hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

poniedziałek, 31 grudnia 2012

pierwsze uroblo


Jeszcze dwa tygodnie temu sądziłem, że napisanie ostatniego blo w 2012 będzie łatwe. W końcu ten rok był kiepski, trudny, męczący, gorszy niż 2011 i cieszyłem się, że się kończy przy jednoczesnej obawie, że zgodnie z tradycją następny będzie straszniejszy. Wszystko zmieniło się, gdy dostałem pracę. I tak z pięciu największych przedsięwzięć 2012 roku udało mi się zrealizować lub być zaawansowanym w realizacji trzech: znalazłem pracę, naprawiłem zęby, regularnie uprawiam sport. To więcej niż 50%, więc chyba rok był jednak udany? Czy nie? I tu tkwi paradoks. Z całą masą depresji, ciotodram, problemów finansowych, rozterek sercowych i izolacji, finisz jest jednak pozytywny. I jeszcze do końca nie wiem, jak to się wszystko dzieje, jak mam się w tym odnaleźć i jak dobrze napisać niniejsze blo z nowej perspektywy. Jeżeli chodzi o plany na 2013 to kilka ich mam: chcę w końcu zacząć uczyć się portugalskiego, tak po prostu dla siebie mam taki zamiar; chcę (i muszę) napisać magisterkę; chcę zacząć spłacać mój ostatni (i największy) dług poerasmusowy jeszcze; chcę nauczyć się w końcu pływać kraulem i robić ładne nawroty; nie chcę stracić pracy; no i oczywiście chcę księcia z dużym koniem.

A dziś wypadają też pierwsze urodziny blo. Zasadniczo utrzymanie pisania też mogę wymienić w pozytywnych aspektach kończącego się roku. Przez te 364 dni na bloga zajrzano ponad 12 tysięcy razy, pojawiło się na nim 120 wpisów i 113 komentarzy. Jeszcze poprzedniej zimy zmieniła się formuła z codziennych blo na takie bardziej dwa-raz w tygodniu. Obecnie staram się publikować raz w tygodniu, głównie w weekend. Chciałbym Wam podziękować, że czytacie, że komentujecie, że lubicie i że krytykujecie. Bo to mimo wszystko dość ważny aspekt mojego blogowania. Nadal mam problem ze świeżymi tematami, ale jakoś udaje mi się raz w tygodniu wpaść na topic. Blo przyniosło mi wiele dobrego, ale też i trochę złego. Tu należą się pozdrowienia moim fanom oraz bardzo serdeczne uściski dla mojej poprzedniej pracy!

Mam ambitny plan pójść z przyjaciółką na trzy imprezy. O ile nie przepadam za sylwestrem, uważam, że to bardzo trudna impreza i już martwię się o zarzygane tłumy na mieście, chcę mieć dziś fun. Więc będę miał.

Życzę Wam, byśmy ze sobą wytrzymali kolejny rok. Wiem, że to ze mną niełatwe, ale ufam, że się nie poddamy. No bo po co?

poniedziałek, 24 grudnia 2012

24, 25 i 26 grudnia


Święta to taki temat, że już sam nie wiem, jak do niego podejść. Cokolwiek bym robił, cokolwiek mówił czy myślał, nie uniknę tego,  że święta są. W tym roku pierwszy raz udało mi się bardzo odwlekać w czasie fakt, że oto rodzi się Jezus. Mało mówiłem i pisałem o świętach, nie przeżywałem, że są, że idą, że co ja znowu zrobię. A wszystko przez brak pracy i bycie w ciągłych procesie rekrutacji. Gdy tylko pojawiało się znienawidzone pytanie o to, co robię w tym roku na święta, czy jadę do Szczecina, odpowiadałem, że wciąż nie wiem, bo czekam na odpowiedzi z kilku procesów rekrutacji. Ostatecznie pracę dostałem w czwartek 20 grudnia i od piątku mogłem skupić się na planowaniu świąt, sylwestra, nowego roku i wolnego pomiędzy nimi. Ale to była ściema. Od dawna wiedziałem, że nie pojadę do Szczecina. Po prostu korzystając z okazji, unikałem tematu. To już czwarte święta bez rodziców. W tym raz byłem w Madrycie, a raz JP też została w Warszawie, więc nie byłem fizycznie sam w domu. Czy się nudzę? Niezupełnie. Może i mało dzieje się w Internecie, ale zawsze z kimś się pogada, nadrobi filmy, książki, a i o spotkanie wcale nie tak trudno, bo jednak kilka procent znajomych pochodzi z Warszawy.

Sporo moich znajomych twierdzi, że mi zazdrości. Bo nie muszę pakować się w zapchany pociąg, nie muszę jeść rzeczy, których nie chcę, nie muszę siedzieć trzy dni przy stole z osobami, które są mi co najmniej obojętne lub de facto obce, gdyż widywane raz w roku. Z jednej trony współczuję tym, którzy naprawdę jadą, bo muszą, bo tak trzeba. Kończy się tym, że już o 18-19 piszą na fejsbuku, że kolacja odbębniona i czatują w swoich rodzinnych miejscowościach na okazję, by wyjść z domu. Z drugiej strony sam im zazdroszczę. Bo mają plan na święta. Nie muszą się zastanawiać, mają wszystko z góry ustalone. Czasami naprawdę chciałbym mieć takie normalne, zwykłe, odbębnialne święta.

I zawsze nie wiem, jak poprawnie zachować się w obliczu życzeń. Najczęściej po prostu dziękuję lub odpowiadam „wesołych świąt”, lub „nawzajem”. Staram się tego unikać, bo ani one wesołe, ani rodzinne, ani jakoś specjalnie inne niż piątek przed lub czwartek po. Najbliżsi wiedzą, by nie składać lub tak dobierają słowa, by były neutralne. W ogóle poprawność polityczna powoduje, że np. na planetromeo można zostawić komuś ślad taki chrześcijański, taki żydowski i taki niby neutralny, że wesołej zmiany pór roku…

To nieprawda, że święta cieszą tylko w rodzinie. Wręcz zbulwersowała mnie kampania społeczna z sierotami na plakatach. To jakaś totalna bzdura. To jedna z opcji, ale żeby od razu jedyna?

niedziela, 16 grudnia 2012

brak tematu to temat


To wcale nie jest tak, że z tematami na blo nie mam żadnego problemu. Na początku było wiele spraw, które siedziały mi w głowie i łatwo chciały przelać się na „papier”. Z czasem tematy zastane się kończyły, a dominować zaczęły temat ad hoc, które zaobserwowałem, wymyśliłem i zanotowałem w  jednym z niewielu plików na pulpicie pt. „tematy na blo”. Większość z nich doczekała się już realizacji, a w między czasie doszły recenzje filmowe, akuratne wydarzenia apropos mojego nieznajdywania pracy i rosnących obaw o jutro. Czasem temat spada na mnie jak piorun, bo akurat zobaczyłem coś w autobusie, a czasem mam pomysł lub plan, z którym muszę poczekać do konkretnej daty, by wpis miał sens i kontekst. Czasem pisanie blo zajmuje 10 minut, a czasem 3 dni poprawiania, przerywania, wracania do rzeczy po dłuższej przerwie.

Dzieje się wiele dużych wydarzeń. Ktoś mógłby pomyśleć, że mogę napisać np. o masakrze w amerykańskiej szkole. Tylko o ile jest to wstrząsająca sytuacja i również u mnie postawiła pytanie o sensowność posiadania broni, nie czuję się na tyle zaangażowany, by poświęcać temu wpis. Naturalnymi grudniowymi tematami są święta, zima i koniec roku. Z pewnością pojawi się w końcu blo o moim poglądzie na święta oraz takie, co podsumuje 2012, a jednocześnie będzie swego rodzaju uczczeniem pierwszych urodzin bloga. Tylko, że to w swoim czasie, nie jestem zwolennikiem przełączania się na atmosferę świąt już 3 listopada. W tym co piszę, kluczowy jest wyraz „mój”. To jest i musi być „mój” temat. Nie wyobrażam sobie pisać o czymś, o czym nie mam zdania lub tylko dlatego, że jest to jakoś obiektywnie ważne, ale jednocześnie mnie szczególnie nie dotyczy lub nie obchodzi. Nie oszukujmy się, że trzeba i że w ogóle da się mieć zdanie na każdy temat. To jak z lubieniem i byciem lubianym przez wszystkich. Można próbować, ale po co?

Notką która najdłużej czekała na liście tematów na swoją realizację, była ta o kupie. Koniec końców miała dość znaczący odzew. I to mnie cieszy.

A czy są jakieś pomysły lub pytania do mnie? Takie coś jakby (używam słowa „jakby” z dedykacją) sprawy dla wyroczni lub może jakieś niejasności. Bo ile nie mam zapędów na prawdy uniwersalne czy objawione, to wiadomka – chętnie się wypowiem.

niedziela, 9 grudnia 2012

bez komputera jak bez ręki



Jeżeli miałbym podać przykład sytuacji, w której stwierdzenie, że dopiero po stracie czegoś, dostrzega się, jak bardzo owo coś było ważne i jak źle bez tego czegoś jest, byłaby to awaria komputera. A taka spotkała mnie w ostatnich dniach. Na początku pojawiły się problemy z ładowaniem, potem stan pogarszał się i coraz mniej kombinacji ułożenia kabla gwarantowało zasilanie komputera. Ostatecznie po niecałym tygodniu od zauważenia uchybień mojemu laptopowi stanęło serce. Gdy jeszcze trzymał się życia resztkami sił i stał się nieruchomym meblem, powoli docierało do mnie, jak trudna może okazać się próba interwencji. Pełen obaw o każdą kolejną godzinę użytkowania laptopa, uświadamiałem sobie, co to może w praktyce oznaczać. Bez kasy na naprawę, bez znajomych, którzy zajmują się technicznymi sprawami. Do tego komputer to nie tylko komputer, to też telewizor, odtwarzacz, kalendarz, zeszyt, Internet i wiele innych. Bez tego zostało leżenie i patrzenie w sufit. Naturalne wtedy wydaje się twierdzenie, że przecież są książki, są znajomi, są spacery… ale tak serio-serio, kto w to wierzy? Oczywiście można przeczytać książkę, oczywiście można pójść na basen, można pójść na kawę, ale to i tak zostawia mnóstwo niezagospodarowanego czasu, który w normalnych okoliczności przeznaczony jest na siedzenie przed komputerem czy tam leżenie z laptopem.

Do tego oczywiście dochodzi szukanie pracy, którego przecież nie robi się już papierowo. Studiowanie to też praca z komputerem. Od zeskanowanych tekstów na zajęcia, przez notatki z wykładów w formie online, po zadania domowe na warsztaty z SPSS. I gdy komputer ostatecznie wyzionął ducha i poszedł na dwie doby do szpitala, zastanawiałem się, jak wyglądało życie, gdy nie było komputerów. Co wtedy robili ludzie takimi zimami, jak się wtedy studiowało? Nic dziwnego, że była wtedy większa dzietność. Z jednej strony przyznaję, że byłem w stanie spokojnie zrobić wszystkie rzeczy zaplanowane na dany dzień (dzień bez komputera) i nie musiałem się spieszyć, bo i tak nie mogłem sprawdzić w domu fejsa, a w dodatku zostało mi mnóstwo wolnego czasu na nie-wiadomo-co-robienie. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie tego na dłuższą metę, brakowało mi fejsbuka, brakowało mi informacji, brakowało mi kalendarza, dostępu do rachunku bankowego, moich notatek z wydatków, muzyki, seriali, nawet przedurnych ogłoszeń o pracę. Ktoś powie, że teraz to wszystko jest przecież w telefonie. Ale mój Huawei należy jeszcze do poprzedniej epoki, a w dodatku ma wybornie pęknięty ekran. 

Po na szczęcie nie najdroższej wymianie doku ładującego laptop jest już w domu i znowu możemy się przytulać. Po prostu kocham mój komputer i nie umiem bez niego żyć.

Bezcenna jest wiedza, że technicy naprawiający laptopa obejrzeli moje filmy (w tym porno), zdjęcia z urodzin, materiały ze studiów. Mam nadzieję, że trafiłem w ich gusta.

niedziela, 2 grudnia 2012

poziom frustracji


Z miesiąca na miesiąc obserwuję u siebie sporą zmianę jakościową. Czuję, że wszedłem już w fazę, gdy frustracja napędza frustrację. Wiele z pozoru niezależnych czynników występuje od dłuższego czasu razem i powoduje u mnie stan ciągłego napięcia. Znowu nie mam na nic siły, znowu nie mogę spać, a jak już zasnę, nie mogę wstać. Nie mam ochoty się uspołeczniać, wychodzić z domu, nie umiem się cieszyć dobrymi nowinami innych, a absurdem totalnym jest już to, że wkurzają mnie radosne wpisy na fejsbuku. Bo mam w głowie rozdwojenie jaźni. Z jednej strony jestem załamany, smutny, zły i bezsilny, bo nie mam pracy, nie mam kasy, nie mam ręki, jestem zazdrosny i ciągle naburmuszony, a do tego zwyczajnie nie mam się do kogo przytulić. Z drugiej strony wiem, że to niekorzystne, wyniszczające i donikąd-nie-prowadzące, zatem w przebłyskach formy uśmiecham się, żartuję, chemicznie nastrajam się pozytywnie basenem, zmuszam do uspołeczniania, staram się prowadzić pozytywną narrację fejsbukową. I jest to bardzo fałszywe. Formy odreagowywania tego stanu to pływanie, masturbacja, alienacja i niekontrolowane napady płaczu, które ponownie zaistniały w moim życiu. Tylko to wszystko razem w moim przypadku jest bardzo męczące. Chudnę, nie mam na nic siły, nie widzę już sensu nawet w najdrobniejszych działaniach.

Czymś co zdecydowanie nie pomaga jest presja. Mam poczucie, że w moim otoczeniu funkcjonuje przekonanie, że sam jestem sobie winien obecnej sytuacji. O ile ma to naturalnie ziarno prawdy, o tyle stanowi dla mnie fakt bardzo krzywdzący. Moja babcia jako jedyny zainteresowany mną członek rodziny w sensie biologiczno-społecznym oraz część grona przyjaciół, którzy są moją rodziną w sensie funkcjonalnym, mniej lub bardziej stanowczo twierdzą, że sam sobie zgotowałem ten los i pretensje mogę mieć tylko do siebie. To rodzi kilka kwestii. Po pierwsze, to dla mnie zrozumiałe pójście na łatwiznę – jak nie umiemy/nie chcemy nic zrobić, zwalamy na „coś”. Po drugie, fragmentarycznie zgadzam się, że dałem ciała w ujęciu amerykańskiego „jestem panem swojego losu”. Po trzecie, naprawdę rozumiem, że moje otoczenie jest bardzo zmęczone moim narzekaniem. Tak samo jak mi, tak też moim bliskim nie na rękę jest, że nie mam pracy, nie stać mnie na kawę, na wspólne zakupy, wyjazd na wakacje, a do tego ciągle nie mam humoru, bo się wszystkim martwię, nie chcę się spotkać, ani wyjść do klubu. Po czwarte, będę mimo wszystko upierał się, że nie do końca wszystko leży w mojej ręce. Jest wiele istotnych kwestii, których zwyczajnie nie przeskoczę. Od braku przedramienia począwszy po fakt, że nie skończyłem uczelni technicznej czy ekonomicznej.

Dlatego się nie narzucam ze swoim towarzystwem. Unikam pytań „co słychać?”, unikam spotkań „po latach”, nie lubię każdemu z osobna opowiadać ciągle swojej smutnej historii, w której wszystko od sierpnia wygląda dokładnie tak samo.

I naprawdę nie oczekuję cudu. Nie oczekuję też rad. Nie czekam na zaproszenie na święta. W zasadzie nie spodziewam się innej reakcji, niż westchnienia, że Mihał znowu pierdoli.

niedziela, 25 listopada 2012

moja prawda o cc


W szukaniu pracy bardzo długo wzbraniałem się przed telefoniczną obsługą klienta. Niedawno Gazeta opublikowała artykuł, gdzie  podano, że Polska jest callcentrową królową Europy. Nie dziwi mnie to wcale. Pośród malejącego z miesiąca na miesiąc ogromu ogłoszeń wyróżniam cztery duże kategorie. Pierwsza to szeroko pojęci informatycy, specjaliści od Oracle, baz danych, aplikacji. Druga to księgowi, w szczególności samodzielni księgowi ze znajomością coraz to mniej popularnych języków. Trzecia to asystentki, sekretarki i stażystki z dużym akcentem na „-tki”, bo to ogłoszenia nastawione na kobiety nawet w swojej warstwie językowej; paradoksalnie to też jest forma dyskryminacji. Czwarta, moja ulubiona i chyba największa to właśnie telefoniczna obsługa klienta. Oczywiście poza główną czwórką pojawiają się częściej czy rzadziej perełki, po prostu inne oferty oraz bezpłatne staże i praktyki. Obsługa klienta przez telefon to dla mnie różna forma pracy z telefonem – od łatwiejszego odbierania przychodzących i radzenia, pomocy, po dzwonienie samemu i sprzedawania maszynek do golenia łydek. Czasami aż uwierzyć nie mogę, że jakiś produkt czy instytucja ma swoje call center i siedzą w nim studenty, które dorabiają do stypendiów czy groszy od rodziców.

Standardowo taka oferta „pracy” z telefonem skierowana jest do studentów zaocznych, proponuje stawkę godzinową, która rośnie znacząco w przypadku pracy w języku obcym, zakłada raczej umowę zlecenie, „pracę” w soboty, niedzielę, święta, często w nocy. Teoretycznie nie potrzeba wielkiego doświadczenia, ale od czasu do czasu do końca nie wiadomo dlaczego pojawia się wymóg 2-3-4 lat doświadczenia w cc oraz, co już bardziej zrozumiałe, wymóg znajomości jakiejś bardzo wyspecjalizowanej branży jak np. szkło hartowane czy właściwości komórek macierzystych. Przez pięć miesięcy pracowałem w specyficznym callcenter, byłem na kilku spotkaniach rekrutacyjnych do „pracy” w innych firmach. Zauważyłem, że tam prawie zawsze zaczyna się od zera. Ludzie np. z 3letnim stażem w cc jednego ubezpieczyciela, idą pracować do innego i zaczynają od początku. Jakoś tak jest, że telefonów do i z cc się nie lubi. Gdy dzwoni do mnie obsługa mojej sieci komórkowej, mojego banku, mojej byłej szkoły językowej, domyślam się, że chcą mi sprzedać kredyt, Internet czy trzy kursy w cenie jednego. Ze względu na to, że sam pracowałem na słuchawce i wiem, że po drugiej stronie często jest zmuszony życiem do tego człowiek, jestem miły, ale tak naprawdę-naprawdę nie kupiłbym nigdy niczego przez telefon. 

I nie wiem, co jest gorsze. Na rekrutacjach spotykałem osoby je przeprowadzające, które były przekonane, że to superzajęcie i megaszansa na przyszłość oraz HRowców, którzy mieli zupełną świadomość, że oferują gówno, że sami w życiu nie zgodziliby się na taką „pracę”.

Jednocześnie przyznaję, zdarza się rzeczywiście, że jakiś promil z promila pracowników call center robi „karierę” i awansuje na lepsze stanowisko wewnątrz firmy lub zostaje team leaderem, który nie musi już odbierać telefonów. A to już dużo.

niedziela, 18 listopada 2012

piętno


Jak tylko zaczął się w moim życiu etap wysyłania aplikacji o pracę, oznaczało to również początek zastanawiania się czy i jak pisać w nich o tym, że nie mam ręki. Z jednej strony nie powinno mieć to najmniejszego znaczenia podobnie jak fakty czy mam dzieci, jestem gejem, mam żonę, przynależę do rasy żółtej czy wyznania muzułmańskiego. Z drugiej strony przecież nie wysyłam CV tam, gdzie wiem, że brak ręki uniemożliwia wykonywanie pracy – marzenia o byciu lekarzem, strażakiem czy bokserem porzuciłem już bardzo dawno. Z trzeciej już strony uczestniczyłem kiedyś w warsztatach poszukiwania pracy przez osoby niepełnosprawne i usilnie „wciskano” nam tam, by ze swoich przywar czynić zalety, by argumentować, że pracodawca zatrudniając osobę bez ręki zyskuje dzięki temu szereg ulg, ma szanse na dofinansowanie i generalnie może więcej zyskać niż stracić. Tylko nikt nam na tych warsztatach nie wyjaśnił, jak zaznaczyć to w dokumentach aplikacyjnych, by już pierwsze zetknięcie osób z HR ze mną już uwypuklało takie korzyści. Z kolejnej strony zdarzają się ogłoszenia, w których wyraźnie zaznaczone jest, że pracodawca chętnie szuka osoby niepełnosprawnej i wtedy niby jest łatwiej, choć chyba największym z możliwych banałów byłoby tu stwierdzenie, że osobie niepełnosprawnej jest generalnie trudniej znaleźć pracę niż osobie pełnosprawnej. 

Osoby przeprowadzające ze mną rozmowy kwalifikacyjne różnie reagują na fakt, że oto kandydat przychodzi niepełnosprawny. Jedni milczą i nie robią z tego kwestii, drudzy pytają o to w semiprofesjonalny sposób w ścisłym związku z charakterem pracy, na którą aplikuję, a inni walą prosto z mostu niemal zaraz po „dzień dobry”. Przykład ostatniej rekrutacji bardzo mnie zasmucił. Za pośrednictwem przyjaciela aplikowałem do dużej firmy. Miałem opory, bo nie podobał mi się charakter pracy, ale w mojej sytuacji trudno jest wybrzydzać. Dużo rozmawiałem z przyjacielem i obaj argumentowaliśmy, dlaczego ta praca może być szansą i dlaczego nią być nie może. Ostatecznie po wielu przemyśleniach zdecydowałem się pójść na spotkanie rekrutacyjne (słowo klucz). Zerwałem się z zajęć uniwersyteckich, pożyczyłem buty z tych eleganckich (już wcześniej), przygotowałem się do rozmowy i wykonania zadania rekrutacyjnego. Całość miała trzy części i trwała prawie dwie godziny, a przyszło na nią jedenaście osób. Zrobiłem wszystko najlepiej, jak umiałem, dzięki mieszance przygotowania, elokwencji i inteligencji wydaje mi się, że zrobiłem dobre wrażenie. Po dwóch dniach mało istotnym dla przykładu kanałem dowiedziałem się od kolegi kolegi znajomego, że pracy nie dostanę, bo nie mam ręki. I kropka. Rzeczywiście minął termin, do którego miano się do mnie odezwać i nikt tego nie zrobił. Z jednej strony naprawdę rozumiem – skoro możemy wybrać spośród jedenastu mniej więcej podobnie przygotowanych do pracy kandydatów, lepiej wybrać tego bez ręki. Z drugiej jednak strony jak pomyślę o tym, ile czasu, przygotowań, niemal kłótni i walki wewnętrznej poświęciłem, by w ogóle tam pójść i w dodatku, ile czasu i uwagi poświęciły osoby prowadzące tę rekrutację, by ostatecznie usłyszeć jak wyrok, że nie, bo nie mam ręki, wszystkiego mi się odechciewa.

A cała zabawa sprowadza się do tego, by w takiej sytuacji na drugi dzień rano wstać z łóżka i w bardzo zbliżony sposób dalej wysyłać aplikacje. Z całą świadomością, że takie sytuacje są i będą, bo nie ma i nie będzie ręki. Bo nie ma i nie będzie wyboru. 

Bardzo analogicznie jest z randkowaniem i związkami. Napisać czy nie napisać przed spotkaniem, że nie mam ręki. Uprzedzić czy ryzykować minę i reakcję po drugiej stronie, które potem mogą się śnić po nocach.

niedziela, 11 listopada 2012

jedenasty jedenasty


Przyznam się szczerze, że nigdy nie przywiązywałem większej wagi do świętowania dnia niepodległości, a postawa patriotyczna (w jakimkolwiek sensie) nie wydawała mi się interesująca. Swoją polskość rozpatruję w kategoriach obywatelstwa i wynikających z tego praw i obowiązków. Nie umiem do końca wytłumaczyć, jak rozumiem „polskość”, nawet „patriotyzm” sprawia mi nie małą trudność. Pewny jestem jednego, wydarzenia 11 listopada 2011 roku (tak, 2011) mnie zaniepokoiły. Pokazały wiele konfliktów, wiele problemów, podziałów, emocji, frustracji, może i głupoty, a na pewno rozpaczy. Były akcje policji i prokuratury, liczne komentarze publicystów, polityków, ale w gruncie rzeczy tamten dzień ukazał wielowymiarowość społeczeństwa, narzędzi manifestacji myślenia i jednocześnie był świętem demokracji, jak i jej pewnego rodzaju upadkiem. Minął rok, nastąpił 11 listopada 2012 roku, pechowo wypadła wtedy niedziela i nie było mowy o kolejnym długim weekendzie. Na mniej więcej tydzień przed jedenastym na fejsbuku zaczęły pojawiać się pierwsze wpisy pt. „uuu, będzie się działo, w niedzielę nie wychodzę z domu”. Na TVN24 miałem okazję obejrzeć konferencję prasową szefowej stołecznego Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego, która wraz z policją, strażą pożarną oraz ZTM zapewniała, że będzie bezpiecznie, równocześnie nie podając do wiadomości ostatecznej wersji tras marszów, podczas gdy inne media mapowały te trasy już od dwóch dni. Rozmawiając z przyjaciółmi, widząc posty w sieci i czytając wiadomości o planowanych wydarzeniach miałem wrażenie, że wszyscy doskonale wiedzieli, że 11.11 będą latały płyty chodnikowe, trochę wytworzyło się na to nawet przyzwolenie społeczne – „no tak, w sumie ok., niech idą tego 11. i rzucają, kiedyś trzeba, a ja posiedzę w domu, w końcu wolne”. To mała pułapka demokracji: nie można, nie wypada, nie ma podstaw i bardzo trudno byłoby uniknąć demolki.

Marsze, manifestacje, transparenty, krzyki, bójki – w jakichkolwiek barwach ideologicznych – nie mają dla mnie znaczenia. Dobrze, że ludzie korzystają z praw, jakie daje im ustrój demokratyczny, źle, że łamią przy tym bardzo często prawo. 11.11 kojarzy mi się niesamowicie smutno i szaro. Nie tylko dlatego, że to już po prostu listopad, ale też dlatego, że to święto wspominania męczeńskich śmierci, biczowania się w czarnych garniturach i palenia zniczy. Jakoś mi tak szkoda, że się tego dnia nie cieszymy. Dlaczego nie jesteśmy wdzięczni i nie świętujemy polskości, możliwości mówienia po polsku, życia w wolnym kraju bez organizowania drogi krzyżowej włodarzy kraju od pomnika do pomnika Wielkich Polaków? 

Nieprzypisywanie znaczenia dniu niepodległości jest dla mnie ciekawe. Z jednej strony dużo osób ma to zwyczajnie w dupie (i nie ma w tym nic odkrywczego, ani zaskakującego), ale z drugiej strony oficjalnie nie wypada tak myśleć. Trzeba choć 3 sekundy myślenia poświęcić Piłsudskiemu. Frasyniuk miał rację, że Polacy patrioci nie chodzą na marsze, bo akurat pracują na to, czym Polska jest. Ja dodam, że nie chodzą, bo mają w dupie.

I znowu napięcie rozładowało się między innymi przez serię memów. To już niemal oczywiste. Jest to coś jasnego w tym szarym święcie. Jak biegi niepodległości, robienie kotylionów, wizyty w instytucjach kultury. Sam uczciłem to pierwszą ever wizytą w Łazienkach Królewskich. 

sobota, 10 listopada 2012

blo o sraniu


Kupa to temat bardzo trudny (?). Coś co towarzyszy każdemu, (prawie) codziennie i jest jedną z niewielu rzeczy uniwersalnych i stanowiących o równości gatunku ludzkiego, jest takie przemilczane. Zaryzykuję stwierdzenie, że wszyscy lubimy srać. Na pewno srać lubię ja. Zaczynając od tego, że czuję się lżej, zdrowiej (w końcu zbędnych rzeczy się pozbywam), a kończąc na tym, że mam po kupie poczucie, że mój brzuch jest ładniejszy oraz naturalnie mniej ważę. Chyba wszyscy mają podobnie? Czy nie? Może mam fiksację. A może nie mam i po prostu ciekawią mnie to, dlaczego rozmawianie o kupie to już wyższy poziom wtajemniczenia znajomości.  Bo tak się zwykło mówić, ba (!) nawet robić. Nie z każdym porusza się temat srania czy niewysrania, podobnie jak nie przy każdym pozwala się sobie na głośne pierdnięcia. Jak się mieszka z obcą osobą, uważa się, by po kupie nie śmierdziało w łazience. Gdy mieszka się z kimś bliskim lub wręcz z parą temat kupy staje się tajemnicą dzieloną, który nadal stanowi tabu na zewnątrz, na gości, dla innych. Analogicznie, gdy używa się łazienki u „słabych” znajomych, albo w miejscach publicznych. Ja zwyczajnie nie potrafię. Przez 12 lat szkoły (to był fizycznie ten sam budynek, choć zmieniała się instytucja) srałem może dwa razy – w takich już krytycznych przypadkach. Sranie u siebie to jednak sranie u siebie. Pojedyncze przypadki kupy „na mieście” lub u ludzi stanowią dla mnie, ale i dla niektórych moich bliskich, epizod na tyle charakterystyczny, że wieńczy go wręcz sms czy telefon informacyjny.

Zawsze śmieszy mnie, jak ktoś pierdnie po cichu w komunikacji miejskiej. Śmierdzi, wszyscy wiedzą, nikt nie drgnie albo ktoś tylko ostentacyjnie da do zrozumienia, że zwyczajnie jebie i z grymasem na twarzy przejdzie na drugi koniec wagonu, co powoduje, że myślę o tej osobie jako o sprawcy zanieczyszczenia. Raz w pracy w towarzystwie w czasie dłuższej przerwy zapadła niezręczna cisza i padło sakramentalne: „to o czym teraz porozmawiamy?”. Ku mojej uciesze jedna z koleżanek zaproponowała temat: „kupa”. Bardzo chciałem zobaczyć, jak potoczy się sprawa, ale zwyczajnie nikt nie podchwycił tematu. Z perspektywy czasu żałuję, że nie zrobiłem tego ja. Trochę tak by badawczo sprowokować reakcję grupy. Obiecuję, że następnym razem, gdy padnie powyższe pytanie w towarzystwie, zaproponuję z pełną powagą gadkę o sraniu. Bo to dla mnie temat nieobrzydliwy i też zupełnie niezboczony. Bądźmy naturalni – choć jednak golmy pachy. 

A temat jest żywotny. Języka niemieckiego uczyłem się osiem lat, a teraz uważam, że nic nie pamiętam. Prawie nic, bo z trzeciego rozdziału podręcznika już na zawsze pozostanie mi w głowie sraczka i rozwolnienie, których nie umiem tak na zawołanie powiedzieć po angielsku czy hiszpańsku.

Mam to szczęście, że śniadanie plus kawa zawsze na mnie działa, jak chcę, by działało. Z różnych źródeł wiem, że połączenie szklanka coli plus szklanka kawy też pomaga. W całe te jogurty, serki nie bardzo wierzę, choć jogurt/maślanka/kefir i kawa – efekt murowany.

czwartek, 1 listopada 2012

100 lat


Chcemy długo żyć. To taki imperatyw, żeby żyć jak najdłużej i korzystać, i wyrywać każdy dzień, bo te są przecież dobrem ograniczonym. Naturalnym zaprzeczeniem tego jest samobójstwo, które dla wielu jest głupotą, dla innych pójściem na łatwiznę, a dla jeszcze innych najbardziej nienaturalnym zachowaniem ludzkim. I nawet gdy sobie śpiewamy „sto lat”, wybrzmiewa szczere lub mniej szczere, trzeźwe lub pijane, przemyślane lub odbębnione życzenie jak najdłuższego życia. Nie jestem przekonany, że długość jest dobrą miarą jakości życia. Czy że życie krótkie, „za wcześnie przerwane” jest w jakiś sensie mniej wartościowe niż życie ponad 100letniej babuleńki, która codziennie wypija kubek rumu dla zdrowia i siły. Czy bagaż doświadczeń/poziom spełnienia 30latka musi być mniejszy niż 70latka?

Pewnie wynika to z mojej obecnej sytuacji, ale najzwyczajniej irytuje mnie przekonanie i twierdzenie, że jestem jeszcze młody i w związku z Tm: spokojnie, przyjdzie czas na wszystko, że się jeszcze ułoży i że skoro mam te-prawie-26-lat to nie mogę jeszcze twierdzić, że moje życie ssie i je trochę przegrywam już. Otóż mogę. Bo skoro tak czuję i widzę, że zrobiło się patowo, to jakim cudem mam skupiać się na wydłużaniu życia, na myśleniu o przyszłości, na wierze, że będę kiedyś piękny, bogaty i zakochany, skoro 90% powierzchni mojego mózgu skupia się na tym, czy będę mieć na opłaty w miesiącu, który właśnie akurat trwa. „Będzie dobrze”, „Musi w końcu być dobrze”, „Jakoś się ułoży” to zrozumiałe dla mnie, ale jednak dość puste frazesy. Wcale nie musi i nie wierzę, by siła autosugestii miała wiele wspólnego ze znalezieniem pracy czy szczęścia. Pewnie nie przeszkadza, ale jednocześnie bardzo trudno ją z siebie wykrzesać i do tego jeszcze podtrzymywać przez kilka miesięcy pozostawania bez pracy, bez kasy, bez spełnionych potrzeb, bez spokoju i bez snu. To takie raczej trwanie, nie życie. Być może mam w sobie jeszcze jakiś cień pozytywnego myślenia o jutrze, być może to jakieś mechanizm biologiczny, a być może to jeszcze nie ten moment, kiedy bilans całości wychodzi na minus, bo wciąż tli się gdzieś małe przekonanie, że coś się zmieni.

Staram się nie dotykać kwestii eutanazji. Nie umiem się określić co do poparcia dla legalnego wyboru śmierci. Nie do końca pasuje mi mówienie o „życzeniu śmierci” w kontekście schorowanych i zmęczonych osób. To sugeruje, że oni po prostu chcą umrzeć, niemal z radością. A przecież to ból, cierpienia, choroba sprawiają, że naturalna chęć długiego życia właśnie umiera.

Sam zawsze uważałem się za osobę niezdolną do samobójstwa. Wymaga to wielkiej odwagi lub wielkiej głupoty. Obu mi brakuje.

środa, 31 października 2012

007


W całości film z przygodami Jamesa Bonda widziałem może dwa razy, z czego oba miały miejsce, gdy byłem w podstawówce czy gimnazjum. To takie seanse na TVP1 z rodzicami w piątek o 20:10. Nie za bardzo kojarzę aktorów tytułowych z nazwiska, z partnerek oczywiście tylko niepolską Polkę Scorupco i piękną Berry, a z piosenek babcię Madonnę i prababcię Tinę. Mniej więcej kojarzę też tytuły, a te są marketingowo dobre, tak trochę wskazują, że to filmy o rzeczach ważnych, wręcz wysokich. Nie da się ukryć, że o serii bondowskiej miałem raczej niskie zdanie. Widziałem w tym trochę staroświecką wizję Mission Impossible, z gadżetami, romansem z piękną i niebezpieczną nieznajomą i wielkim ratowaniem świata. Przyznać muszę, że specjaliści od promocji „Skyfall” robili wszystko co mogli, by wypromować nowego 007. Craig w co drugiej reklamie, wykorzystanie melancholijnej i utalentowanej Adele, Heinken, Cola Zero, Orange, nie dało się przeoczyć. Wszystko to zaowocowało tym, że Polacy mimo październikowego ataku zimy szturmem ruszyli do kin. Za namową i dzięki zaproszeniu przyjaciół, wybrałem się i ja.

Halloween, 22:00, multipleks na warszawskiej Pradze. Spodziewałem się, że będzie mało ludzi, bo późno, bo przyjezdni już wyjechali na cmentarze z Warszawy, a ci co zostali, siedzą w domach i piją przed wyjściem do klubu w przebrani zombi. Nic bardziej mylnego. W Promenadzie było pół Grochowa. Było głośno, było pijacko – w sumie to pierwszy raz w życiu widziałem, jak po seansie znajomi wyprowadzali słaniającego się na nogach kolegę. Film zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Gdzieś tam czytałem wcześniej, że to taki Bond, który trochę zmienił formułę i zrobił krok w przód. Rzeczywiście moje stereotypowe wyobrażenie o ratowaniu świata przez Brytyjczyka zderzyło się na ekranie z obrazem męskiego i przystojnego Craiga (który jest dobrym przykładem, że przystojny mężczyzna nie musi być ładny), który nie jest niepokonany, który ma słabości, który gra w filmie o nienaiwnym scenariuszu (notabene „Skyfall” wyreżyserował Sam Mendes – były mąż Kate Winslet i twórca między innymi pięknego „Revolutionary Road”, „Jarheada” z Jakiem i ponadczasowego „American Beauty”) i który naprawdę przypadł mi do gustu. Oczywiście, że sceny pościgu na motorach po dachach tureckiego, nienowego miasteczka wywołały u mnie trochę ironiczny uśmiech, ale ogólny odbiór ku mojemu niemałemu zdziwieniu naprawdę jest pozytywny. Czołówka i piosenka idealnie wpisały się w treść filmu. Do wielkich plusów zaliczam wątki obcego, wrogiego cienia w obliczu demokracji, obrazy Hong Kongu i Makao, kreację antagonisty, unowocześnienie pomysłu na 007 oraz naturalnie sylwetkę i garderobę Daniela.

Za namową przyjaciół zamierzam obejrzeć „Casino Royale”. W całą serię nie będę się zagłębiał, ale miło jest przeżyć taką metamorfozę myślenia o jakimś długotrwającym elemencie.

Jak pierwszy raz usłyszałem piosenkę Adele, zastanawiałem się czy będzie popularna, bo jest to piosenka Adele czy bo jest to piosenka z Bonda, czy bo jest to piosenka dobra. Pewnie to mieszanka tych trzech powodów.



niedziela, 21 października 2012

zombi zombi zombi


Lubię zombi. Tak jak panuje światowa moda na wampiry, tak ja oprócz krwiopijców lubię też zombitki. Odkąd pamiętam filmy o wirusie przenoszonym głównie przez ugryzienie, powolnych maszkarach i zjadaniu mózgów należały do tego grona, które uwielbiałem oglądać, ale jednocześnie bardzo się ich bałem i chowałem głowę w poduszkę. Na nowej wersji „Świtu żywych trupów” w kinie byłem dwa razy – w tym raz z moją jeden-dzień-starszą przyjaciółką, kiedy to byliśmy jedynymi osobami na seansie. Jest bardzo niewiele filmów, które widziałem w kinie więcej niż raz, a powyższy powtórzyłem z przyjemnością. Tak jak różne są zasady i rysy scenariuszy filmów o wampirach, tzn. w jednym filmie mają odbicia w lustrze, w innym mogą się zmieniać w nietoperze, w jeszcze innym świecą się w dzień, a nie palą; tak podstawowa zasada u zombi jest podobnie bardzo prosta – boom i nagle trupy wstają i jedzą. Gryzą, zabijają, ale następne trupy wracają jako „świeże” zombi. I praktycznie wszędzie plaga się szybko roznosi po całym świecie i stanowi o końcu ludzkości. W tym żywym sensie. Odkąd świat stanął tak całkiem realnie w obliczu zagrożenia bronią biologiczną i chemiczną, taka wizja wirusa wypuszczonego przez jedno państwo, który się rozprzestrzenił i wymknął spod kontroli, wydaje mi się prawdopodobna. Może nie na taką skale i z takimi skutkami, ale katastroficzne filmy o grypie, fantastyczne o czymś, co uniemożliwia ludziom rozmnażanie czy właśnie obrzydliwe obrazy przerabiania się ludzkości na zombi – trafiają do szerokiej publiczności.

Ilekroć oglądam stare wersje żywych trupów, nowe, inne pomysły jak „Resident Evil” czy ostatnio popularny „The walking dead”, zastanawiam się, czy jest jakiś sensowny sposób na happy end. Nie kojarzę, by którakolwiek historia o zombi dawała pomysł na odwrócenie końca ludzkości. To taki koniec-koniec. Więc by się jakoś uatrakcyjniać historie o zombi się komplikują, dywersyfikują. I tak przykładowo „The walking dead” bardzo przypomina „Lost”. Nie chodzi o to, że są zombi, że koniec świata, że grupa ludzi znalazła się w jakiejś kosmicznej sytuacji, a bardziej o to, co dzieje się między jednostkami, między grupkami, jaką naturę mają ludzie i jak się adaptują. Pierwszy sezon tego opartego na komiksie krótkiego serialu był udany. Drugi momentami nudził statyczną farmą. Trzeci natomiast zamienił farmę na więzienie, dodał drugą linię fabuły (jak „Glee”) i się rozdrobnił. Ubiegłotygodniowy odcinek był pierwszym dobrym, a tu już w pierwszym tygodniu grudnia koniec sezonu i znowu długie miesiące czekania.

Motyw zombi zahacza też mocno o parodię. Wpisuje się w ogólną tendencję do prześmiewania śmierci, zagłady i wyraża przesyt wykorzystywania.

A taka zagłada świata przez hordy zombi wyklucza wegetarianizm. I trzeba jeść mózgi. Ohyda.


niedziela, 14 października 2012

wolny elektron



90% mądrych rzeczy wymyślili Arystoteles, Platon i Pitagoras. Bo wszystkie teorie mają źródła w Starożytności. Pierwszy z panów stwierdził, że człowiek to istota społeczna. No i się zaczęło, że mamy grupy, społeczeństwo, organizacje i inne całości. Różni ważni myśliciele zaczęli budować systemy, opisywać motywacje działań jednostki i zbiorowości. Prawie wszyscy zgadzali się, że jednostka chce, musi i nie ma innej opcji, jak żyć z innymi. Stanowi to element wiedzy potocznej i nie trzeba wielkiego umysłu, by podać dziesiątki przykładów, że do własnego szczęścia potrzebni są nam inni, wręcz że człowiek bez ludzi to nie człowiek w ogóle. Nawet w relacji blogerskiej oprócz mnie potrzebni są jeszcze twórcy programów, których używam do pisania, małe żółte rączki, które składają komputery w Azji, informatycy we flanelowych koszulach, którzy administrują serwis blogowy no i czytelnicy, choć bez tych ostatnich blo mogłoby istnieć samo dla siebie, no i dla mnie. 

Od dawna mam wrażenie, że nie należę do żadnej całości. Gimnazjum i liceum upłynęło mi na szukaniu kliki, której częścią mógłbym się swobodnie czuć. Stąd przeszedłem chyba wszystkie możliwe transformacje wieku młodzieńczego – od metalu, przez hip-hop, rude włosy do bycia pospolitym pedałem. Mój wychowawca nazywał mnie wolnym elektronem klasy, który porusza się między klikami, na które naturalnie podzielona była moja naprawdę dobra szkolna klasa. Teraz jest podobnie. Nie należę do żadnej organizacji, kliki, paczki. Po części dlatego, że sam nie wiem, czym się interesuje, gdzie jest moje miejsce i co chciałbym robić, także nigdy nie miałem szansy trafić na osoby czy instytucje zbliżone w swoich poglądach, które mogłyby mnie „przygarnąć”. W relacjach koleżeńskich prawda ma dwa dna. Chyba jeszcze wciąż panuje przekonanie, że jestem elementem świty JP. Dość długo spotykałem się z twierdzeniem, że JP i jej szeroko pojęte towarzystwo, które wszyscy dość łatwo jesteśmy w stanie zidentyfikować to również moja klika. Może jakieś trzy lata temu tak nawet było, nigdy do końca, ale bardziej niż dziś. Wspólne imprezy, które już nawet te trzy lata temu były prawie jedynym łączącym nas tematem, teraz zdarzają się raz na pięć – sześć miesięcy. Trudno tu mówić o jakiejś przynależności. Jeżeli chodzi o przyjaciół (drugie dno, które samo w sobie dnem nie jest), nie czuję się jak pełnoprawny podmiot w większości tych relacji. W dodatku rzadko jest tak, że bliscy znajomi moich przyjaciół to jednocześnie moi koledzy. Na większych imprezach okazuje się nagle, że 70% gości to osoby mi nieznane, znane na „cześć-cześć” lub po prostu mnie ignorujące, często z wzajemnością. 

Trochę mi to przeszkadza. Widzę w tym element większej całości (paradoksalnie). Jako bezrobotny czuję się niepotrzebny. Jako niepełnosprawny, któremu odmówiono renty w ZUS, czuję się odrzucony przez system. Jako pedał czuje się wykreślany z polskiej rzeczywistości. Jako chory na depresję czuję się nielubiany.

Jakakolwiek zmiana powyższego nie przychodzi mi łatwo. A wyjścia nie ma, bo tak chcieli starożytni. Bo ja też chciałbym inaczej.

niedziela, 7 października 2012

wolę z maszyną



Zgubiłem klucz od śmietnika. Już dość długi czas temu, gdy wychodziłem na basen, złapałem pełen worek, klucz z kuchennej półki i wybiegłem z domu. Otworzyłem altankę śmietnikową, która powstała podczas remontu całego bloku, której zamek się wiecznie zacinał i której istnienie miało wpłynąć znacząco na czystość całej wspólnoty, rzuciłem z daleka śmieciami do kontenera i w tym momencie zadzwonił telefon. Odebrałem, zagadałem się i zostawiłem klucz w drzwiach. Pojechałem na basen, wróciłem i gdy szukałem klucza do domu, uświadomiłem sobie, że ten do śmietnika musiał zostać w zamku. Gdy wróciłem się do altanki, klucza już nie było. Mijały dni, a ja wciąż nie mogłem załatwić nowego. Sąsiadów wiecznie nie ma w domu, a gdy już otwierali drzwi, akurat w tym momencie nie mogli pożyczyć swojego do dorobienia. Informacja o dyżurze administracji zaginęła z tablicy ogłoszeń (tzn. ktoś zerwał kartkę z drzwi do piwnicy) i nie wiem, jak się na niego dostać – zresztą wiadomo, że to na pewno nie po drodze. Próbowałem nawet rozmawiać z dozorcą, obiecał, że dorobi klucz, przyniesie, a dopiero wtedy mogę mu zapłacić. I tak od 3 tygodni on się u nas nie pojawił, a ja go nie widziałem, żeby się przypomnieć. To niby drobiazg, a jednak bardzo upierdliwy. JP stwierdziła, że dopóki nie załatwię klucza, ona śmieci wynosić nie będzie. Także wynoszę je ja i stawiam przed drzwiami do pomieszczenia z kontenerami. W ostatni czwartek wychodziłem z domu kwadrans po 7 i wynosiłem dwa worki śmieci i dwa opakowania po pizzy. Oparłem je o ścianę altanki i wtedy za budynku wychynęła dozorczyni. Spytała czemu to tu kładę, na co odrzekłem, że przepraszam, ale nie mam klucza. Urwała mi w połowie tłumaczenia i zaczęła dosłownie drzeć mordę. Że kurwy, brudasy, złamasy. Odwróciłem się na pięcie i bez słowo odszedłem w stronę przystanku słysząc za sobą krzyki sfrustrowanej kobiety.

I właśnie dlatego nie lubię odzywać się do obcych. Nie cierpię pytać, dzwonić na infolinię lub do urzędów, zwracać uwagę kelnerowi, że coś jest nie tak z zamówionym jedzeniem. Takie sytuacje w 90% kończą się kłótniami, byciem niemiłym lub chociaż niepomocnym. Dlatego wolę automaty do biletów zamiast pani w kasie, wypożyczanie książek z biblioteki, które wcześnie zarezerwuję on-line, płacenie on-line i robienie wszystkiego samemu. Wracając w sobotę od dentysty z małego miasta na wschód od Warszawy korzystałem z bardzo nielubianych przeze mnie busów. Kierowca był krótko mówiąc gburem. Odbekiwał na każde pytanie, nie odpowiadał na zwroty grzecznościowe, łamał przepisy ruchu drogowego i odnosił się bez szacunku do starszych osób, które miały problem z odpowiednio mocnym trzaśnięciem drzwi. Najgorsze było to, że byliśmy na niego skazani i od niego zależni, więc każdy z pasażerów siedział cicho, był miły i nie narzekał. 

Za często obcy ludzie na przystanku, w komunikacji miejskiej, ekspedienci czy kasjerki w sklepach coś ode mnie chcieli: od pytań o rękę po opowiadanie historii życia. Stąd wolę maszyny i pracę w pojedynkę. I to jest chyba tendencja ogólna. Automatyzuje się sprzedaż i usługi, zwalnia ludzi, którzy zapowiadali pociągi na dworcach, przerzuca obowiązek wydrukowania bilety na pasażera. To oszczędza czas, pieniądze na wypłaty i nerwy na kontakcie. 

A jak kasjerka nie odpowiada „dzień dobry na dzień dobry”, bo np. już 500 razy dziś mówiła „dzień dobry” i każde następne wywołuje u niej spazmy wściekłości, odwołuję je mówiąc „albo i nie”.

niedziela, 30 września 2012

show me your teeth



Zupełnie nie mam problemów z mówieniem o swoim braku ręki. Łatwo też przychodzi mi narzekanie na skórę, pryszcze, bladość, suchość, owłosienie. Zęby to jednak zupełnie inna historia – historia smutna. Wstydzę się swojego uzębienia. Unikam uśmiechu, unikam rozmów o tym, zmieniam temat, gdy tylko ktoś ze znajomych wspomni, że ostatnio był u stomatologa. Bo ja dawno-dawno u dentysty nie byłem. Do tego genetycznie mam słabe uzębienie. Moi rodzice nie mają już oryginalnych zębów, siostra też miała zawsze kłopoty z utrzymaniem zdrowych, ja od małego miałem zabawy z próchnicą, przebarwieniami no i moimi ulubionymi ukruszeniami. Trzeba zaznaczyć, że moi rodzice nie pilnowali naszych zębów. Chyba raz w ciągu świadomej części życia byłem z mamą u dentysty z jej woli, pomysłu i finansów. W czasach już dorosłych o tym, że zaniedbałem szczękę, zaważyło kilka czynników – brak nawyku, brak kasy, poczucie, że jest bardzo źle i niewiele mogę zrobić, paniczny strach i milion „ważniejszych” potrzeb, na które szły wszystkie pieniądze. Ciągle świadomy byłem jednak, że prędzej czy później przyjdzie ten moment, gdy zaboli, wypadnie i będzie trzeba coś działać.

Skończyło się z tymi wakacjami. Zęby trafiły na moją listę spraw otwartych. Z przyczyn oczywistych jako cel ważny, aczkolwiek mało-obecnie-realny. Bo zabawa w naprawianie ubytków to zabawa droga. Nic dziwnego, że stan uzębienia polskiego społeczeństwa jest tragiczny. Ceny wizyty u stomatologa w Warszawie są zawsze trzycyfrowe, a wiadomo, że na jednym spotkaniu się nie kończy. Wiele kosztowało mnie, aby w końcu podjąć decyzję o pierwszej po około 8 latach kontroli. Bałem się bólu, bałem się oceny, bałem się, że dowiem się, co i jak bardzo z moimi zębami źle jest. Do tej pory to były domysły, bardzo ogólny pogląd, że jest tragedia – natomiast nigdy nikt fachowym okiem nie policzył tych do leczenia, tych do wyrwania i tych zdrowych. W nocy przed wizytą nie zmrużyłem oka, rano nie mogłem jeść, wziąłem silną tabletkę przeciwbólową pro forma i pojechałem z przyjacielem do lekarza. To dopiero początek walki o uśmiech, ale początek odbyty i udany. Teraz mam nadzieję, będzie już łatwiej. Choć to nieproste, nielubiane, trudne – jestem bardzo zadowolony z dzisiejszego przełamania.

Zawsze śmieszyło mnie, gdy lekarz zadawał pytania, gdy leżałem z rozdziabioną gębą, watą w ustach, kilkoma rurkami, blady ze strachu, odurzony znieczuleniem, zmęczony bólem i zapachem. Jak mam odpowiedzieć? Mrugam oczami i wydaję głuche dźwięki.

Ciekawe czy po przeczytaniu tego wszyscy będą uważniej przyglądać się moim zębom? Na razie mam trzy  zdrowe u góry z przodu.

sobota, 22 września 2012

problem z niepełnosprawnymi



Przy okazji paraolimpiady wzrosła moja „popularność”. To wszystko głównie przez dwie sprawy. Pierwsza to Natalia Partyka, która a) jako jeden z dwóch sportowców niepełnosprawnych startowała na igrzyskach niepara; b) ma niemal identyczną wadę jak moja, tylko że ręki prawej. Gdy jej zdjęcie i dłuższy artykuł z fotografiami rodziców trafił na czołówkę gazety.pl, pomyślałem – o nie! Zdecydowanie wzrosło zainteresowanie moją osobą współuczestników jazdy tramwajem, mijanych przechodniów. Dodatkowo efekt potęgowany był przez lato i krótki rękaw. Szepty, pytanie dzieci, spojrzenia – wszystko spotęgowane. Druga sprawa to basen. Z początkiem września zacząłem pływać grzbietem. Ten styl wiąże się naturalnie z ekspozycją rąk ponad poziom wody. Obraz niepełnosprawnych pływaków w Internecie, niepolskiej telewizji i dość konkretna reklama Samsunga w połączeniu z moim nowym pływaniem spowodowały, że nie ma opcji, aby ktoś na trybunie nie śledził wzrokiem mojego odbijania się od końców toru na pływalni. Nie peszy mnie to, nie denerwuje, w sumie to rozumiem. Nie daję po sobie poznać, że to zauważam i skupiam się na realizacji planu treningowego.  To naprawdę się zauważa, ludziom wydaje się, że nie słyszę, nie widzę, a prawda jest taka, że jestem na to bardzo wyczulony. No ale jak żyć?!

Nie licząc informacyjnych serwisów internetowych i jednego poranka w tygodniu z TVN24 nie jestem szczególnie na bieżąco z mediami. Mimo wszystko mojej uwadze nie umknęła okropna i agresywna walka o paraigrzyska. W sumie to trochę zgadzam się z Tuskiem i trochę mniej z Korwinem. Niepełnosprawni są nieestetyczni. Wiem, że jak płynę grzbietem, nie jest to piękne, głównie dlatego, że nie jest symetryczne, jest niecodzienne i nienaturalne. Nie do końca rozumiem oburzenie po tych słowach. Kolejna kwestia to takie trochę podsiąknięte hipokryzją pokazywanie zapłakanych niepełnosprawnych sportowców w TVN, które niby ma zwrócić uwagę opinii publicznej na ich los, ich sukcesy, ich wysiłek i trudną sytuację finansową, ale jednak budzi mój niesmak. Czytałem artykuł w „The Economist” o tym, ile różne media na świecie poświęciły czasu paraolimpiadzie i ile na tym najróżniejsze firmy zarobiły. Nikt tam nie robi z tego wzruszającego tematu dla pobudzenia podstawowych instynktów. Im więcej się mówi się o omijaniu tematu, tym jest to smutniejsze i nieprawdziwe. Za mało było skupienia na sukcesach, obrazach sportu samego w sobie, za dużo momentami tandetnego sięgania po łzy, żale, brakowało tylko, by dziennikarz przytulał sportowców z medalami. W UK na stadion przychodziły miliony, bo to oczywiste, nie dlatego, że za sportowcami stoją smutne historie. I tego w Polsce jeszcze do zmiany sytuacji brakuje.

Oczywiście faktem jest, że sytuacja niepełnosprawnych jest przeciętna, a niepełnosprawnych sportowców kiepska. Nie można jednak powiedzieć, że nic się nie robi. Jako niepełnosprawny student mam darmową komunikację miejską w Warszawie, dostaję specjalne stypendium na Uniwersytecie, mogę korzystać z różnych programów, szkoleń, pomocy. Miasto też zmienia się architektonicznie. Muszę tu być sprawiedliwy.

I po ostatniej pięknej sytuacji w kolejce do kasy pierwszeństwa dla kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych w reduckim Kerfurze uświadomiłem sobie, ile musimy się jeszcze wzajemnego szacunku do siebie nauczyć. Żadna kobieta w ciąży nie będzie mi mówić co mogę, a czego nie mogę. Ona jest w ciąży 9 miesięcy, ja ręki nie mam całe życie.

wtorek, 18 września 2012

Mihał wraca na studia



To już prawie na 100% przesądzone: od 1 października 2012 roku ponownie uzyskam status studenta Uniwersytetu Warszawskiego. Teoretycznie nigdy nie zostałem skreślony z listy studentów stosunków międzynarodowych po uzyskaniu absolutorium i nieoddaniu pracy magisterskiej, ale z drugiej strony nie miałem ważnej legitymacji, także de facto z praw i przywilejów studenckich korzystać nie mogłem. A wracam na socjologię. W roku akademickim 2009/2010 zaliczyłem pierwszy rok studiów pierwszego stopnia przy Karowej 18 w Warszawie, a potem wyjechałem na Erasmusa ze stosunków i po powrocie nie udało mi się nadrobić zaległości (z powodów chorobowych, mieszkaniowych, stresowych), porzuciłem studia, a w listopadzie 2011 roku Instytut Socjologii porzucił i mnie. Ostatniego dnia aktywnej tegorocznej rejestracji na studia zapisałem się na socjologię ponownie, a już kilka dni później wiedziałem, że zostałem przyjęty na pierwszy rok. Moja współlokatorka Mariola złożyła za mnie prawie komplet dokumentów, a 1 sierpnia 2012 roku otrzymałem decyzję Komisji Rekrutacyjnej IS UW. I zaczęło się kombinowanie.

Od początku wiedziałem, że skoro pierwszy rok zaliczyłem dwa lata temu, nie chcę powtarzać wszystkich zajęć. Szukałem sposobu, by od października być od razu na drugim roku oraz by pogodzić studia dzienne z pracą. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy z końcem lipca straciłem pracę, która w dość istotnym stopniu umożliwiłaby mi studiowanie dzienne (do zaliczenia w nadchodzącym semestrze mam tylko cztery przedmioty, ponieważ resztę udało mi się już zaliczyć lub przepisać). Cały sierpień i połowę września błądziłem między powrotem na studia a znalezieniem nowej pracy. Nowa praca od zaraz graniczyła z cudem, nowa praca od zaraz umożliwiająca studia dziennie graniczyła z dwoma cudami jednocześnie i w tym samym miejscu. Czas płynął, a ja zwlekałem, aż 18 września odbywał się ostatni dyżur kierownika ds. studenckich przed rozpoczęciem roku akademickiego, kiedy to mogłem załatwić sprawę przepisania na drugi rok. Ostatecznie podjąłem decyzję, że „jakoś to ułożyć się musi!”. Mihał wraca  na studia. Udało mi się uzyskać zgodę na bezpłatny powrót na drugi rok i naprawdę bardzo mnie to ucieszyło.

Dowiedziałem się też, że na 100% mam jeszcze rok na napisanie oraz obronę pracy magisterskiej na stosunkach międzynarodowych. Krążyły plotki, listy, sprzeczne informacje, które zostały sprostowane przez nową Panią Tereskę z dziekanatu. Bardzo bym chciał obronić się do końca grudnia 2012.

Miło by po kilku miesiącach odwiedzić mury Uniwersytetu, spotkać kilku znajomych, dowiedzieć się, że pani sekretarka i spotkani na korytarzu wykładowcy pamiętają moje imię i twarz.

niedziela, 16 września 2012

krytyk amator


Krytyka różne ma twarze. Ta od innych to obrażanie lub plotkowanie, ta od pracodawcy to feedback, a ten może być pozytywny lub konstruktywny, bo przecież nie negatywny, ta od samego siebie to autokrytyka, masochizm, depresja lub popis. Do tego filmowa, teatralna, polityczna, literacka i wiele innych. „Krytyka” to mocny wyraz, który ma raczej negatywne skojarzenia, a przecież spojrzeć na coś krytycznie lub krytycznym okiem, lub okiem krytyka, to tyle co dokonać oceny, podejść obiektywnie, wyszczególnić zalety i wady, mocne punkty i najsłabsze strony, oczywiste cechy i własne odczucia, spostrzeżenia. Należę do tych, co krytykować lubią. Bardziej siebie niż innych, ale równie chętnie oceniam czyjąś pracę, dzieło, film, książkę, wydarzenie, artykuł. Staram się każdorazowo zaznaczać to, co mi się podobało na początku recenzji (takie amerykańskie podejście), a do tego, co mi się nie podobało, gdy odnoszę coś konkretnie do osoby, po menadżersku widzę w tym szansę na poprawę, zmianę, rozwój. Dość podobnie jest z przyjmowanie krytyki. Często zadawanym pytaniem na rozmowach kwalifikacyjnych jest to o preferencję między pozytywnym i negatywnym feedbackiem ze strony pracodawcy. Bardzo długo myślałem, że ten pozytywny działa na mnie lepiej, trochę jak paliwo. Gdy w liceum dostawałem dobrą ocenę, miałem motywację, by się starać i utrzymać wysoki poziom ocen z danego przedmioty. Miłe słowo od szefa powoduje uśmiech i zwiększa motywację do pracy. Tylko ostatnio zauważyłem, że konstruktywna ocena ze strony osoby bardziej doświadczonej w hierarchii firmy naprawdę może pomóc w dostosowaniu się do stanowiska, zespołu, obowiązków i znajomości swojego miejsca w szeregu. Także popiół na głowę i słuchamy z otwartym umysłem.

Od kilku miesięcy mam poczucie, że poziom uwag krytycznych (w tym negatywnym sensie) jakie dostaję od bliskich i nieznajomych, znacznie wzrósł. Z jednej strony znajomi krytykują, bo chcą zmotywować do działania. Z drugiej strony znajomi krytykują, bo mają dość moich błędów, humorów, a w dodatku sami się rozwijają i są pewniejsi siebie. Z trzeciej strony zupełnie obcy ludzie krytykują czy tam obrażają, bo są zazdrośni, zakompleksieni, nikt nie chce z nimi mieć seksu lub zwyczajnie nie mogą zaakceptować wyglądu mojej twarzy (też czasem mam z tym problem). I ja to wszystko rozumiem, umiem sobie wytłumaczyć i wychodzę temu na czołowe. Jest jednak jedna rzecz, której nie rozumiem. Dostaję coraz częściej wiadomości od obcych, niefejkowych ludzi z gotowymi receptami na życie, z rozkładaniem blotek na czynniki pierwsze, z pomysłami na rzeczy, które miałyby poprawić moje „branie”… tylko po co?! Skąd chęć, czas i zaangażowanie, by wziąć jeden z wpisów na blo i napisać go ponownie bez użycia partykuły „nie”, której podobno bardzo nadużywam! Przerażają mnie takie wiadomości i ich autorzy. Rzadko wchodzę w interakcje, ponieważ czuję większe zagrożenie ze strony takich postaci  niż dresów na ulicy.

Najczęściej odpisuję „ok”. To najwspanialsza metoda na wszystkie podstawne i bezpodstawne oceny, na który nie czuję, że jest sens reagować. Choć często na usta ciśnie się też „who cares?!”.

Oraz naturalnie byłem od początku i jestem nadal świadomy, że z blo idzie nie tylko fala pozytywnych komentarzy, ale też ogrom krytyki i rzucania mięsem. Let’s face it – bez względu na wszystko to nadal depresyjne wypociny niepełnosprawnego pedała. Dramat.

sobota, 8 września 2012

lista spraw otwartych



Uwielbiam listy. Na zakupy zawsze chodzę z kartką lub notatką na komórce, gdy mam do zrobienia kilka mniej lub bardziej pokrewnych zadań jednego dnia, zawsze notuję wszystko na kartce z notesu i po kolejnych etapach realizacji wykreślam. Bo właśnie o wykreślanie tu chodzi. Nie mam problemów z pamięcią, a im mam więcej rzeczy do zapamiętania, ogarnięcia i wykonania, jestem weselszy. Skreślanie jest swego rodzaju oceną postępu i nagrodą za wykonanie. Odhaczam, wykreślam, odptaszkowuję, uśmiecham się, mogę zapomnieć i przejść dalej. Oczywiście rozpisanie wszystkiego na papierze pomaga się zorganizować, uzmysłowić dokładnie co, ile i jak mam zrobić, a w dodatku przy pracy z deadlinem ułatwia kontrolowanie, ile nieskreślonych elementów zostało w stosunku do zbliżającej się godziny finiszu. Listy oraz kalendarze zawsze pomagały mi też w nauce do egzaminów, kiedy to prócz obowiązków codziennych, dochodziły też długie godziny nauki z podziałem na kilka przedmiotów jednocześnie. Wtedy po zdanym egzaminie lub uzyskanym zaliczeniu można było zamazać przedmiot na wykazie i odliczać czas do wakacji.

Właśnie dlatego, gdy pożegnałem się z poprzednim pracodawcą i usiłowałem podejść do tego, jako do szansy na krok w przód, zrobiłem listę. Nazwałem ją roboczo „listą spraw otwartych”. Przypomina to trochę listę spraw do załatwienia przed śmiercią lub turystyczne listy rzeczy, które trzeba zrobić/zobaczyć podczas wizyty w danym miejscu. Zawiera ona sprawy, których realizacja zajmie mi kilka lat, sprawy, których realizacja będzie możliwa za kilka lat oraz sprawy, które wymagały lub wymagają jedynie chwili. A wszystko to po to, by żyło się łatwiej i weselej. Przez sierpień i początek września udało mi się z niej wykreślić kilka pozycji, co wiązało się z kilkoma ważkimi decyzjami, ale jednocześnie zapewniło sporo ulgi sumieniu. Starałem się nie nadawać priorytetów konkretnym punktom, naturalnie jednak myślnik „znajdź pracę” ma większy wykrzyknik niż „naucz się portugalskiego”. Lista sama w sobie jest w większości tajna i obejmuje różne aspekty życia jak finanse, przyjaźnie, rozwój, seks, myłość, ciało, blo. I mam szczęśliwy długopis do wykreślania. Jest fioletowy, ale pisze na niebiesko.

Udało mi się wykreślić dwie z ważnych i poważnych spraw z listy i jestem z tego powodu przezadowolony.

I cieszy mnie bardzo rosnąca liczba sygnałów od znajomych, że widzą jakościową zmianę Mihała.

sobota, 1 września 2012

teoria stałej


Często się zdarza, że bawię się w małego psychologa. By nie było niejasności, z psychologią wiele wspólnego nie mam, a poza zaliczeniem psychologii społecznej oraz jednego roku w jakimś sensie pokrewnej socjologii, nie znam się na niej w ogóle. Nie przeszkadza mi to wcale, by często i bardzo analizować swoje myśli, zachowania, nawyki, reakcje, relacje i gdyby to miało jakiś większy sens lub oparcie naukowe, zasługiwałbym już na tytuł doktora i mógł otworzyć własną szkołę wyższą. Na czwartym roku studiów, tak przed wyjazdem na Erasmusa do Hiszpanii, prawie całe dwa semestry chodziłem na terapię do pana psychologa, który nazywał się tak samo jak niemłody polski wokalista i był trzecią osobą o tym samym imieniu i nazwisku, o której egzystencji wiem. Raz w tygodniu spotykaliśmy się na pogawędkę o mnie, która to była raczej swego rodzaju wywiadem, bo on zadawał pytania, a ja długo i obficie odpowiadałem. Do dziś nie wiem czy te spotkanie mi coś dały, na pewno pełniły podobne funkcje do tych obecnie mniej lub bardziej realizowanych przez blo. Niestety negatywnie nastawiły mnie do szukania „pomocy” w tego typu usługach psychologicznych.

Jednym z „zysków” spotkań z panem psychologiem było wypracowanie sobie przeze mnie małej teorii, którą roboczo nazywam „teorią stałej”. Z pewnością ktoś, gdzieś już to wymyślił, nazwał inaczej, opisał, a studenci uczą się o tym na studiach, natomiast ja doszedłem do tego poprzez cotygodniowe „wywiady” bez pomocy książek. A według tego założenia nasze życie opiera się na szkielecie, trwałej konstrukcji, którą wyznaczają rzeczy stałe. Takimi rzeczami stałymi są praca, dziecko, studia, pasja. To taki kręgosłup każdego dnia, podobnie jak Wisła jest kręgosłupem Warszawy. Stałych może być oczywiście kilka. I to do tych stałych dobudowujmy/wypełniamy pozostały czas: do codziennej pracy dodajemy spotkanie na kawę, kino, siłownię, prace w ogrodzie. Stałe nadają kształt naszemu każdemu dniu, bo są bezrefleksyjne: od 9 do 17 jestem w pracy i nie muszą się „martwić”, co robić w tych godzinach, nie muszę poświęcać temu ani jednej myśli. Problem jest wtedy, gdy stałych brakuje – a mi ich brakuje. Nie pracuję, nie studiuję, nie mam ogródka, nie mam dzieci, nie mam psa, nie mam samochodu, nie mam zobowiązań, ani jakiś szczególnych, konkretnych obowiązków, nie mam chłopaka. Dlatego tak trudno jest zorganizować każdy pojedynczy dzień – brak mu szkieletu, czegoś co bez zastanowienia byłoby tego dnia obecne, wpisane w kalendarz, pochłaniające czas i energię. I to zjada bezrobotnych.

Obecnie codzienny basen to moja jedyna mała stała. I wokół wyjścia na pływalnię między 13:00 a 14:00 obudowuję całą resztę wydarzeń dnia w postaci jedzenia, sprzątania, spotkań ze znajomymi i sesji wysyłania aplikacji.

Bardzo tęsknię za moimi stałymi i sztucznie próbuję tworzyć nowe.

czwartek, 23 sierpnia 2012

wyprawa na Madagaskar


Zostałem zaproszony na „Madagaskar”. Ze względu na brak sponsorów tylko do kina. Na już trzecią i długo oczekiwaną część bajki o uciekinierach z NYC zoo poszedłem tak jak lubię: nie w weekend, rano, z miłym towarzystwem i bez jedzenia. Tak jak można się było spodziewać, w mokotowskim multipleksie było sporo dzieci i rodziców z dziećmi, które hałasowały, krzyczały, śmiały się trzy razy częściej niż my, jadły dosłownie wszystko oraz wychodziły do łazienki w trakcie seansu. Idąc do kina na film tego gatunku większość spodziewa się dokładnie tego samego: śmiesznych sytuacji, dobrego dubbingu, banalnej, ale rozrywkowej fabuły oraz wpadającej w ucho ścieżki dźwiękowej. Mimo oczywistego faktu, że każda następna część po pierwszej jest gorsza, „Madagaskar 3” spełnia stawiane przed nim zadania: bawi, zajmuje dzieci, cieszy najmłodszych, rozśmiesza dorosłych, przedłuża żywotność całego towarzyszącego mu marketingu oraz zwyczajnie poprawia humor.

Zabawne jest to, że z tytułowym Madagaskarem „Madagaskar” nie ma już prawie nic wspólnego. Główna czwórka z Kenii trafia do Europy, robi burdel w Monte Carlo, ucieka do Francji, występuje w Rzymie i Londynie, by ostatecznie wrócić do Nowego Jorku i pięknie zamknąć trylogię. Mamy nowe zwierzęta, które nie powalają, mamy zwierzęta, które są zwierzętami zwierząt i z niezrozumiałych dla mnie powodów nie mówią – niedźwiedzica Sonia (zupełnie jak mój niedawno zmarły pies z dzieciństwa), nie mamy za to za wiele pingwinów, które mi osobiście bardziej podobają się niż Król Julian i jego mała świta. Motywem przewodnim jest cyrk i jakoś tak to wywołało u mnie pytanie: czy cyrk jest jeszcze popularny? Chodzi się do cyrku jeszcze? Sam nie byłem od 15 lat chyba w wielkim namiocie, a z tego co pamiętam, nigdy nie widziałem dobrego show. Godnym podkreślenia jest występ zwierząt w połączeniu z piosenką „Firework” Katy Perry. Taka wielka animowana wizualizacja w połączeniu z pięknym, optymistycznym ładunkiem, który niesie ten dobry utwór, naprawdę robią wrażenie i kilka razy wracałem do tego fragmentu na jutubie.

Mam nadzieję, że zamiast Madagaskaru 4 doczekamy się filmowej wersji Pingwinów z Madagaskaru, które w sumie od początku były moimi faworytami.

I jak zawsze oglądając w kinie bajkę, miałem okazję zobaczyć przed nią zapowiedzi pięciu innych animowanych historii, z czego dwie zapowiadają się bardzo korzystnie: „Strażnicy Marzeń” i „Paranorman”.

czwartek, 9 sierpnia 2012

powroty, upadki i powstania Batmana



Batman nigdy nie był bohaterem, którego jakoś specjalnie lubiłem. W dzieciństwie oglądając w telewizji teraz już stare wersje filmowe, miałem cały czas poczucie, że są za ciemne, nic nie widać, przez co miałem problemy ze zrozumieniem fabuły, a do tego jeszcze uzasadniałem to słabością twórców, którzy w ciemności obrazu chcieli ukryć niedociągnięcia filmu lub niemożności techniczne. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że te filmy takie są specjalnie. Bo Batman to bohater pozytywny, ale mroczny. I „mroczny” można traktować tu jako słowo klucz, a wręcz synonim „Batmana”, bo przecież nowe wersje filmu właśnie „mroczny” mają w tytułach. Drugie słowo klucz to „rycerz”, bo Batman to rycerz Gotham City. Nie jest nadprzyrodzony, a ludzki i śmiertelny, ma swoje lęki, kieruje się honorem, broni niewinnych, nie zgadza się na anarchię, jest megawaleczny, czuwa, by zło nie przeważyło równowagi na swoją korzyść, nie czeka na zyski, a do tego ma tysiące gadżetów, których nie ma nikt inny i miliony dolarów.

Na ostatnią(?) odsłonę Mrocznego Rycerza wybrałem się z przyjaciółmi w czwartek późnym wieczorem. I teraz już wiem, że nie jest to dobry termin na trzygodzinny film. Zmęczenie dało w kość i utrudniło odbiór. Za dużo dobrego też na temat tego filmu wcześniej widziałem, czytałem, słyszałem, a gdy zetknąłem się z recenzją, w której autor napisał, że na nowym Batmanie popłakał się dwa razy – raz ze smutku, a raz z czystej młodzieńczej fanowskiej fascynacji komiksem i światem superboahterów – pomyślałem, że to musi być dzieło wybitne. Nowy obraz Nolana podobał mi się, ma mnóstwo mocnych stron, natomiast mnie nie powalił, już chyba druga część zrobiła na mnie większe wrażenie. Naprawdę rozumiem, że można było się zmęczyć i/lub znudzić na tym filmie. Trzy godziny z reklamami to dużo, nawet dla zapaleńców. Mój przyjaciel wyszedł z kina zniesmaczony i rozczarowany, co przy nieznajomości poprzednich części, czwartkowym terminie i długości filmu, który jakoś specjalnie akcją napchany nie jest, byłem w stanie całkowicie zaakceptować. Aby dobrze zrozumieć część trzecią, trzeba zobaczyć pierwszą i dobrze jest dla ciągłości zobaczyć też drugą. Do tego jakaś podstawowa znajomość losów Bruce’a Wayne’a również ułatwia docenienia tego obrazu.

Wielu zarzucało kiepskość postaci granej przez Anne Hathaway, a mnie się ona bardzo podobała. Była rozluźniaczem napięcia, odrobiną humoru, oczywiście wątkiem miłosnym, no i te kopnięcia w szpilkach!

Mam nadzieję, że czwartej części nie będzie. Trylogia to sprawdzona formuła i tej wersji Nolan powinien się trzymać. Fabuła zamyka się w ładną całość, jednak zostawiona na końcu furtka może zaowocować nową opowieścią o losach nowej postaci.

piątek, 27 lipca 2012

Londyn też miał trochę Euro 2012



Pierwszą Olimpiadą, którą pamiętam, była ta w Atlancie w 1996. Miałem 9 lat, nieszczególnie interesowały mnie medale, ale oglądałem już wiadomości, więc informacje o naszych (nie)osiągnięciach docierały do mnie codziennie. No i oczywiście piosenka Edyta Górniak „To Atlanta”, będąca mistrzowskim popisem wokalnym, też była mi znana z powodu igrzysk. Jak to już zaznaczyłem przy okazji Euro, naprawdę lubię duże imprezy sportowe. Niosą ze sobą duży ładunek emocjonalny, ekonomiczny, tożsamościowy. Olimpiada jako największe wydarzenie sportowe globu jest czasem optymistów. Przyświecają jej idee pokoju, jedności, współpracy, a furorę w sieci robią zdjęcia obejmujących się medalistów z USA i Iranu. Tylko to trochę takie zakłamane, bo te idee są piękne, ale w praktyce podzielane przez raczej wąskie grono i w bardzo określonym czasie. Trudno się jednak nie zgodzić, że wszystko to razem może być ładne, PR-cudowne i w połączeniu z obrazkami płaczących medalistów przy hymnie narodowym – wręcz wzruszające.

Te londyńskie igrzyska towarzyszyły mi przez ponad dwa tygodnie w wersji online. Pewnie gdybym miał telewizor, spędziłbym przed nim całe zawody oglądając relacje z najdziwniejszych dyscyplin sportowych, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. I mimo że nie przeżywałem takiej fascynacji jak Atenami czy Pekinem, trzymałem kciuka za ważne polskie momenty i swoje ulubione konkurencje. Siatkówka, tenis i pływanie, do tego może jakieś biegi, rzuty i ogólnie ta bardziej lekkoatletyczna część zabawy – to lubię. Śledziłem też losy niepełnosprawnych uczestników igrzysk, którzy sprawdzają się w obu wersjach imprezy. Natalia niemająca ręki w podobny sposób co ja i Oscar na węglanowych nogach stanowią sensację. Z jednej strony świetna sprawa, pokazują jacy są zdeterminowani, odważni, pracowici, potwierdzając sobą ideę równości, z drugiej natomiast powodują pytania, o to czy aby na pewno to zgodne z zasadami fair play. Ja sam nie wiem. Patrzenie na nich jako na takich samych jak pełnosprawni jest fałszywe. Oni nie są tacy sami. To trochę jak z kampaniami gejowskimi, które na celu miały pokazać społeczeństwu, że jesteśmy „tacy jak Wy”. Sęk w tym, że nie jesteśmy i nie będziemy. Z niepełnosprawnymi podobnie, o ile jestem cały „za” ich startami w nieparaigrzyskach, o tyle nie podpisuję się pod uzasadnianiem tego faktem, że są tacy sami jak sprawni fizycznie sportowcy.

Tak, tak, zdjęcia pływaków, skoczków, zawodników piłki wodnej mogę oglądać w kółko.

A tak już czepiając się bardzo idei równości, zabawne jest to, jak bardzo ignoruje się paraolimpiadę. Czasem mam wręcz wrażenie, że gdyby jej nie było, mało kto by zauważył. I mimo że Polacy z tej wersji igrzysk przywożą więcej medali, mało kto z nas może nazwać choć jednego medalistę. Ja też nie umiem.

czwartek, 26 lipca 2012

rozwiązanie umowy o pracę za wypowiedzeniem


W czwartek 26 lipca dostałem wypowiedzenie. Do 4 sierpnia jestem na urlopie, a od 5 na bezrobociu. Całość trwała jakieś 4 minuty. Prawie jak na maturze, niczego niespodziewający się ja i trzyosobowa komisja złożona z przełożonego, przełożonej-przełożonej i Pani z zatrudniającej mnie agencji pracy tymczasowej. Dostałem dokument, usłyszałem „dziękuję” i „powodzenia”, podpisałem, sprzątnąłem biurko, oddałem telefon służbowy, identyfikator i po chwili byłem już poza firmą. Nie podano mi przyczyny rozstanie, a ja o nią nie dopytałem. Przez chwilę przeszła mi myśl, aby dowiedzieć się, co właściwie się stało, ale postanowiłem nie pytać, bo i tak niewiele by to w danym momencie już zmieniło. Z jednej strony byłem w szoku, z drugiej doskonale wiedziałem, że mnie to czeka. Bardziej podejrzewałem, że gdy skończy mi się umowa 31 sierpnia, wtedy nie zostanie przedłużona, ale widocznie decyzje biznesowe zapadły szybciej. Prosto z pracy pojechałem na basen, by ochłonąć, w międzyczasie wysłałem kilka smsów do przyjaciół z nowinami. Nie było mi smutno, nie robiłem scen, ani w sumie z nikim się nie pożegnałem. Poniszczyłem tylko swoje materiały, pousuwałem pliki z komputera, wyczyściłem telefon z kontaktów i wiadomości. Fakt jak szybko i sprawnie mi to poszło,  uświadomił mi, że gdzieś w środku byłem na to gotowy.

Podsumowując, spędziłem we fioletowym korpo prawie 5 miesięcy. Biorąc pod uwagę, że była to moja pierwsza praca (w sensie prawnym i w sensie, że dorosła), uważam że sporo się nauczyłem. Popełniłem mnóstwo błędów i mogę tylko domyślać się, że to właśnie one były przyczyną zakończenia ze mną współpracy. Sprawa blo, niewyparzony język, nieukrywanie swojej niechęci i zbytnie zaufanie wobec innych, starszych i wyższych stanowiskiem pracowników – to plus jeszcze ewentualnie inne błędy o których nie wiem – uświadomiły mi, jak bardzo nie nadaję się do pracy w korporacji. Z jednej strony mogę przyznać, że na własne życzenie zmarnowałem szansę na poprawę swojego losu, z drugiej czuję się bogatszy o niemałe doświadczenie i do każdej następnej pracy podejdę z zupełnie innym nastawieniem. Choć to niełatwe i już uruchomił mi się alarm finansowy, postaram się do całej sytuacji podejść na luzie, z głową i nadzieję na zmianę na lepsze. A wszystkim współpracownikom wielkie „dziękuję” i „powodzenia”.

Nie będę narzekał na firmę, ani odżegnywał znajomych od korzystania z jej usług. Pracownikiem już nie jestem, ale klientem będę pewnie jeszcze długo. 

Po dwóch dniach już wiem, że bardzo będzie mi brakować klimatyzacji z biura.

środa, 25 lipca 2012

Prometheus


Teoretycznie „Prometeusz” wpisuje się w rodzaj filmów, które lubię i na które chętnie, a wręcz obowiązkowo chodzę do kina. Po obejrzeniu trailera byłem lekko zaciekawiony, ale równie zniechęcony. Co jak co, ale w kinie to ja się bać naprawdę nie lubię. Żadne thrillery, horrory, masakry piłą mechaniczną, nawet zombi zagłady wolę w domu przy świetle dziennym. Dodatkowo słyszałem wiele złego i wiele dobrego o nowym obrazie Scotta, a to nigdy nie jest dobrze za dużo się o filmie dowiedzieć przed obejrzeniem, jeżeli się je planuje. A zaplanowali je moi przyjaciele i w przededniu mojego rozstania z pracą odwiedziliśmy kino w Arkadii (centrum handlowym, w którym bywam dosłownie raz w roku), by w 3D się wspólnie rozerwać. Szczególnie mocno rozrywał się Pan, który siedział po mojej prawie i na głos komentował cały film. Gdyby nie to, że był sam, zwróciłbym mu uwagę, ale bałem się, że może być chory psychicznie i wbije mi nóż między żebra. Tyle teraz tych zbrodni w kinach… tłum był niesamowity jak na środek tygodnia wieczorem, zapowiedzi takie bardzo byle jakie, no ale nie ma to jak potencjalnie dobry film w dobrym towarzystwie – tylko z lewej strony.

Nie wiedziałem, że „Prometeusz” jest prequelem „Aliena”, uświadomiono mnie dopiero na dwa czy trzy dni przed wizytą w kinie. Serię „Obcego” obejrzałem tylko raz i to gdy byłem w gimnazjum. Nie pamiętam, co było w poszczególnych częściach i jaki był przebieg fabuły, ale jestem pewien, że był to bardzo ważny punkt w historii kinematografii, taka pozycja obowiązkowa. Jednak „Prometeusz” mnie rozczarował. Zetknąłem się z recenzją, która podsumowała ten obraz jako „ładnie opakowaną pustkę” – że niby to majstersztyk techniki, który nic a nic nie powala fabułą i nie odpowiada na ważne pytania, które mogą nasunąć się podczas projekcji. Nie zgodzę się z tym. To była dla mnie „brzydko opakowana pustka”. Wcale nie powalają efekty, wcale nie jest to film efekciarski, owszem ma ładne widoki, ale to nie wystarczyło, by mi się przypodobać. Gdy tylko w końcu coś zaczęło się dziać na poważne, spojrzałem na zegar i okazało się, że za 10 minut koniec. Aktorsko nie zachwyca, bo zwyczajnie nie może. Mimo niezłej obsady, nie ma co ukrywać, że nie jest to obraz, w którym dobry aktor ma szansę się wykazać. By nie być totalnie krytycznym przyznam, że dwie rzeczy podobały mi się bardzo, no dobra trzy. Po pierwsze, niezła początkowa scena i motyw z rozpadającym się „inżynierem” – dobra, bo po wyjściu z kina zastanawialiśmy się nad jej znaczeniem. Po drugie, jedna dobra odpowiedź na głupie pytanie. Stary donator chce spotkać „inżynierów” i zapytać ich, po co stworzyli rasę ludzką, na co pani doktor odpowiada, że „stworzyli, bo mogli”. Po trzecie, pan doktor, który niestety ginie jako jeden z pierwszych, to bardzo przystojny facet!

Na pewno będzie następna część. Co przy założeniu, że ta była prequelem „Aliena”, oznacza że kolejna będzie czym?

Theron naprawdę idealnie nadaje się do ról zimnych suk. Jest piękna, lodowata, majestatyczna, powalająca. Ta rola taka była dla niej bez większego starania osiągalna na zadawalającym poziomie.


piątek, 20 lipca 2012

Go Spidey, go!


Nietrudno było przewidzieć, że prędzej czy później wybiorę się do kina na „The Amazing Spiderman”. Oczywiście miało to miejsce później, gdy w kinie nie ma już tych, co muszą szybko zobaczyć, tych co idą, bo idą i tych, co jedzą nachosy. Wybrałem się z bratem, gdy film w kinie grali już tylko raz dziennie i to w takich godzinach studencko-wakacyjnych. Poskutkowało to tym, że przed nami siedziało dwóch młodych chłopców z ładnymi nogami. Moje uwielbienie do Spidermana jest wiadome, dlatego też cokolwiek bym zobaczył, dowiedział się, usłyszał o nowej wersji kinowej przed jej obejrzeniem, nie miałoby żadnego znaczenia i wpływu na to, że ją zobaczę w kinie. Zabawne było to, że kilka osób to mnie pytało o to, dlaczego kręci się nową wersję pierwszej przygody Spidermana ledwie 10 lat po poprzedniej… Można zastanawiać się czy zmieniło się pokolenia, czy aż tak technika poszła do przodu, że film można nakręcić lepiej, czy temat się odświeżył, ale chyba najodpowiedniejszym wytłumaczenie jest to, że się po prostu taki obraz nakręcić opłaca! Obok Batmana i Supermana to właśnie Spiderman jest najbardziej dochodowym amerykańskim superbohaterem. Nie widzę w tym nic dziwnego, bo sam interesuję się jego losami i płacę, by je oglądać.

A film okazał się być pozytywnym zaskoczeniem. Już trailer wskazywał, że ta wersja Spidermana będzie: a) mroczniejsza; b) jakaś taka bliższa wyobrażeniu człowieka-pająka, którą mam w głowie po komiksach; c) z dużo ładniejszym i bardziej odpowiadającym Parkerowi aktorem – Andrew Garfieldem. Na pierwszy rzut oka widać, że fabuła względem oryginału różni się w sposób oczywisty: nie ma Mary Jane Watson, rodzice Parkera powiązani są z badaniami nad przeszczepianiem genów między gatunkami, ciocia May nie ma 80 lat. Ale ten film się bardzo dobrze ogląda (nawet w wywołującym u mnie bóle głowy 3D). Jest więcej emocji, więcej akcji, lepsze efekty, to odmłodzenie i uwspółcześnienie fabuła wyszło filmowi na dobre, a do tego nowy aktor spisał się na medal i pozostawił daleko w tyle przeciętnego Maguire’a. W tej odsłonie głównym złym jest niewidziany w poprzedniej trylogii Jaszczur, który nie jest może zrobiony jakoś wybitnie charakterystycznie, ale za to z pomysłem i dobrze dobranym zasobem cech charakteru. Przyznam, że oglądając na dużym ekranie kogoś, kto histerycznie próbuje odzyskać brakujące przedramię, pomyślałem sobie: „right… looks familiar in some way”. Tylko że ja nie chcę zawładnąć światem, nie znam się na transgenice i zdecydowanie nie wierzę, że rękę lewą mieć kiedyś będę – do tego taką pojaszczurkową, fuj.

Nieznane są mi szczegóły plotki dotyczącej tego, że Andrew ma tak dużego penisa, że nie mieścił się w kostiumie. A szkoda, bo ja bardzo lubię połączenie niebieskiego z czerwonym.

Mamy tu kolejny przykład, gdy „The amazing Spiderman” brzmi dwa razy lepiej niż „Niesamowity Spiderman”, mimo że oba znaczą dokładnie to samo.

sobota, 7 lipca 2012

Agnieszka Roma Radwańska


O Radwańskiej blo chciałem napisać już dawno. I tak chyba ze trzy razy odkładałem pisanie z różnych powodów, których już nie pamiętam. Gdy doszła do finału Wimbledonu 2012 postanowiłem w końcu skutecznie podjąć temat fenomenu Agnieszki ze swojej mało profesjonalnej perspektywy. Bo geje raczej lubią tenis kobiecy. I nawet, gdy w niego nie grają, nie znają zasad i są na bakier ze sportem, coś ich w tej dyscyplinie interesuje. Męskie rozgrywki mniej, choć oczywiście w pewnym stopniu też i to co najmniej z powodów estetycznych. Same zasady gry poznałem całkiem niedawno i są według mnie dość dziwne. Ładne stroje, wielkie pieniądze, turnieje na całym świecie – to nie jest sport dla biednych ludzi. Tenis to też nie gra narodowa. Nie do końca jest tak, że Radwańska reprezentuje Polskę. Pomijam już to, czy Kraków powinien czy nie powinien korzystać na Radwańskiej oraz fakt, że Radwańska mimo że chce, nie może trenować w rodzinnym mieście, do którego przywiązanie dość często manifestuje, a które zwyczajnie nie ma kortów odpowiednich. Polskie realia i potem wielkie zdziwienie, że brak nam udanych sportowców.

Agnieszka stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych polskich postaci na świecie. W sumie to kto z żyjących jest równie znany? Wałęsa, Kowalczyk, Kubica, Małysz? Nie pamiętam dokładnie, kiedy zwróciłem na nią uwagę, może jakieś 2-3 lata temu nazwisko sióstr Radwańskich rzuciło mi się w oczy na gazecie.pl, po tym jak Aga pokonała zaskakująco Szarapową czy inną wielką rakietę świata. Z miesiąca na miesiąc rosła w siłę, zbierała punkty i dolary. Od jakiegoś roku trwa boom Radwańskiej, a od kilku miesięcy jest ona jedną z najlepszych-najlepszych. I ciężko odmówić jej ciężkiej pracy. Nie obchodzi mnie, z kim trenuje, czy tata na nią krzyczy, czy nie krzyczy, czy dogaduje się z siostrą, czy woli z nią nie grać. Jest po prostu rewelacyjna. Wygrywa, przegrywa, nie wstydzi się Jezusa, kupuje drogie torebki i strzela fochy – i co w tym złego? Raz dochodzi do finału wielkiego turnieju, raz odpada w pierwszej rundzie, a i tak jest megautalentowana i sprytna, do tego bogata i naprawdę wzbudza u mnie wzruszenie swoimi sukcesami.

Jest trochę taka jak ja. Ze względu, że jest dwa lata młodsza, nie pisze, że ja jestem taki jak ona. Gdy jej wychodzi, wszyscy ją chwalą, ona się uśmiecha, bije od niej optymizmem. Gdy się nie udaje, denerwuje się, obraża, nie chce z nikim rozmawiać. To takie jej, to takie moje, to takie polskie.

Tylko raz w życiu grałem w tenisa. W pierwszej klasie gimnazjum na obozie szkolnym w Mielnie. Nie wiem, jak to możliwe, że tak ciężką rakietą udaje się tak mocno i długo odbijać piłkę. Nic dziwnego, że tyle płacą za turnieje.


niedziela, 1 lipca 2012

zielony


Pierwszego lipca podjąłem i ogłosiłem decyzję o przejściu na wegetarianizm. O ile odzew na początku był raczej niewielki i chyba większość albo nie zauważyła, albo uznała to za żart, o tyle teraz z każdej strony słyszę pytanie o przyczynę. A powodu jednego nie ma. Otóż nic się nie stało, a sama zmiana była spontaniczna. Nie wynika z poglądów religijnych, nie wywołał jej czuły film o zwierzątkach, nie mam zamiaru być teraz ani hipsterem, ani hipisem, ani eko. W pewnym sensie napisanie głośno „jestem wegetarianinem”  było tylko uznaniem stanu faktycznego. Oszacowałem, że przez pierwsze sześć miesięcy 2012 mięso jadłem mniej więcej raz w tygodniu – albo u kogoś, albo w pizzy. Nigdy nie kierowałem się w życiu zasadą, że obiad bez mięsa nie jest obiadem (choć zgadzam się z zasadą, że zupa to nie jedzenie). Dodatkowo nie umiem przygotowywać mięsa, nie stać mnie na dobre mięso, a pierś z kurczaka mi się znudziła. Nie będę wnikał w to, ile jest mięsa w parówce, czy szynka na pizzy to mięso czy papier oraz ile kosztuje karkówka w Kerfurze. Nic do jedzenia mięsa i zabijania zwierząt nie mam, nie będę nikogo przekonywał, że wegetarianizm jest czymś lepszym lub gorszym. Mi po prostu pasuje.

Część znajomych twierdzi, że się nabawię anemii i że zgłupiałem, i się wykończę. Tylko że bez wegediety i tak jestem przeblady, nie mam energii, mimo że wyniki krwi mam w porządku. Niby dobrze się odżywiam (wystarczy do wszystkie dodawać otręby, a już każdy mówi: „ooo, jak zdrowo się odżywiasz”), a i tak cały czas coś jest z moją siłą, chęcią i wyglądem nie tak. Może właśnie dobrze zbilansowana dieta wegetariańska mi pomoże? Dlaczego nie spróbować? Być może i z pryszczami się poprawi (sam nie wierzę w to zdanie). Bardzo lubię wszystkie warzywa i owoce, uwielbiam produkty sojowe, mleczne, zbożowe, jajka, makarony, ryż, kasze, naleśniki. Przeżyję, dokładnie tak samo jak do tej pory. I obiecuję, że nie zacznę biegać boso po łąkach.

Jeszcze nie ustaliłem co z rybami. Muszę pojechać do Ikei. Tylko tam zdarzało mi się jeść rybę. Dopóki nie odwiedzę szwedzkiego przybytku, nie ma sensu się dookreślać.

Uwielbiam ten okres roku, gdy cukinia kosztuje 1,99 zł. Mogę codziennie jeść zielone.

niedziela, 24 czerwca 2012

mirror, mirror on the wall


Bardzo długo w ogóle nie zwracałem uwagi na sygnały reklamujące „Królewnę Śnieżkę i Łowcę”. Widziałem plakat, wyskoczył mi banner, ale jakoś tylko sobie pomyślałem: „o nie, nawet takiego klasyka popsują!?”. Potem poszedłem do kina na „Avengersów” i zobaczyłem trailer. Uwielbiam ten stan, gdy zwiastun powoduje u mnie dreszcze. A zajęcie się zwiastunami filmowymi i ich tworzenie byłoby chyba moją najbardziej wymarzoną pracą, więc wielce ucieszyłem się, gdy okazało się, że zapowiedź Śnieżki jest wybitna. Współcześnie bardzo często zdarza się, że dobra zapowiedź wyprzedza niekoniecznie dobry film, natomiast w przypadku Śnieżki pomyślałem, że wybitna zapowiedź musi zwiastować minimum dobry film. Od razu postanowiłem, że do kina obejrzeć nową wersję kultowej bajki pójdę na pewno, a przed wizytą w kinie trailer widziałem na jutubie jakieś 60 razy. Pojawiły się recenzje, przyszła premiera, minął pierwszy tydzień i wybrałem się z przyjacielem do Atlantica.

Miałem wrażenie, że film trwa trzy dni. Momentami przypomina „Władcę Pierścieni”, momentami nudzi, aktorzy zbyt kojarzą się ze swoimi innymi rolami, bo gdy widziałem na ekranie bladą Kristen Stewart, miałem wrażenie, że zaraz wypuści kły, natomiast gdy pojawiał się piękny Chris Hemsworth miałem powtórkę z Avengersów i Thora. Przyznaję, Charlize Theron była, jest i będzie wybitna, ale nie ratuje filmu, o ile w zapowiedzi wygląda to na rolę życia, o tyle w filmie wychodzi na jaw, że zła królowa jest po prostu zimna, zła i piękna. Zdjęcia są ładne, efekty również, sanktuarium magiczne, genialnie zrealizowane zwierciadło, klimat alternatywnego średniowiecza, sceny walki, które nie męczą. Tylko że pół filmu czeka się na krasnali, na których ktoś miał naprawdę dobry pomysł i którzy wprowadzają do filmu element humoru, a potem to już jest patetycznie i oczywiście. W jakimś tam sensie usłyszeć znowu na wielkim ekranie kultowe teksty kina o włosach czarnych jak heban, ustach czerwonych jak róża, cerze białej jak śnieg czy mirror, mirror on the wall powoduje, że robię się sentymentalny, ale jednak niezachwycony. 

Disneyowska wersja bajki z 1937(!) roku chyba już na zawsze pozostanie kultowa, a wykreowany wtedy wizerunek Śnieżki będzie pojawiał nam się zawsze, gdy z zamkniętymi oczami powiemy sobie w myślach tytuł. I dobrze.

Na filmie się wynudziłem, ale zobaczyłem zapowiedź nowego Spidermana. I szczerze się boję. Nie do końca rozumiem co, jak i dlaczego. No ale aktor jest ładniejszy od poprzedniego.