jaki to wszystko co robię, ma sens? Jednak wciąż uważam, że w dłuższej perspektywie i ogólniejszym sensie jest to inwestycja w swoją przyszłość. Trzeba pocierpieć. I trzeba dać radę!

Także jeżeli komuś marudzę, niech ten ktoś pamięta, jaką to mi wypełnia funkcję. Że tak naprawdę robi mi to dobrze, że w efekcie finalnym wszystko się układa. To taka moja mała terapia.

Przez najbliższy miesiąc narzekania z mojej strony będzie pewnie więcej, uprzedzam lojalnie. Jak kto wrażliwy, niech się nie zbliża na odległość wiadomości na fejsbuku, smsa czy zasięgu mojego głosu.

poniedziałek, 13 maja 2013

multiportowiec


Trwało to bardzo długo i było owocne w dramatyczne momenty, ale udało mi się w końcu uzyskać kartę benefit. Najpierw nie mogłem jej mieć, bo byłem na okresie próbnym, potem musiałem poczekać do nowego miesiąca kalendarzowego, potem była majówka, a osoba odpowiedzialna w firmie za karty poszła na urlop, następnie pomyliła jednostkę, w której pracuję i wysłała kartę pocztą wewnętrzną do innego miasta, ostatecznie przesyłka krążyła kilka dni między biurami banku, aż w końcu 13 maja trafiła w moją rękę. Naturalnie zrobiłem małą awanturę, bo formalnie za kartę płacę od 1 maja, a nie da się z niej korzystać fizycznie jej nie posiadając. Udało mi się wynegocjować przeprosiny oraz to, że za maj za kartę płacić nie będę (jedynie podatek), dopiero w czerwcu potrącą mi z wypłaty cały koszt karty, czyli coś-tam-42-zł. Wielka inauguracja miała miejsce 15 maja rano na basenie blisko nowego domu. Nie jestem już uwiązany do jednego basenu i mogę chodzić tam, gdzie będzie mi bliżej, wygodniej, akurat po drodze czy tam będą chcieli iść znajomi. Do tego oczywiście wychodzi taniej niż karnet i za mniej mogę wyjść poza samo pływanie. Nie ukrywam, że poważnie myślę o jakiejś nowej stałej aktywności. Sam powoli zaczynam mieć dość swoich wystających obojczyków i słuchania dzień w dzień, że jestem za chudy, że mogę jeść co chcę, bo mi nic nie grozi, że powinienem coś z tym zrobić. Znowu zaczęła się pora roku, gdy ładni ludzie wychodzą w krótkich ubraniach i widać ich sylwetki, nad którymi pracowali całą zimę, a mi widać wciąż te same kości.

W związku z tym pięknym pomysłem poszedłem do ortopedy. Postanowiłem dopytać się o to, co powinienem, co muszę, a czego nie można mi robić. W dodatku chciałem po roku chodzenia na basen sprawdzić, czy cokolwiek zmieniło się jeżeli chodzi o mój pokraczny układ kostny. Trafiłem na lekarza obcej narodowości, który w pierwszym pytaniu po „dzień dobry” łamaną polszczyzną zapytał czy mnie, czy brak ręki to amputacja czy też wada wrodzona. Jego porada ograniczyła się do stwierdzenia, że mogę i powinienem robić wszystko poza podnoszeniem ciężarów. O ile podoba mi się taka ogólna uwaga – przyzwolenie robienia prawie wszystkiego, o tyle pan doktor nawet nie obejrzał mojego kręgosłupa. Podpytałem też przyjaciela o dietę. Bardzo poważnie rozważam wrócenie na stałe do mięsa – głównie białego, ale jednak mięsa. Chcę też zdecydowanie zwiększyć ilość wysokobiałkowego pokarmu, a powoli kierować się w stronę całkowitego wyeliminowania słodyczy, mleka, alkoholu czy słodkich napojów – już teraz unikam większości z nich, ale jednak pojawiają się w mojej ocenie nadal za często.

I chciałbym zaapelować, że jeżeli ktoś szuka kompana do sportu, polecam się – zawsze trudno mi iść samemu do nowego miejsca, na nową aktywność (mam tak też z barami, kawiarniami, restauracjami czy urzędami), ale z kimś chętnie się wybiorę i spróbuję.

Oczywiście teraz będą zaliczenia na studiach, więc trudno to wszystko ogarnąć czasowo, ale od drugiej połowy czerwca zostanie mi „tylko” praca i będę miał mnóstwo wolnego czasu, by się męczyć! O tak!

piątek, 3 maja 2013

(nie)zdrowe jedzenie


Skłaniam się ku tezie, że nie ma czegoś takiego jak „zdrowe odżywianie się”. Nie często się tym chwalę, ale w liceum brałem udział w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Wiedzy o Żywieniu. I o ile nazwa rzeczywiście jest wręcz śmieszna, jest to MENowska Olimpiada dla licealistów jak ta fizyki czy historii i też daje indeksy na uczelnie bez postępowania rekrutacyjnego. Trzy lata z rzędu z mniejszymi czy większymi sukcesami zajmowałem się z jednej strony biologiczno-chemiczą stroną żywności, z drugiej strony całą tą otoczką towarowo-gastronomiczną. Musiałem wiedzieć wszystko o układzie pokarmowym człowieka, ale też znać przepis na wszystkie rodzaje ciasta i dokładny podział krowy na fragmenty mięsa. Naturalnie prawie nic z tego już nie pamiętam, ale zostało mi kilka nawyków zakupowo-żywieniowych, które zawdzięczam temu w sumie dziwnemu hobby mnie nastolatka. Np. od liceum nie słodzę, nie dodaję soli, nie smaruję pieczywa masłem, ani margaryną. Jem tylko ciemne pieczywo – najlepiej graham lub razowe – i oczywiście wiem, że producenci chleba dodają do niego karmel, by było ciemne. Nie łączę ogórków z pomidorami, bo enzym zawarty w ogórkach unieczynnia witaminę C z pomidorów (czy jakoś tak). Bardzo rzadko piję herbatę, napoje gazowane i/lub słodzone (bo paradoksalnie picie to też jedzenie). I jedno natręctwo, które w sumie wychodzi mi i mojemu portfelowi na dobre – czytam etykiety w sklepach. Można się z nich dowiedzieć bardzo złych rzeczy o swoich ulubionych produktach i szybko oduczyć się kupowania czegoś, co wydawało się zawsze niezbędne. 

Jedni uważają, że odżywiam się megazdrowo. Drudzy twierdzą, że dość kiepsko. Trzeci natomiast sądzą, że bardzo nudno. I wszyscy mają rację. Moje warzywno-rybno-ryżowo-kaszowo-makaronowe obiadki do pracy: po pierwsze – są widziane jako bardzo zdrowe i racjonalne, po drugie – spowodowały, że inni pracownicy też zaczęli się lepiej odżywiać (przynajmniej w pracy). Prawdą jest, że jem w kółko to samo. Dużo nabiału, dużo warzyw, dużo ryżu (brązowego lub białego), makaronu (graham i pełnoziarnistego), musli, serków wiejskich, mnóstwo bananów... Wychodzi mi to bokiem. O ile to wszystko wraz z otrębami, jajkami i codziennie wypitą butelką wody z dużą zawartością minerałów wpisuje się w stereotypowe zdrowe jedzenie, to wcale nie powoduje, że a) jestem zdrowy, b) mam dużo energii, c) dobrze wyglądam. Wręcz odwrotnie jestem za chudy, za blady i ciągle zmęczony. Może się przerzucę na dietę kebabową?

„To może być wina braku mięsa”. Takie wytłumaczenie słyszę bardzo często. Ale np. moja dentystka stwierdziła, że muszę jeść „więcej nabiału, a nie tylko mięcho i mięcho”… Jeszcze więcej nabiału?! Już teraz mi rozsadza układ pokarmowy! Staram się jeść w miejsce mięsa dużo ryb, fasoli, papryki, kaszy i soi. A ostatnio zdarza mi się zjeść i mięso, choć nadal sam go nigdy nie robię. 

Moimi największymi słabościami są: kawa, wafelki i pizza (której od przeprowadzki nie jadłem). I obstawiam, że to właśnie te parszywe rzeczy rujnują mi cerę, która na nawet minimalną ilość alkoholu, czekolady, chipsów, tłustego jedzenia reaguje falą pryszczy. Ulrich Beck miał rację, że najzdrowiej byłoby nie jeść nic.

sobota, 27 kwietnia 2013

gdybym był hetero


Gdybym był hetero… ale nigdy nie byłem (?). Nie chcę wnikać, czy orientacja seksualna jest w nas od zawsze, czy od pewnego momentu. Nie wiem, czy jako dziecko można mieć już określoną lub zaszytą gdzieś seksualność. Nie miałem też nigdy ambicji wnikać w powody swojego gejostwa. Słyszałem, że to wina innej budowy jakiegoś elementu mózgu. Nie zaskakuje mnie też uzasadnianie, że to przez brak ręki lub bo rodzice są, jacy są i nie miałem dobrego wzorca męskiego w rodzinie. W pewnym sensie przechodziłem wszystkie etapy. Odkąd pamiętam podobali mi się faceci. Nie jestem jednak w stanie teraz podać konkretnej daty, ani konkretnego zdarzenia, od którego miałoby zacząć się moje bycie homo. Nawet wtedy, gdy latałem za koleżankami z klasy, czułem, że coś jest nie tak. Bo dziewczyny miałem (to prawie brzmi jak seksizm). I na takim etapie, gdy chodziło się z koleżanką z klasy tak dla „chodzenia” i wolnych tańców na szkolnych dyskotekach, aż do zerwania wysłanego na kartce podczas lekcji; i na tym etapie, gdy w grę wchodzą już poważne emocje i zdarzenia (nie żeby te dziecięce emocje nie były poważne, bo adekwatnie do wieku są), a seksualność wydaje się być już wykrystalizowana. Nie wiem, dlaczego mając ponad 18 lat, spotykałem się jeszcze z dziewczyną. Jak wracam do tego teraz, sam czuję niesmak wobec swojego postępowania, które w dość oczywisty sposób było oszustwem. Wtedy nie myślałem o sobie jako o kłamcy i w pewnym sensie próbowałem się sprawdzić, a przede wszystkim brakowało mi ciepła. Teraz uważam, że to było niesprawiedliwe.

Gdybym był hetero… ale nie jestem. W ostatnich dniach byłem lekko przeziębiony. Przy katarze z reguły mam problem z wysuszającymi się śluzówkami. Pod koniec dnia pracy, przed samym wyjściem z banku posmarowałem usta pomadką. Zauważyło to jedna z koleżanek i skomentowała żartobliwie, żebym się już tak nie malował. Wytłumaczyłem, że pieką mnie usta. Ona na to, że to na pewno od całowania. Odparłem, że nie, ostatnio nie miałem okazji się z nikim całować. Koleżanka podsumowała, że nie wierzy, bo taki chłopak jak ja to na pewno „obraca teraz jakąś dziewczynę” (w kontekście powyższego jest to autoseksizm). Zamarłem. Oni myślą, że jestem hetero. Już raz podczas żartów o seksie i gejach padło kilka zdań, które w sytuacji jawności mojego homoseksualizmu, nigdy nie zostałby wypowiedziane, ale pomyślałem wtedy, że się zwyczajnie jeden kolega rozpędził, bo miał dobry niemal kabaretowy flow. Nie tylko w pracy zdarza mi się wciąż spotykać się z posądzeniem o bycie hetero. Na uczelni, w sklepie, w rodzinie… to chyba wynika z nieumiejętności obserwacji. Albo z nieznajomości charakterystyk gejowskich. Albo z niechcenia zobaczenia. Albo jeszcze z niewpadnięcia na to,  że geje są obok – że to nie tylko wymysł medialny, ale realne jednostki metr obok.

Gdybym był hetero… ale nigdy nie będę. Przystanek końcowy.

„Gdybym był hetero” jest w tej chwili dla mnie prawie jak „gdybym miał dwie ręce” – albo zmieniłoby się wszystko, albo nie zmieniłoby się nic. Tylko po co się nad tym zastanawiać?

niedziela, 21 kwietnia 2013

Hobbes miał rację


11 września 2001 roku miałem 14 lat i byłem w drugiej klasie gimnazjum. Pamiętam, że wróciłem ze szkoły, zjadłem i od razu zabrałem się do nauki. Siedziałem przy biurku tyłem do włączonego telewizora, gdy jednym uchem usłyszałem o ataku na WTC. I się zaczęło… przez tydzień w szkole mówiliśmy tylko o terroryzmie. Większość nauczycieli czuła, że musi z nami o tym porozmawiać i opowiedzieć o odwiecznej walce dobra ze złem. Zupełnie podobnie było po śmierci Jana Pawła II czy podczas występów polskiej drużyny piłki nożnej na mundialu w Japonii i Korei Pd. - połowa lekcji się wtedy nie odbywała, a społeczeństwo ogarnął jakiś taki dziwny stan histeryczno-sparaliżowany. Jeszcze był zamach w Madrycie, w Londynie, w Norwegii, a w tym tygodniu doszedł i Boston. Czuję się wręcz bombardowany newsami na temat zamachów, bomb, ofiar, podejrzeń, pościgów, rakiet, strzałów w szkołach… i lekko to po mnie spływa. Mam poczucie, że po wszystkich to spływa. A przynajmniej po tych, z którymi mam bezpośredni kontakt. Rzadko oglądam telewizję, ale jak już uda mi się u kogoś obejrzeć „wiadomości”, mam wrażenie, że to niemal kronika wojenna i jeszcze do tego spis zgonów, wypadków, katastrof. W sumie nie dziwi mnie, że taki Boston już nie porusza. Z jednej strony media zamęczają czerwonymi „breaking news” wyolbrzymionymi do granic możliwości. Z drugiej natura ludzka nie jest w stanie reagować na całe zło i zwyczajnie wycofuje się ze „współodczuwania”, gdy znowu ktoś kogoś wysadza w powietrze. A z trzeciej minimalnie chyba istnieje w Polsce przekonanie, że terroryzm nas trochę nie dotyczy. No chyba, że ktoś wierzy w zamach smoleński.

Czy kogoś dziwi jeszcze w ogóle zło wyrządzane przez ludzi? Czytam o martwych dzieciach trzymanych w lodówce, gwałconych dziewczynkach w Indiach, zamachowcach samobójcach na Bliskim Wschodzie, psychopatach z bronią i co? Hobbes miał rację. Zawsze się z nim zgadzałem, że ludzie są z natury źli. I o ile często terroryzmu nie da się wyjaśnić czy uzasadnić, o tyle łatwo jest to wszystko podsumować zwalając na niezdefiniowane zło tkwiące w jednostkach. Mam takie momenty, że jadę metrem/pociągiem i  wyobrażam sobie zamach. Bo przecież o to w nich chodzi – często tylko o to. By ot tak, nagle, niespodziewanie, niewinnie, niemal przypadkiem akurat tutaj i wtedy wysadzić coś, a najlepiej i kogoś, w powietrze. Jebut i koniec. Temat na kilka dni. Wytłumaczyć, nie wytłumaczą (bo nie mogą), ale opowiadać, pokazywać, wałkować będą bez przerwy.

A moja babcia twierdzi, że na zdjęciach z zarostem wyglądam jak gruziński terrorysta. Co jest w sumie bardzo śmieszne. Ale jak mnie kiedyś nie wpuszczą do USA za moje zdjęcie w paszporcie, śmiać się nie będę.

To nie jest tak, że tragedia ludzka mnie nie rusza. Zdaję sobie sprawę, że za wielkimi atakami o podłożu politycznym stoją minitragedie rodzinne. Tylko to męczące jest. Niemyślenie, niemówienie, nieczytanie o tym jest łatwiejsze. Cieszmy się, póki ktoś nie wysadzi nas w naszej ulubionej kawiarni.

niedziela, 14 kwietnia 2013

piątek wieczorem


Zdarza się, że bardzo wolno, ale zawsze nadchodzi piątek wieczór. Prawie zawsze to moment odetchnienia, relaksu, obniżenia obrotów. Początek weekendu, który wbrew prawom fizyki mija dwa razy szybciej niż jakikolwiek inny czas, oznacza dla mnie ostatnio tylko jedno: sen! Już któryś piątek z rzędu wracam do domu około 19:00 i mniej więcej 21-21 leżę już w łóżku i chcąc-nie-chcąc zasypiam patrząc w ekran komputera. Ostatni raz na imprezie w piątek byłem na urodzinach przyjaciela w połowie stycznia, a tak z wyjściem do klubu to chyba jakoś w październiku. I pytam sam siebie często „dlaczego?!”. Tak, jestem stary. Tak, jestem zmęczony. Brakuje mi snu, posiedzenia w domu w brudnym ubraniu, czasu na zajęcie się „mieszkaniem”, sprzątnięcie, zrobienie prania, ugotowanie czegokolwiek innego niż ryż z warzywami z puszki. Weekendami nadrabiam leniuchowanie, ogarnięcie samego siebie, nauki, czytania, zakupów, często to jedyne dni, gdy mogę spokojnie iść na basen. Przyznam, że mnie to frustruję. Nawet jeżeli zaplanuję sobie imprezę, staram się na nią nastawić, wręcz zmusić, gdy przychodzi piątek i upewniam się na stronie http://www.czytoweekend.pl/, że jest weekend – nie mam siły i chęci. Po dwóch miesiącach jednoczesnego studiowania i pracowania dopadł mnie pierwszy poważniejszy kryzys. Moja cudowna babcia, która z reguły jest skarbnicą niemal kabaretowych tekstów stwierdziła, że nie mam innego wyboru, tylko się jeszcze ten ponad rok przemęczyć, a potem to już będzie lightowo. No i oczywiście mnie to i rozśmiesza, i dobija.

Wracając z pracy w piątek wchodzę do sklepu, kupuję sobie coś dla przyjemności (w ostatni piątek były to lody, którymi „świętowałem” przedłużenie umowy w pracy) i zamykam się w swoim pokoju. Wielu zgodzi się ze stwierdzeniem, że piątek wieczór to czas święty. Dla mnie ma to wymiar jak najbardziej realny – w piątek nigdy nie biorę się za żadne obowiązki. Bez względu na to, jak bardzo wiele zadań mam do zrobienia w weekend, piątek zostawiam dla nic-nie-robienia. Tak też radziła mi babcia – „że nawet w najbardziej obłożonym tygodniu musisz znaleźć chwilę dla siebie”. I cokolwiek znaczy  „czas dla siebie”  – bo przecież wszystko co teraz robię jest jakąś inwestycją w siebie na przyszłość – zawsze staram się słuchać swojej mądrej babci. Od dzieciństwa piątkowe wieczory są moje i dla mnie: bez szkoły, bez sprzątania, bez gotowania, bez pracy, bez planowania, bez martwienia się. Po prostu reset mózgu, bez rzeczy, które w pozostałe wieczory zaśmiecają mi myśli. 

Naturalnie brakuje mi spotkań z przyjaciółmi na drinka, film, granie, śmiechy, wyjście do klubu czy np. szalony weekendowy wypad do innego miasta. Czasami udaje mi się wyjść gdzieś do kogoś w sobotę, choć to nie proste. Nie ma co ukrywać, że w pewnym stopniu brak funduszy też blokuje weekendowe rozrywki. I jak mantra: „kiedyś to zaprocentuje, kiedyś to zaprocentuje, kiedyś to zaprocentuje”.

Ciekawe czy babcia bierze pod uwagę możliwość mojego zawału serca?

sobota, 6 kwietnia 2013

Mihał publiczny


Miałem ostatnio referat. Zawsze ze wszystkich przedmiotów, na których referat to jakaś część zaliczenia, staram się mieć ten element jak najszybciej z głowy. Także pierwszy miesiąc semestru mija mi na przygotowywaniach prezentacji. Bardzo często są to tematy, które zupełnie mnie nie interesują, ale fakt, że są pierwsze w kolejności wystarcza, by się nimi zająć. I tak w ostatni piątek na procesach grupowych opowiadałem o grupach odniesienia, liderach opinii i generalnie o wpływie społecznym. Wszystko tam zaczęło się od tego, że obecność innych ludzi może ułatwiać wykonywania jakiejś czynności lub ją utrudniać. Banalny wniosek, banalne przykłady. W tekście amerykańskiego autora była między innymi mowa o występie publicznym jako przykładzie na hamujący wpływ obecności grupy. I wtedy pomyślałem, że u mnie jest odwrotnie. Owszem, często denerwuję się przed wystąpieniami, ale tak w szerszym spojrzeniu to sprawiają mi one więcej przyjemności niż niepokojów. Nie od dziś znam swoje mocne strony i elokwencję zaliczam do swoich wielkich zalet. Umiem mówić ładnie, bez zająknięć, pełnymi myślami i zdaniami, a w dodatku na jakikolwiek temat. Jeżeli uznamy, że można kogoś przegadać lub zagadać, to ja z pewnością to potrafię. Takie publiczne przekazywanie prawd objawionych zebranej publiczności (bo umówmy się, że tekstów referatowych nikt na zajęcia nie czyta) sprawia mi niemal dziką frajdę. Mogę pokazać, przekazać, wytłumaczyć, rozśmieszyć, a odbiory notują, będą potem powtarzać moje słowa. Jeszcze w liceum przy okazji jakiegoś referatu na wos nauczycielka wróżyła mi karierę wykładowcy uniwersyteckiego. Jak wiadomo moje losy potoczyły się skrajnie inaczej, ale podświadomie wiem, że mógłbym być profesorem z powołania, niemal jak na filmach, gdzie nauczyciela ze szkoły pokazuje się też jako mentora życiowego. 

Jeszcze nigdy nie oblałem ustnego egzaminu. Zdarzało mi się być w wielkich tarapatach po usłyszeniu pytania, ale jakoś dzięki nawijce, laniu wody i niepozornym zmienianiu tematu wychodziłem z opresji. Czy to egzamin z marszu, czy po hiszpańsku przed komisją czy w pracy z nie-wiadomo-czego, zawsze się udaje. Zdaję sobie sprawę, że to dzięki mieszance dobrej pamięci, wygadania, kropli litości wobec mnie, syndromu Matki Teresy i efektu dobrego wrażenia, które jeszcze czasem udaje mi się wywołać. Ostatnio usłyszałem od uśmiechniętego egzaminatora, że „Pan to mógłby mi wszystko sprzedać, wszystko wcisnąć, a ja bym jeszcze się ukłonił i podziękował”. Inny jeszcze w sesji zimowej stwierdził, że „ten egzamin to była dla niego czysta przyjemność i najlepsze dziś spotkanie”. Takie rzeczy dają pałera!

Moja pewność siebie to cecha, która ma chyba największą skalę wartości. Raz nie mam chęci wychodzić z pokoju, a innego dnia chcę przemawiać do tłumów. A warunkowana jest przez wiele czynników: od (nie)wyspania się, przez ilość pryszczy na ryju, po zestaw odzieży na dany dzień.

I chyba jestem dość otwarty i publiczny. Często dostaję za to po łapie, często jestem za to oceniany, skreślany lub nawet zwalniany z pracy, no ale cóż. To też mój pomysł na siebie i obronny mechanizm selekcji otoczenia.

niedziela, 31 marca 2013

what I wish is what you need?


Moja mama zawsze mówiła, że urodziny to taki dzień, kiedy się robi same przyjemne rzeczy i decyduje o wszystkim. Gdy byłem mały mogłem sam decydować, w co się ubiorę, co będę jadł, co będę robił po szkole i co będziemy oglądać wieczorem w telewizji. Ta drobnostka została mi do dziś. Co roku staram się w urodziny zrobić coś niezwykłego, coś mojego, coś dla czystej przyjemności i w tym roku pojawił się problem… Nie byłem w stanie ustalić, co chciałbym robić. Najbliższy byłem opcji pt. szybki powrót do domu z pracy, wskoczenie w dres, zapomnienie o szkole, pracy, obowiązkach oraz oddanie się leżeniu z komputerem i patrzeniu w jutub. Ale wciąż myślałem, że muszę zrobić coś ekstra. Wtedy dotarło do mnie, że nie wiem. Nie mogłem ustalić, na co mam ochotę. Co roku z okazji własnych urodzin kupuję sobie sam prezent. Już dawno skończyły się czasy, gdy dostawałem cokolwiek od rodziców, babci, wujków czy cioć, zatem sam sobie robię „niespodziankę” i kupuję coś niecodziennego. Ratując się niemal w desperackim akcie od wracania w urodzinową środę prosto do domu postanowiłem pojechać do Ikei. Towarzyszył mi Piotrek, który też chciał kupić mi prezent. Ostatecznie pogadaliśmy, zjedliśmy, zaliczyliśmy jeszcze inne centrum handlowe i de facto nic nie kupiliśmy. Czułem się jak zagubiona dziewczynka, która na nic nie może się zdecydować, a jednocześnie odczuwa przymus i dyskomfort sytuacji oraz liczy uciekające minuty tego przecież jedynego w roku dnia. Przerażenie połączone z podnieceniem sprawiło, że biegałem jak szalony, a gdy w końcu o 21:30 dotarłem do pustego już mieszkania, siadłem na łóżku i dosłownie padłem.

W czasie kolacji w Ikei dotarło do mnie, że nie wiem, co sprawia mi przyjemność. Że przez ostatnie trzy miesiące tak bardzo skupiłem się na wdrażaniu w życiu Mihała bez depresji, że totalnie zagubiłem gdzieś wizję siebie dla siebie. Że tak bardzo chcę być uśmiechniętym i postrzeganym za zadowolonego. Że działam i staram się dla innych, dla wizerunku, dla zmiany przez zmianę. To było jak zimny prysznic. Bo o ile cała ta zmiana mi służy i jest inwestycją długoterminową, o tyle bywa bardzo nieprzyjemna. Często nie mam na nic ochoty, jestem przemęczony, niewyspany i uśmiecham się ostatkiem sił. Brakuje mi czasu na rzeczy, które są lub chciałbym, żeby były przyjemne. Ale trwam w tym i daję sobie więcej czasu. I staram się próbować. Mimo bardzo ograniczonych zasobów czasowych i finansowych wciąż się rozglądam za swoimi rzeczami, zainteresowaniami, aktywnościami, pomysłem na przyszłość.

Ostatecznie sam sobie kupiłem trzy tshirty na wyprzedaży w Housie i stópki w Go Sporcie. Zajęło mi to jakieś 8, może 9 minut. Szaleństwo zakupowe i małe przygotowania do wiosny, która miała falstart tydzień temu, a teraz leży gdzieś w rowie przysypana śniegiem.

A jaki w tym wszystkim paradoks? Że chcąc-nie-chcąc spędzenie urodzin z Piotrkiem w Ikei było niecodzienne i przyjemne, w końcu łosoś z frytkami jest smaczny, no i zawsze to lepiej wracać do domu samochodem. I nie byłem sam.

środa, 27 marca 2013

26


Zawsze bawiło mnie to, jak o ludzkim życiu decyduje jakiś uzyskany wiek. Gdy się ma 7 (czy tam teraz 6) lat, idzie się do szkoły. Ośmiolatki idą do komunii. Od dwunastego roku życia można jeździć samemu windą i siedzieć z przodu w samochodzie. Wraz z osiągnięciem 15tki inaczej wyglądają kwestie zachowań seksualnych. 18 to już w ogóle magiczna bariera, która zmienia wiele kwestii społecznych w życiu młodego człowieka. Podobnie z 21, które w świadomości głównie mojej babci wciąż funkcjonuje, jako moment, w którym mężczyzna uzyskuje prawo do zawarcia związku małżeńskiego. Do tego to „oczko”  i wiek, kiedy już wszędzie na świecie można pić legalnie alkohol. Potem jest chyba 25 jako ćwierćwiecze, często też moment kończenia studiów i wchodzenia w dorosłe życie. W tyko roku na moim liczniku pojawiło się 26. I naturalnie tu też można doszukać się cezury. Koniec życia studenckiego. Przynajmniej oficjalnie skończyły mi się wszystkie zniżki i przywileje studenckie. Mimo że studentem planuję być jeszcze lekko ponad rok, moja legitymacja studencka ma obecnie wymiar głównie symboliczny. Nie sądzę, by np. w kinie przy zakupie biletu studenckiego ktoś sprawdzał mój wiek (nie ma go na legitymacji studenckiej), ale już np. z komunikacją miejską czy krajową tak łatwo może nie być.

Moje zeszłoroczne urodziny wiele zmieniły w moim myśleniu o samym dniu urodzin oraz o ewentualnej uroczystości urodzinowej. Udało się zorganizować superimprezę na ok. 35 osób. Wcześniej bałem się dnia urodzin, bałem się organizować duże imprezy, zawsze brakowało mi pomysłu, siły, pieniędzy. W tym, będąc optymistycznie nastawionym, postanowiłem zorganizować analogiczne party do 2012. Jednocześnie złożyło się w czasie, że wypadnie wtedy ostatni weekend mojego mieszkania w Melinie i łatwo można było połączyć dwie okazje w jedno celebrowanie. Znając zasadę, że „1/3 nie przyjdzie”, zaprosiłem bardzo dużo osób. Pech chciał, że w nocy z 23 na 24 marca było -14 stopni! Do tego cały tydzień przed urodzinami leżałem chory na dziwny wirus i do ostatniego dnia ważyły się losy sobotniej imprezy. Z przykrością dowiadywałem się, że bardzo wiele osób nie pojawi się tego dnia w Melinie. Okazało się, że marzec to nowy sezon urlopowy, że chrzciny, że praca, że kac, że konkurencyjna impreza. Ale najsmutniejsze były zaproszenia bez echa. Kilka osób nie raczyło napisać nic. Zostawienie zaproszenia na urodziny bez odpowiedzi traktuję jako krok wstecz.

A sama impreza rewelacyjna nie była, bo przyznaję, że zabrakło mi entuzjazmu i siły. Disnejowski klimat pomysłem był dobrym, ale w praktyce trudnym. Przyszło ostatecznie 20 osób, za co bardzo dziękuję i bawiliśmy się do około 1. Niestety mój stan zdrowia nie pozwolił na dalszą zabawę w klubie.

Jak byłem młodszy, sądziłem, że 24 czy 26 lat to bardzo dużo. Gdy już tyle mam, towarzyszy mi poczucie, że jestem gówniarzem. O swojej dziecinności czy niedojrzałości przekonuję się ostatnio bardzo często. I trochę tego nie rozumiem.

niedziela, 17 marca 2013

kompleks finansowy


Chodzenie na basen bardzo pomogło mi z moimi kompleksami cielesnymi. Nadal znajduję swoje ciało raczej nieatrakcyjnym, ale: a) publiczna półnagość nie stanowi już dla mnie problemu; b) wygląd mojego ciała nie jest już dla mnie problemem nr 1. Ostatnio dopatrzyłem się jednak, że istnieje inny obszar, z którym nie radzę sobie tak, jakbym chciał. Czuję się biedny i mam kompleks finansowy wobec swojego otoczenia. Tak, wiem, że kasa to rzecz, o której się nie rozmawia. Nie raz udowodniłem jednak, że takich zasad nie uznaję. Zarabiam mało. Nawet w połączeniu ze stypendium, zasiłkiem dla niepełnosprawnych i dorabianiem jako sprzątacz, nadal wystarcza mi „tylko” na życie bieżące. Nie oszczędzam, nie oddaję długów, nie realizuję swoich marzeń jak prawo jazdy, portugalski czy wyjazdy weekendowe do innych miast. Zarabiam obecnie dokładnie tyle samo, ile rok temu o tej porze, a jednocześnie mniej niż 3,5 roku temu w sklepie z ubraniami… Wychodzę na niecierpliwego. Rozumiem, że z czasem pracując w jednej firmie czy nawet nie, ale zdobywając doświadczenie zawodowe, którego mi brakuje, zacznę zarabiać więcej. Wiem też, że nie mam chybione wykształcenie, że na rynku pracy jest źle, że sam fakt posiadania pracy to już dużo. Problem pojawia się, gdy się ustawię w rzędzie z przyjaciółmi. 

Oczywiście, że jestem zazdrosny. O mieszkania, o prace, o związki, o zagraniczne wakacje, o taką średnioklasową swobodę finansową. Nie umiem wskazać, jaki poziom finansowy chciałbym osiągnąć mając 26 lat, ale wiem na pewno, że stan, w którym zastanawiam się dwa razy czy stać mnie na lunch na mieście z przyjaciółmi, mnie zasmuca, nie satysfakcjonuje i zwyczajnie męczy. To trochę marudzenie, trochę użalanie się nad sobą – zgoda, bo to coś na zasadzie twierdzenia, że „system jest zły”. Podobnie wiem, że zależy to od wielu czynników i w pewnym stopniu mam na to wpływ – zawsze mogę szukać lepiej płatnej pracy. Z kolejnej strony na krótką metę niewiele jestem w stanie zrobić. Mam też świadomość, że z czasem te różnice będą się zmniejszać. A jeszcze zdaję sobie sprawę, że to ja mam problem, a nie inni. To w mojej głowie od zawsze siedzi syndrom biedaka. Wychowałem się w bardzo złych warunkach, nigdy nie miałem wsparcia finansowego ze strony rodziców na mieszkanie, studia, podróże, a nawet jedzenie. Stąd pieniądze są dla mnie szalenie ważne i samo ich (nie)posiadanie jest dla mnie kluczowe.

Zacząłem nawet zastanawiać się, czy może źle planuję wydatki i zarządzam finansami. Jednak od kilku lat prowadzę swoją małą excelową księgowość. Robię raz w tygodniu duże zakupy w supermarkecie, oglądam się za promocjami. Nie palę, nie przepijam, poza kinem, kawą i sporadyczną pizzą nie wydaję pieniędzy na „zachcianki”. Mam poczucie, że nie marnuję pieniędzy.

Ale i tak najlepsza jest zasada „zawsze coś”. Gdy wydaje Ci się, że masz akurat mniej wydatków i coś oszczędzisz, zaczynasz być chory i potrzebujesz leków, psuje się coś w domu, kończy Ci się karnet na basen, wyprawiasz urodziny, przeprowadzasz się, jest podwyżka cen biletów, ktoś umiera lub wszystkie środki czystości postanawiają skończyć się tego samego dnia.

niedziela, 10 marca 2013

bitwa pod melino


Chyba wszyscy już wiedzą, że był najazd na Melinę. Bloga JP oraz artykuły w ogólnopolskich mediach przeczytały dziesiątki tysięcy osób. Echa wydarzenia przewijają się ciągle: w żartach, w pytaniach, w działaniu policyjnym. Sprawa dotyczy i Mihała. Po pierwsze jeszcze do końca marca Melina to moje miejsce zamieszkania (choć oficjalnie bardzo dziwnie to się klaruje prawnie); po drugie byłem fizycznie w domu w trakcie napadu. W najbliższych dniach mam się zgłosić na policję w celu złożenia zeznania jako świadek. Tylko że ja nic nie widziałem. Byłem tak zmęczony po pracy i szerzej po całym tygodniu, że w trakcie tej piątkowej imprezy po prostu spałem zamknięty w swoim pokoju. Zbudził mnie huk. Wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do okna. Słyszałem obijanie się o meble, łomotanie zamkniętych drzwi, pojedyncze krzyki o nieidentyfikowanych słowach i uderzenia o ciało ludzkie. W pierwszej sekundzie pomyślałem, że to pijane nastolatki mają ciotodramę i zaczęły się bić w korytarzu. Wszystko trwało może pół minuty. Potem był tylko płacz, rozmowy zebranych w domu, pytania retoryczne „co się stało?” i szybkie wezwanie policji. Spojrzałem na zegarek, była około 00:30. Nie wyszedłem z pokoju. Ze słyszanych rozmów domyśliłem się, że było to wtargnięcie oraz, że nikt nie został poważniej ranny. Postanowiłem zostawić wszystko do ogarnięcia JP. Na nic moja interwencja. Około 1:30 było już po wizycie policji, po imprezie, zostałem sam i zasnąłem. Szczegóły poznałem następnego dnia koło południa.

Nie ma większego znaczenia czy napastników było pięciu czy sześciu. Czy mieli na twarzach szaliki czy nie. Czy komukolwiek stało się coś poważniejszego niż rozcięta warga i obite żebra. W sumie to nawet nieważne czy było to jakkolwiek umotywowane homofobicznie. Zupełnie nie interesuje mnie też czy kwalifikuje się na to napad, najazd, pobicie, włamanie, rozbój. Istotne dla mnie jest to, że było przerażające i bardzo złe. Bez względu na wszystkie okoliczności nie rozumiem i nie zgadzam się na takie rzeczy. Dość górnolotnie brzmią słowa JP, że zrobi wszystko, by doprowadzić tę sprawę do końca i nie pozwolić na jej powtórkę, ale całkowicie ją w tym popieram. Bardzo miło zrobiło mi się, gdy dlugo-nie-słyszani znajomi dzwonili z pytaniem czy wszystko u nas w porządku, natomiast bardzo przykro mi było, gdy niektórzy sugerowali, że prędzej czy później musiało się to tak skończyć. To podszyte sądem, że „doigraliśmy się” argumentowanie jest równie przerażające jak sam atak. Ofiara nie jest winna. Nie można imprezowym trybem życia uzasadniać ataku na mieszkanie! To jakby sądzić, że przechodzenie na światłach zwiększa ryzyko wpadnięcia pod samochód czy że noszenie krótkich spódnic to prowokowanie gwałcicieli. Rozumiem, że można nie lubić, nie rozumieć, nie zgadzać się z formułą mieszkania urzeczywistnianą przez JP, ale uzasadnianie tym agresji jest przykre.

I chociaż to trochę tak wygląda, bitwa pod melino nie była przyczyną mojej wyprowadzki z meliny. Przypadkowo zeszło się to w czasie.

Na składanie zeznań ubiorę się na czarno i będę ze łzami w oczach krzyczał, że jestem niewinny.

niedziela, 3 marca 2013

wiosenne porządki


Idzie wiosna. A z nią zmiany, porządki, lepsza pogoda za oknem i w głowie. Szczerze cieszę się z rosnącej temperatury i większej dawki światła. Marzec, kwiecień i maj to moje ulubione miesiące polskiego klimatu. Potem dopiero we wrześniu jeszcze jest pięknie. Pozostałe miesiące po prostu dla mnie trwają przy ciągle towarzyszącej myśli, by tylko szybko minęły. Wpisując to w postanowienie, że 2013 ma być rokiem dobrym, a jak dotąd spisuje się nienajgorzej, postanowiłem iść za ciosem. Zmieniam mieszkanie. Z takim pomysłem nosiłem się dwa lata. Gdy po powrocie z Erasmusa wróciłem do Meliny (13 lutego 2013 minęły dwa lata od Madrytu), cieszyłem się i nie cieszyłem. Zawsze to łatwiej było wrócić „do siebie”, ale z drugiej strony był to naturalnie dobry moment do zmiany. A licząc od września 2006 roku zmiany mieszkania w moim przypadku nie było. To zawsze robi wrażenie. Całe studia w jednym miejscu i prawie identycznym składzie to rzadkość. Osobiście znam tylko jedną osobę, która zaczęła studia w 2006 roku i nadal mieszka w tym samym miejscu. Dwa lata to dużo na zrealizowanie pomysłu. Gdyby nie problemy z pracą, stabilnością finansową i depresją, pewnie przeprowadziłbym się szybciej. Jednocześnie pojawiały się różne opcje szukania mieszkania z kimś, ale nigdy nic postanowionego i konkretnie realizowanego. I tak czekać to mogło do-nie-wiadomo-kiedy. A teraz wszystko odbyło się błyskawicznie. Przeczytałem ogłoszenie na portalu, napisałem, tego samego dnia pojechałem i obejrzałem. Dwa tygodnie później dostałem info, że wygrałem casting.

Przyznać też trzeba, że mieszkanie w Melinie wychodziło mi ciągle na plus. Mogłem nie przepadać za ciągłą imprezą, dość częstym syfem, ale: nigdy nie było nudno, często miałem mieszkanie dla siebie, za taką cenę standard jest naprawdę wysoki, Szczęśliwice wbrew obiegowym opiniom są blisko centrum, właściciel nam się nigdy nie wtrącał… układ działał. Nowe miejsce na Nowolipkach jest mi potrzebne. Powodów jest kilka. Taniej – to mocny argument, zwłaszcza, że układ też jest 1+1, pokój jest podobnie duży, a mieszkanie mimo wszystko w lepszej lokalizacji. Bliżej – na Karową i do pracy w Wołominie, do tego po drugiej stronie ulicy serdeczni przyjaciele, a i do centrum 3-4 przystanki. Nowo – potrzebuję zmiany dla zmiany; czas oderwać korzenie, zrobić przegląd majątku, pozbyć się śmieci i tego wszystkiego, co trzyma mnie w nienajweselszej przeszłości. Spokojniej – nie ukrywam, że zależy mi na odpoczynku od wiecznej imprezy. Od jakiego czasu nie biorę udziału w projektach JP, a odkąd pracuję, studiuję i spędzam całe dni w trasie, weekendy naprawdę potrzebne mi są na regenerację. 

W związku z przeprowadzką muszę ogłosić konkurs na pomysł nazwania fejsbukowego miejsca w moim nowym lokum. Dla najciekawszego przewiduję nagrodę. Tak np. pierwsze, symboliczne zameldowania z Mihałem i słitfocią.

Dziękuję doktorowi Piotrowi za 4 lata w jednym pokoju. Dziękuję przede wszystkim JP za 6 lat znoszenia się i swobody, która ocierała się momentami o zboczenie.

niedziela, 24 lutego 2013

and the Oscar goes to... 2013


Po raz szósty w życiu udało mi się obejrzeć zdecydowaną większość filmów oscarowych przed galą wręczenia statuetek. W tym roku dodatkowo obejrzałem 9 na 9 filmów nominowanych w kategorii najlepszy film roku 2012. Czuję się megazrealizowany! Nie było łatwo wcisnąć tyle godzin w kinie do mojego grafiku, nie wspominając już o kasie na bilety. Mam swoje typy, mam filmy, które podobały mi się najbardziej, ale jednocześnie jestem świadomy, że szans na zwycięstwo nie mają. Biorąc pod uwagę własne odczucia, rozdane Złote Globy i BAFTY, przedstawiam moją listę zwycięzców w najważniejszych kategoriach. Pominąłem te, na których się nie znam lub nie mam pojęcia o konkurujących obrazach.

Najlepszy film: „Operacja Argo”. Wygra „Argo’, „Lincoln” lub „Wróg numer jeden”. Wszystkie łączy poruszenie megaamerykańskiego i megaważnego politycznie tematu. „Argo” jest chyba najlepiej zrealizowany. No i jest scena Bena Afflecka bez koszulki. Oraz wygrał Globy i BAFTĘ.

Najlepsza aktorka: Jessica Chastain – „Wróg numer jeden”. To jedna z trudniejszych kategorii. Faworytki nie ma, a żadna z Pań mnie nie zachwyciła. Obstawiam jak Globy. Chociaż Naomi Watts, którą bardzo lubię, pozwoliła się pokroić i oszpecić do roli.

Najlepszy aktor: Daniel Day Lewis – „Lincoln” lub Hugh Jackman – „Nędznicy”. Jeżeli Akademia nie będzie chciała dać trzeciej statuetki genialnemu Danielowi, Oscara dostanie megaprzystojny Hugh.

Najlepszy reżyser: Steven Spielberg – „Lincoln”. Jeżeli Lincoln nie wygra całych Oscarów, dostanie go za reżyserię.

Najlepszy aktor drugoplanowy: Christoph Waltz – „Django Unchained”. Bezapelacyjna rola życia.

Najlepsza aktorka drugoplanowa: Anne Hathaway – „Nędznicy”. Wszystko co Akademia lubi najbardziej. Piękna buzia oszpecona, Anioł upadły. Nagroda zasłużona. W końcu Anne grała dwa razy z Jakiem Gyllenhaalem!

Najlepszy zagraniczny film: „Miłość”. Rozumie się samo. Identycznie było np. z filmem animowanym Wall*e - nominacja w kategorii najlepszy film w ogóle, statuetka w kategorii najlepszy film animowany.

Najlepszy scenariusz oryginalny: „Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom” (Wes Andreson, Roman Coppola). Tu ryzykuję. Ale jestem za tym ze względu na nagrodzone kilka lat temu „Juno”. To film podobnie lekki i śmieszny. Prosty, a jednocześnie mistrzowski.

Najlepszy scenariusz adaptowany: „Pamiętnik pozytywnego myślenia” (David O.Russell). Podobnie jak wyżej. Jakoś Akademia musi docenić ten piekielnie dobrą komedię. Ten film daje pstryka w nos sformułowaniu „głupia amerykańska komedia”.

Najlepsza piosenka: „Skyfall” z filmu „Skyfall”. Chyba nie było wątpliwości, że kibicuję Adele?

Najlepszy długometrażowy film animowany: „Merida Waleczna”. Po prostu najgłośniejszy.

Rozłożenie nagród wskazuje na jedną bardzo dobrą rzecz apropos dzisiejszej ceremonii. Nie ma zdecydowanego faworyta. A to oznacza, że będzie ciekawie. Wszystkiego nie zgarnie „Władca Pierścieni”.

niedziela, 17 lutego 2013

datę swojego pogrzebu też wpiszę w kalendarz


Gdyby nie uporządkowanie i organizacja czasu, umarłbym już dawno temu. Na wszystkich rozmowach kwalifikacyjnych, które przebyłem w życiu, na pytanie o moje mocne strony w pierwszej kolejności wymieniałem zorganizowanie, zaplanowanie i dyscyplinę czasową. Ostatnio odkryłem, że jestem lepiej zaplanowany niż serwis jakdojade.pl, bo znalazłem lepszą i szybszą drogę z Dworca Wileńskiego na Dickensa niż ta sugerowana jako optymalna. O znaczeniu kalendarza Google w moim życiu pisałem już nie raz. Odkąd mam nowego smartfona, dostęp i podręczność tego narzędzia często ratują mi skórę i ułatwiają poruszanie się po własnym życiu. Gdyby nie pewne małe powtarzalne każdego dnia czynności, nie udawałoby się mi realizować wszystkiego, co na dany dzień jest w planie. Bo jak jednocześnie studiować dziennie, pracować na etat w Wołominie, chodzić na basen 2-3 razy w tygodniu, raz w tygodniu dorabiać sprzątając mieszkanie, chodzić do kina jak porąbany i utrzymywać bliskie relacje z niemałym gronem przyjaciół. Poza tym nikt za mnie nie zrobi zakupów, prania, nie sprzątnie pokoju i nie przeczyta wszystkich tekstów na zajęcia. To wszystko to jednocześnie przekleństwo, bo czuję ogromne zmęczenie, obciążenie i zombieję w oczach, ale i błogosławieństwo, bo czas szybko leci, znajduję jakoś jednak czas na wszystko i w końcu czuję realizujący się.

Takie życie bez spontaniczności wiąże się  z wyrzeczeniami. Nie bardzo mogę wyskoczyć na piwo czy kawę za pół godziny. W zasadzie nie chodzę na imprezy. Uprzedzam lojalnie wszystkich zainteresowanych moim widokiem, że umówienie się ze mną na spotkanie bez odpowiedniego wyprzedzenia nie ma szans. Po miesiącu od rozpoczęcia nowej pracy już poczułem pierwszą falę pretensji, że nie ma dla kogoś czasu. Owszem, dla osób, które nie szanują mojego czasu i chcą się spotkać tego samego dnia, w którym o tym mówią, bo akurat mają wolny wieczór, nie mam. Nic nie poradzę. Każdego dnia poza pracą i uniwersytetem mam jakąś dodatkową aktywność. Kolacja, kawa, kino, basen, randka, zakupy, urodziny… w domu tylko śpię. Organizm powoli przyzwyczaja się do wstawania o 5:30 i spania po 6 godzin. W weekend bardzo pilnuję, by z piątku na sobotę i z soboty na niedzielę spać 8. Biologiczna dyscyplina i tak sama budzi mnie maksymalnie o 7. Niesamowite jest też to, jak bardzo doceniam i wykorzystuję teraz weekendy. Praca diametralnie zmienia poczucie i rozumienie czasu.

Chętnie też udostępniam swój kalendarz Google, więc jeżeli ktoś ma życzenie dostępu do mojego planu tygodnia, by móc zaplanować ewentualne randewu ze mną, zapraszam.

Oraz powinien być w Warszawie jakiś całodobowy basen, na który mógłbym chodzić np. o 5 rano lub o 23. Bo zakładam, że zmieszczenie wszystkiego w dobie jest możliwe. Tylko niekoniecznie Warszawa ze mną w tym współpracuje.

czwartek, 14 lutego 2013

myłość!


Miłość jest dynamiczna. Po pierwsze, bo każdego dnia wygląda inaczej i musi się stawać, by istnieć. Po drugie, bo zmienia się jej moje definiowanie. Gdybym miał napisać blo walentynkowe w 2012 roku, brzmiałoby ono zupełnie inaczej, niż to pisane teraz przy okazji 2013. Z roku na rok moja próba rozumienia, o co chodzi w zakochaniu, bardzo się zmienia. Nadal twierdzę, że prawdziwie zakochany byłem raz. Jednocześnie jestem świadomy, że za dwa-trzy lata z racji zmiany pojmowania miłości, mogę stwierdzić, że to nie była miłość. A może właśnie jest i będzie, bo należy ją zawsze osadzać w kontekście czasu, wieku i doświadczenia? Że moja pierwsza miłość z czasów, gdy chodziłem do gimnazjum, to była miłość i nie zatraciła tej etykiety w momencie, gdy dorosłem i zacząłem odczuwać trochę odmiennie? Chyba nikt nie ma prawa twierdzić, że miłość 17latków, którzy znani są z „szukania wielkiej nieskończonej miłości” jest czymś gorszym niż uczucie łączące emerytów obchodzących złote gody. Bo czy oni nie chcą tego samego? Tak, chcę wielkiej, nieskończonej miłości. Na chwilę obecną w takiej postaci, w jakiej pojmuję ją jako almost-26-letni Mihał.

Ostatnio widziałem miłość i ostatnio widziałem „Miłość”. W czasie spotkania i rozmów o sprawach codziennych z dobrym kolegą w pewnym momencie zeszliśmy na temat chłopca, z którym się teraz spotyka. I dosłownie zaświeciły mu się oczy, gdy wymienił jego imię. Bardzo krótka chwila, a tyle światła. I to mocnego, bo i u mnie wywołało reakcję. Właśnie w takich szczegółach widzę i rozumiem miłość. Nie w rzucaniu się pod pociąg czy bukietach róż tylko w codzienności. I tak miłość widziałem też we francusko-austriackiej „Miłości”. Unaoczniono tam pewne stadium relacji, które tylko potwierdza dynamizm zjawiska. Dalej, troska, miłość, przywiązanie zostały pokazane niemal na tacy. W jednej scenografii, bardzo powoli, domowo i bez wielkiego wow. Jeden zapyta: po co pokazywać starych ludzi i ich podwórko, drugiego zachwyci wizja takiej przyszłości. Tylko to docenione przez Akademię dzieło pokazuje też inną rzecz. Miłość to sztuka wyborów, trudnych decyzji, a przede wszystkim kwestia czynów. Miłość się robi, może bardziej stwarza. Nie jest, bo jest. Żyje, bo jest działanie. Wartością tego filmu jest to, jak w prostych czynnościach widać emocje, a jednocześnie jak trudno jest pokazać to, co wydaje się najprostsze. 

Skoro o miłości, na miejscu wydaje się przypomnieć wiele razy już wspominane trzy kłamstwa największe. 1. Wygląd się nie liczy; 2. Nie chcę/nie mogę być z Tobą, zostańmy przyjaciółmi; 3. Ooo, jak dawno Cię nie widziałem, musimy się wkrótce spotkać na kawie i pogadać.

Myłość!

niedziela, 10 lutego 2013

życie dla siebie po macoszemu


Na to blo miałem już tzw. „temat zastępczy”. Jeden z listy tych, o których prędzej czy później powinienem napisać, ale jednocześnie brakuje mi weny, pomysłu, chęci. Krótkie sobotnie spotkanie z Kolegą A zaowocowało inspiracją aż na dwa wpisy! To i podziękuję tu: dziękuję A! Swoją opowieścią o życiu rodzinno-towarzyskim i sformułowaniem o dzieleniu się szczęściem z innymi, wywołał myśl i pytanie o to, czy żyjemy dla siebie, czy też dla kogoś/czegoś. Oczywiście jest też Kolega B. Gdyby nie było Kolegi B, nie byłoby Kolegi A. Kolega B pojawia się w niedzielę i na powyższy problem dorzucił tylko, że od wieków filozofowie się o to spierają. Czyli już źle. Dziękuję B! 

Chyba żyję dla siebie. Przez chwilę zastanawiałem się czy stwierdzenie „żyję dla siebie” nie jest niepoprawne, w sensie czy niepoprawne moralnie, ale jednak nie jest dla mnie. Z jednej strony miałem okresy parcia na związek, z innej jeszcze zajmowałem się wolontariatem i innymi formami bezinteresownej pomocy innym, ale w gruncie rzeczy jestem sam sobie. Raz się już nad tym zastanawiałem. Całkiem niedawno ktoś w pracy wywołał dyskusję o finansach. Nie padały kwoty, ale mniej więcej każdy wie, kto ile może na danym stanowisku zarabiać. I wtedy pomyślałem, że ktoś za takie same pieniądze jak moje, musi ubrać, wyżywić i wychować dziecko. Że żyje dla kogoś i zarabia dla kogoś. Swoją pensję wydaję całkowicie jak chcę – naturalnie część idzie na rachunki, czynsz, długi, ale reszta tylko i wyłącznie na moje zachcianki: kino, filmy, kawy, nawet prezenty innym kupuję bardzo rzadko. O ile standardowo w związki (krótkie, bo krótkie) angażuję się bardzo i nie mam problemu, by żyć z kimś wspólnym życiem, o tyle obecnie żyję dla siebie. I tu znowu myśl rozchodzi się na dwie. Zdaniem Kolegi B, po dostaniu kosza jak w sinusoidzie mam teraz etap „deklaracja niepodległości”. Zdaniem moim, zakładam, że żyję dla siebie, bo zwyczajnie nie mam czasu dla innego. Praca, studia dzienne, basen, egzaminy, kino, dojazdy, spotkania z przyjaciółmi i nie zostaje czasu na randki. A już uda mi się iść na randkę – a) jestem na niej przemęczony i wypadam kiepsko; b) nie mam czasu na drugą; c) nie potrafię się zaangażować, bo nie widzę sensu. I tak widzę najbliższe półtora roku: moje życie, moje plany, moje podwórko. 

Najśmieszniejsze w tego typu problemach jest to, że nigdy się nie sprawdzają. Że ten ktoś pojawia się, jeżeli ma się pojawić i może się pojawić bez względu na stopień zajętości, zmęczenia, nastawienia na siebie i/lub (braku) parcia na relację. 

I chyba takie życie dla siebie, choć spłycone przeze mnie powyżej, daje pozorne poczucie samodzielności i niezależności. Samodzielność nie istnieje, a niezależność jest smutna.