hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 15 marca 2015

Sailor Moon Crystal


Już kilka razy słyszałem pytanie o to, czy podoba mi się nowa wersja Sailor Moon. Chyba nawet poczuwam się trochę do miana eksperta w temacie akurat tej japońskiej animacji, która w tym roku skończy 23! lata (jest ledwo kilka miesięcy młodsza niż moja siostra). Prawda jest taka: mam komiksy, mam gadżety, mam serial i filmy, oglądam w kółko ulubione fragmenty, wydałem na to wszystko miliony monet i zawsze będę bronił tezy, że to jedna z lepszych rzeczy, jaka spotkała mnie w dzieciństwie. Dowód? Towarzyszy mi do dziś, nadal wzrusza i śmieszy, nie gaśnie. Gdy dowiedziałem się, że będzie nowa seria – bo na początku gruchnęła wiadomość, że będą to losy dalsze – trochę mnie zmroziło, ale po chwili zastoju pomyślałem, że to tylko dowodzi, że Sailor Moon to produkt ponadczasowy, na którym można zarobić na kolejnym pokoleniu. Moje obawy od razu wzbudzało to, jak cukierkowe i momentami disneyowskie czarodziejki poradzą sobie po rewolucjach: wszystkich pokemonach, durnych i krótkich kreskówkach z CN, komputerowych wytworach i teletubisiach. Data premiery przesuwała się i coraz jaśniejsze stawało się, że będzie to jednak coś pomiędzy remakiem a inną interpretacją losów – zwrotem ku mandze i próba fuzji z oryginalnym anime.

W końcu 5 lipca 2014 r. wypuszczono pierwszy odcinek Sailor Moon Crystal. Kolejne odcinki (łącznie 26) w różnych odstępach (mniej więcej co 2! tygodnie) zaplanowano prawie na cały rok i obecnie jesteśmy na 17. Moje odczucia były i są bardzo mieszane. Z jednej strony aż łza kręci się od samego faktu, że oto znowu leci Sailor Moon i to w dodatku można zobaczyć coś nowego, świeższego, lepszego. Z drugiej strony przez spakowanie 46 odcinków oryginalnej pierwszej serii w 14 nowych epizodów nie mogło odbyć się bez strat. Postacie są płytkie i bardzo jednowymiarowe, humoru bardzo mało, akcja idzie w takim tempie, że gdzieś uciekły wszystkie smaki, które sprawiały i nadal sprawiają, że oryginał ogląda się w kółko. Nie ma miliona wątków pobocznych, a główne postacie straciły wiele z samych siebie. Do tego wszystkiego pojawiło się „3D”. Oczywiście nie jest to 3D jako trójwymiarowa technologia, ale prześmiewcze odpicywanie grafiki do tego stopnia, że wali po gałach za dużą ilością kolorów. Na pewno cieszy większe trzymanie się mangowej fabuły, która choć uboższa, miała więcej elementów walki, zdecydowanie większą różnorodność zaklęć i była chyba jednak trochę ciekawsza w kontekście zwrotów akcji i większej liczbby analogii między Srebnym Millenium, Tokio XX wieku i Kryształowym Tokio z przyszłości.

Ciekawostką jest to, jak po 20 latach zaobserwować można postęp nawet w bajce. Bohaterki używają tabletów, ich punkt dowodzenia wygląda jak pracownia Starka, pojazdy i budynki w serialu wyglądają bardzo nowocześnie. 20 lat temu brak komórek, jeden mały klawiaturowy komputer Ami i komunikatory w zegarkach i „Ikarusy” na ulicach.


Nie ukrywam – bardzo cieszę się z nowej Sailor Moon. Przy całym tym, co wyszło jej na złe, śledzę na bieżąco i jestem tak samo rozemocjonowany, jakbym nie wiedział, co się zaraz stanie.


niedziela, 22 lutego 2015

and the Oscar goes to... 2015


Po raz kolejny udało mi się przed ceremonią rozdania Oscarów obejrzeć wszystkie filmy nominowane w kategorii najlepszy obraz roku. Łącznie obejrzałem 25 tytułów, które mają w dorobku choć jedną nominację za rok 2014. Mogę z całą świadomością przyznać, że był to rok kiepski. Albo inaczej, to co zostało do Oscarów nominowane, nie powala. Z tygodnia na tydzień (z reguły w środę po pracy w Cinema City za 15 zł) oglądałem przez dwa miesiące film za filmem i w porównaniu z latami poprzednimi, ten wypada przeciętnie. Nie będę się powtarzał i rozważał, czy Oscary coś znaczą, czy nie. Nie będę też w tym roku obstawiał zwycięzców, bo są na 98% pewni. W tym roku podam swoich subiektywnych zwycięzców oraz największych pechowców i przegranych. 3. 2. 1. Go!

najlepsza aktorka pierwszoplanowa: ok, przyznaję, nie widziałem Marion Cotillard w „Deux jours, une nuit” (nie lubię jej też), ale absolutnie zaczarowała mnie Felicity Jones w „The Theory of Everything”. Oscara nie dostanie i to właśnie ona jest pechowcem swojej kategorii – mimo że była lepsza od swojego ekranowego partnera, trafiła po prostu na rok, gdy pojawił się ktoś „lepszy”. Chora na Alzheimera Julianne Moore w „Still Alice” idzie przez nagrody jak burza.

najlepszy aktor pierwszoplanowy: żaden z nominowanej piątki nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak Jake Gyllenhaal w „Nightcrawler”,który został okradziony z  nominacji. Nie tylko dla tego, że to mężczyzna nr 1 mojego życia, to jest po prosty świetny film i rewelacyjna rola. Cooper wyglądał w „American Sniper” jak goryl, Carell w „Foxcatcher” to porażka totalna (jak i cały film).Kibicuję Cumberbatchowi, bo „The imitation game” to bardzo dobry film.

najlepsza aktorka drugoplanowa: nie widziałem „Wild”, Streep nie może dostać czwartego Oscara, Knightley się nie pasowała do tej roli, Stone naprawdę nie zrobiła nic wybitnego w „Birdmanie”, za to faworytka czyli Patricia Arquette spisała się brawurowo – najtrudniej jest grać role najzwyklejsze.

najlepszy aktor drugoplanowy: faworyt J.K. Simmons skradł szoł głównemu aktorowi w filmie „Whiplash” – to jedna z tych sytuacji, gdy zapamiętujesz nazwisko aktora drugoplanowego, a nie głównego, zupełnie jak w „Idzie”. Z pozostałych nie widziałem „The judge”.

najlepszy scenariusz oryginalny: definitywnie „Nightcrawler”. To jeden z tych filmów, który jako dość niszowy ma szansę na kasowy sukces. To też jedna z tych kategorii, która najczęściej zaskakuje i odstaje od reszty wyników.

najlepszy scenariusz adaptowany: bardzo trzymam kciuka za „The imitation game”. To taki klasycznie dobry, poprawnie zrobiony obraz.

najlepszy film animowany: z całą miłością do „Big hero 6”, który trafia w moje superbohaterskie gusta, wielkim przegranym i nieobecnym jest „The lego movie”.

najlepszy film nieanglojęzyczny: czy „Ida” dostanie Oscara? To pytanie tygodnia. Było już kilka okazji, ale żaden film nie zbliżył się tak do nagrody jak „Ida” właśnie. Nie byłem zachwycony po obejrzeniu filmu Pawlikowskiego, ale umiem docenić walory: zdjęcia, temat, grę aktorek, statyczny klimat. Tylko to też film trochę nudny i trudny. Z rywali widziałem tylko argentyńskie „Relatos salvajes”,które są filmem zupełnie z innego bieguna, ale to biegun bliski mojemu gustowi. Szanse „Idy” oceniam na 85%.

najlepszy reżyser i najlepszy film roku podsumuję łącznie: nie umiem z reguły ocenić reżyserii filmu, to jest tak, że jeżeli film jest dobry, to reżyserii jest dobra. Jeżeli reżyseria jest dobra, film jest dobry. Obie te kategorie się zazębiają. Filmem spośród nominowanych, który zrobił na mnie największe wrażenie był „The imitation game”. „Birdman” i „The grandBudapest hotel” to też dzieła bardzo przyjemne, ale obawiam się, że Oscary wygra „Boyhood”. Wkurzył mnie ten film. Trochę jest z nim tak, że już za sam fakt, że był kręcony 12 lat, musi być super. Owszem, jest o wszystkim i o niczym, niby filmy o zwykłym życiu są najlepsze i najtrudniejsze, ale nie dajmy się zwariować, przy całym swoim sentymentalnym ładunku, on filmem wybitnym nie jest!

środa, 11 lutego 2015

Fed Cup by BNP Paribas, Kraków 7-8 lutego 2015 mecz Polska-Rosja


Na weekend 6-8 lutego 2015 r. pojechałem do Krakowa na ćwierćfinał Fed Cup by BNP Paribas między kobiecymi reprezentacjami w tenisie Polski i Rosji. Wielkie wydarzenie zapowiadane jako starcie Sharapovej i Radwańskiej (odpowiednio nr 2 i nr 8 światowego rankingu WTA na moment rozgrywek) było dla mnie istotne z kilku powodów. Po pierwsze, pierwszy raz w życiu widziałem mecze tenisa na żywo. Od kilku lat śledzę rozgrywki WTA, ale zawsze tylko wirtualnie. Po drugie, pierwszy raz miałem okazję uczestniczyć w dużym wydarzeniu sportowym na arenie nowej generacji. Przy okazji Euro2012 w Polsce powstało kilka nowoczesnych obiektów, które świetnie sprawdzają się jako miejsca dla wydarzeń sportowych, kulturalnych, religijnych, tylko że ja z nich nie korzystam. Nie lubię tłumów, nie chodzę na koncerty, nie fascynują mnie sporty drużynowe. Chociaż Stadion Narodowy w Warszawie stał się ważną atrakcją turystyczną, nigdy nie byłem nawet na jego błoniach. Po trzecie, nie pojechałem tam sam. Po serii planowanych i odwoływanych z powodów zdrowotnych wyjazdów, tym razem towarzyszył mi M. W sumie to gdyby nie on, wyjazd by się tak miło nie udał. Po czwarte, ja naprawdę lubię Kraków. Nie jest to miasto, w którym mógłbym mieszkać i pracować, ale jako cel weekendowych wyjazdów raz na kilka miesięcy sprawdza się wyśmienicie. Po piąte i najważniejsze, widziałem na żywo Agnieszkę Radwańską. Przy całym szacunku do Sharapovej i pozostałych Polek, Rosjanek i trenerów, to właśnie Aga była moim punktem wyjazdu nr 1. Nie ukrywam, że spodziewałem się ze swojej strony dość emocjonalnej reakcji.  O ile nastawiałem się na sromotną porażkę Polek, o tyle oczekiwałem walki i magii ze strony swojej idolki i jej koleżanek. Czego się dowiedziałem? Że miny, humory, nerwy, zachowania, które zdaniem „ekspertów” uziemiają Agnieszkę to prawda. Mamy tyle wspólnego!

Samo wydarzenie zrobiło na mnie w ostatecznym rozrachunku pozytywne wrażenie. Problemów spodziewałem się na już na etapie dotarcia do Tauron Areny. Asekuracyjnie przyjechaliśmy wcześniej (tramwajem), znaleźliśmy nasze wejście, nasz sektor i miła niespodzianka: praktycznie bez kolejek, szybka kontrola ochrony, kontrola biletu, dobrze oznaczona droga do sektora, szatnia przypisana do konkretnych sektorów i po kilku minutach już byliśmy gotowi do widowiska. Wszystko zaczęło się punkt 12, a ok. 12:07 zawodniczki już grały, nie było witania sponsorów i prezydentów, były hymny, prezentacja zawodniczek, sędziów (w zasadzie sędzin), przypomnienie zasad turnieju i kibicowania, rozgrzewka i gra. Media podają, że było 15 tysięcy osób,  bilety wyprzedano na długo przed imprezą. W praktyce było bardzo dużo pustych miejsc. Podejrzewamy, że firmy sponsorujące otrzymały pule biletów, które zostały rozdane pracowników, a Ci nie przyszli. Największy tłum był w niedzielę rano na perle w koronie całego meczu Polska-Rosja, czyli pojedynku Radwańskiej z Sharapovą, ale poza tym zwłaszcza dolne sektory świeciły pustkami. Kibice zachowywali się bardzo grzecznie, może ze dwa razy pojawiły się oklaski przy błędnym serwisie Rosjanek, ale wszyscy słuchali się śmiesznie mówiącej po polsku sędziującej najpierw Norweżki, a potem Brytyjki. Dla mnie mecz tenisa okazał się po pierwsze dość nudny, a po drugie trudny do śledzenia. W TV jest on już jakoś zmontowany i łatwiej skupić się na piłce, poruszających się zawodniczkach, pięknych pozach, odbiciach. W pierwszym meczu Radwańskiej były może 3 zapierające dech momenty, gdy pięknie zdobyty punkt czy obroniona piłka wywołała „wow” na całej hali.

Czymś niesamowicie psującym całe wrażenie były nieogarniające dzieci do piłek. Chyba nikt im nie wytłumaczył, na czym polega dokładnie ich zadanie i biedne nie ogarniały, co komentowały pod nosem zawodniczki i wykrzykiwali kibice. Kulminacyjny był moment, gdy Radwańska podeszła i wyrwała dziecku piłki z ręki przy swoim serwisie, bo to najzwyczajniej nie ogarnęło, że ma jej je akurat wtedy podać…

Jednym głosem Polki i Rosjanki podkreślały wspaniały doping. Mam wrażenie, że o ile poniósł on Rosjanki – nie ukrywajmy, że Sharapova może mieć więcej fanów w Polsce niż Radwańska – Polkom przeszkadzał. Tam im zależało, by przed swoimi i na swoim podwórku wygrać, że ugrały w stresie tylko jednego seta i przegrały cały mecz 0:4. Następna okazja dla mnie do przekonania się na żywo, czy forma Radwańskiej wróci, już w kwietniu w Katowicach.

sobota, 24 stycznia 2015

trzecie uroblo


Blo, które przez większą część 2014 roku pozostawało martwe, 31 grudnia 2014 skończyło 3 lata. Przyczyna nieblowania jest prosta – brak potrzeby. Nie raz już tutaj wspominałem, że to co chciałem i co mnie bolało, już do Internetu wykrzyczałem, a blo jako takie straciło swoją pierwotną funkcję. Nie jest też tak, że o nim zapomniałem lub że o nim wcale nie myślę. Po pierwsze czuję więź trochę jak z własnym dziełem/dzieckiem. To reprezentacja moich myśli, pomysłów, odczuć, zdolności publicystycznych, coś co dzięki mnie wisi w sieci i w pewnym sensie już zawsze tam będzie. Po drugie,  blo postrzegam też jako warsztat literacki, zawsze chciałem pisać lekko i w sposób, który byłby zrozumiały dla każdego. Sam obserwowałem ewolucję swojego opornego stylu z czasów szkoły i chyba coś zmienić na korzyść mi się udało, bo… po trzecie, blo od początku miało bardzo pozytywny feedback. Skłamałbym, gdybym twierdził, że komentarze (częściej ustne i osobiste niż pisane tu) i statystki odwiedzin są dla mnie nieistotne. Jedne i drugie napędzają produkcję wpisów, poprawiają humor i są dowodami, że moje krzyki ktoś odbiera.

Urodzinowy wpis na blo to już tradycyjnie (można mówić o tradycji, gdy to trzeci raz?) podsumowanie mijającego roku. Z oceną 2014 długo zwlekałem. Przyczyn jest kilka, ale wszystkie prowadzą do dwóch słów: nie wiem. Zupełnie nie umiem przyznać, czy to był rok dobry, czy zły, czy lepszy od 2013, czy też gorszy, czy na równi z 2008, a może to totalna porażka niewarta blo. Powstrzymując się od jednoznacznych sądów mogę wskazać kilka istotniejszych chwil, które za naście lat będę kojarzył: „a no tak, to było w 2014”. Przede wszystkim – wyższe wykształcenie. Po 8 latach mieszkania w Warszawie, udało mi się zrealizować pierwotny cel przyjazdu ze Szczecina. Zrobiłem licencjat z socjologii na UW broniąc pracy dyplomowej o porównaniu Agnieszki Radwańskiej do przedsiębiorstwa. Idąc dalej – rozstałem się z nią, a potem wróciłem na siłownię. Po roku ćwiczenia uznałem, że to zabawa nie dla mnie. Efekt prawie żaden, zmęczenie ponad normę, wrażenie że zajeżdżam sam siebie. Po kilku miesiącach, z małym falstartem na chorobowy grudzień, wróciłem do Pure. Brakowało mi przede wszystkim pozytywnej energii i tego poczucia, że jednak coś ze sobą robię. Przy jednoczesnym odebraniu przez pracodawcę karty Multisport, siłownia będzie musiała przejąć po basenie funkcję podstawowego dostawcy endorfin. Udało mi się też kilka wyjazdów: Berlin, Szczecin, Poznań, Kraków, Wrocław, Olsztyn, Elbląg. Do skutku nie doszły za to Berlin (drugi raz) i Wilno, a to głównie z powodów zdrowotnych, bo właśnie to zdrowie stawia największy znak zapytania nad oceną minionego roku. Chorowałem sporo, nawet jak na mnie. Chorowali też moi bliscy. A skoro o bliskich mowa, to w 2014 pobiłem rekord życiowy w byciu w relacji. Trwa to już ponad 5 miesięcy i muszę przyznać, że dawno z nikim się tak nie śmiałem, tak dobrze nie czułem i nie chciałem, by trwało jak najdłużej.

W 2014 zostałem wujem, do życia wróciła podrasowana Sailor Moon, a przez „moje” mieszkanie przewinęło się z bardzo różnym skutkiem 5 (słownie: pięciu) różnych współlokatorów/współlokatorem.


Prócz zdrowia, dużym minusem dla 2014 jest to, że utknąłem w pracy. Już ponad 2 lata robię coś, czego robić nie chcę. Brakuje mi chyba mocy, by to zmienić plus nie do końca wiem, na co zmienić bym to chciał. Idę o zakład, że połowa moich problemów zdrowotnych ma podłoże psychosomatyczne. 

sobota, 10 maja 2014

The amazing Spider-Man 2


No dobrze, przyznaję się, nie umiałbym napisać negatywnej recenzji filmu z kuźni Marvela. To znaczy, może bym i umiał na siłę ułożyć kilka nieprzychylnych zdań, ale po prostu bardzo ciężko jest stworzyć  film o superbohaterze, który mi się nie spodoba. Z tym konkretnym było trochę tak, że musiał mi się spodobać. Po pierwsze – jedynka była dobra, po drugie – nowa seria i nowy główny bohater są o niebo lepsze od trylogii Sama Raimiego, po trzecie – bo wszyscy wszędzie mówili, że to dzieło. Prawdą jest, że Spidey to mój ulubiony heros i wszystko, co z nim związane wzbudza we mnie sentymentalną potrzebę obejrzenia, poznania, posiadania. Świadomie wybrałem wersję 2D, choć recenzenci pisali, że to jeden z tych filmów, który dużo zyskuje na technologii trzech wymiarów. Z tym 3D mam pecha. To co w nim widziałem, było kiepskie, a te filmy, które podobno są dziełami współczesnej techniki zawsze oglądam po staremu. Peter Parker miał za zadanie zachwycić mnie bez strzelania pajęczyną po oczach i w pewnym sensie mu się udało, ale jednak nie w efektach tkwi moc tego obrazu.

Nie dziwi mnie opinia, że film wydaje się długi i nudny. Jak na twór na podstawie komiksu i o jednym z najbardziej znanych superbohaterów na świecie jest w nim stosunkowo niewiele walki i ratowania świata. Przez to „stosunkowo” mam na myśli to, że nie jest walki i ratowania świata mało, lecz to, że dużo miejsca poświęcono (znowu) rodzicom Petera, rozterkom Parkera, wątkowi miłosnemu z Gwen, wprowadzeniu do gry Harry’ego i rewelacyjnej ciotce May (do której należy najbardziej wzruszająca scena filmu). To wszystko czyni drugiego „Spider-Mana” filmem kompletnym, bo każdy fan oryginału znajdzie wątki, za które pokochał komiks. Dla mnie absolutnie mistrzowskie jest, że o ile stara seria o pająku powtarzała w kółko wprost, że to „friendly neighborhood spider-man”, o tyle ta takiego Petera po prostu pokazuje. Uzupełnieniem jest humor (choć do tego Marvel nas już przyzwyczaił), świetna postać Elektro, dobra obsada, ścieżka dźwiękowa i niezastąpiony Nowy Jork.

W 2016 będzie trzecia część (w tym samym czasie będziemy mieli również drugich Avengersów oraz Batmana vs. Supermana), więc na szczęście to nie koniec tej dobrej, choć niepozbawionej głupot i błędów serii.


Aż cały się trzęsę z radości, że 2014 w kinie to cała masa filmów, które nie tylko na pewno obejrzę na dużym ekranie, ale też będę się przy tym świetnie bawić i odbywać podróż do czasów czytania komiksów z latarką pod kołdrą.




niedziela, 2 marca 2014

and the Oscar goes to... 2014


Między 1 grudnia 2013 a 28 lutego 2014 byłem 17 (słownie: siedemnaście) razy w kinie. Sezon oscarowy to coś, co pozwala przetrwać mi zimę – choć wkurza mnie to, że trzeba siedzieć na filmie z kurtką zimową na kolanach! Po raz siódmy obejrzałem przed ceremonią wręczenia nagród wszystkie filmy nominowane w kategorii najlepszy obraz roku, a przez rozłożenie nominacji w tym roku, w sumie wychodzi na to, że obejrzałem praktycznie wszystkie zdaniem Akademii najważniejsze tytuły 2013 roku. Na jutro specjalnie wziąłem wolne w pracy i zamierzam galę obejrzeć – jak za starych dobrych licealnych czasów. Ze względu na układ nominacji sytuacja aż prosi się o to, by do sprawy podejść statystycznie i zastanowić się, jak Akademia przydzielała statuetki w latach poprzednich. Nie pokrywa się to jednak z tym, jakie filmy osobiście widziałbym jako zwycięzców w poszczególnych, wybranych tu na blo kategoriach:

Najlepszy film: „American Hustle”. Od początku kończącego się dziś sezonu na nagrody walka rozgrywa się między „Gravity”, „12 years a slave” i „American Hustle”. Pozostałe filmy choć dobre (no może poza przeciętnym „Wolf of Wall Street”), nie mają według mnie większych szans. „American Hustle” jest dla mnie arcydziełem stworzonym jakby przez dobrego stratega wojennego, przypomina w swoim kształcie zeszłorocznego zwycięzcę „Argo”. Tylko statystyka komplikuje zabawę – bo dużo nagród na pewno zgarnie „Gravity” – efekty specjalne, dźwięk, reżyseria, realizacja dźwięku, muzyka… Oznacza to, że „American Hustle” byłoby zwycięzcą słomianym. Bo zwycięstwo „Gravity” w najważniejszej kategorii byłoby dla mnie wielkim zaskoczeniem. Do tego nie zapominam o dużym potencjale „12 years a slave” – choć mi się nie podobał, mam świadomość, że dla Amerykanów to bardzo ważny temat – a pamiętajmy, kto bierze udział w wyborze zwycięzców. Największym przegranym według mnie jest „Captain Phillips” – film rewelacyjny, ale trafił na mocno obsadzony rok.

Najlepsza aktorka: Cate Blanchett „Blue Jasmine”. Tu nie mam żadnych wątpliwości. Największa przegrana: Amy Adams „American Hustle”, mimo 5 nominacji poczeka na jeszcze więcej, zupełnie jak Kate Winslet.

Najlepszy aktor: Matthew McConaughey „Dallas Buyers Club”. Tu też nie ma zabawy w obstawianie. Duża metamorfoza, ważny temat, mocne przesłanie. Największy przegrany: Tom Hanks „Captain Phillips” – nie rozumiem dlaczego nie dostał nawet nominacji!

Najlepszy reżyser: Alfonso Cuarón „Gravity”. Bo to arcydzieło reżyserskie. Kategoria ma mocną obstawę, ale zasugeruję się dotychczasowymi zwycięstwami „Gravity”.

Najlepszy aktor drugoplanowy: Jared Leto „Dallas Buyers Club”. Tu tak samo jak z rolą pierwszoplanową, nie ma za bardzo nad czym gdybać. Leto jest chyba nawet lepszy niż Matthew. Największy przegrany: Bradley Cooper, bo jest megaprzystojny i już drugi rok z rzędu nie dostanie statuetki, mimo dobrej roli.

Najlepsza aktorka drugoplanowa: to moim zdaniem najtrudniejsza tegoroczna kategoria aktorska. I to z wielu powodów. Jennifer Lawrence wzięła do tej pory wszystko, co było za rolę w „American Hustle” do wzięcia. Tylko, że ona ma 23 lata i to jej trzecia nominacja do Oscara. Ona po prostu nie może dostać w tak młodym wieku już drugiej statuetki. Chociażby dlatego, że ja jestem zazdrosny i czuję się już stary. Wątpię, by Akademia zrobiła coś tak szalonego. Tylko to oznaczałoby, że „American Hustle” nie dostanie żadnego aktorskiego Oscara mimo wszystkich czterech nominacji… z pewnością Jennifer z całej czwórki na Oscara zasługuje najbardziej, ale napiszę to raz jeszcze – ona ma 23 lata, 3 nominacje i jedną statuetkę! Zagrozić jej może ulubienica Ameryków przez ostatnie kilka tygodni Kenijka Lupita Nyong'o za rolę w „12 years a slave”. Naprawdę trudny wybór, jeżeli całe Oscary pójdą w kierunku zdominowania przez „American Hustle”, wygra Jennifer. Największa przegrana: rewelacyjna June Squibb za „Nebraskę”.

Najlepszy scenariusz oryginalny: „American Hustle”. Jak pisałem wyżej film zrobiony jest rewelacyjnie. Największy przegrany (i film, który może okazać się czarnym koniem tej kategorii): „Her”, bo jest nowatorski, pomysłowy, lekki – trochę jak „Lost in translation”, „Juno”, „Eternal sunshine of the spotless mind

Najlepszy scenariusz adaptowany: „12 years a slave”. W sumie tu chyba nie ma nad czym się zastanawiać. Mimo wielkiej sympatii dla „Captain Phillips’a” i „Philomeny” (która może być czarnym koniem) wygra film o niewolnictwie na podstawie amerykańskiej książki, zwłaszcza jeżeli zdominuje całe Oscary.

Najlepszy długometrażowy film animowany: „Frozen”. Bajka ładna, choć nie jakaś szczególnie rewelacyjna. Po prostu najwięcej zarobiła, najwięcej osób ją widziało. Dawno w tej kategorii nie było porządnej, dobrej produkcji jak „Shrek” czy „Wall-e”.

Pozostałych kategorii nie obstawiam, bo albo nie widziałem ważnych kandydatów (jak w kategorii najlepszy film nie-po-angielsku), albo wynika to z tego, że nie znam się aż tak dobrze na np. montażu czy realizacji dźwięku, choć sądzę, że techniczne Oscary pójdą na konto  „Gravity”.

A dla wszystkich hejterów informacja – tak, naprawdę uważam, że Oscary są ważne i wymowne. Tym, którzy uważają, że są ponad tym komercyjnym szajsem, polecam scenę o niebieskim sweterku z „The devil wears Prada”.

niedziela, 23 lutego 2014

Ich ♥ Berlin


Trochę wstyd mi się przyznać, ale przez 19 lat mieszkania w Szczecinie i po 8 latach uczenia się niemieckiego w szkole, nigdy nie byłem w Berlinie. Zdarzyło mi się być na zakupach w przygranicznych miasteczkach, raz przejeżdżałem w nocy przez Hamburg i Rostock, ale nigdy nie dotarłem do stolicy naszych zachodnich sąsiadów. Wyjazd obiecywałem sobie od lat, a gdy w okresie świątecznym poznałem kolejną osobę, która w Berlinie mieszka i gdy dostałem jakąś tam premie za dobrą pacę, postanowiłem – jadę i tyle. Dość w ciemno kupiłem promocyjne bilety na pociąg na-okres-po-sesji, obwieściłem, że biorę  5 dni zaległego urlopu i drugi tydzień lutego spędziłem w mieście niedźwiedzia. Wiele o Berlinie słyszałem i to wywołało, że jechałem z dość precyzyjnym obrazem tego, co tam zastanę; że dość tanio, że wielkie miasto, że superimprezy, że mnóstwo rajskich ptaków, że totalna mieszanka mulitikulturowa. To co, zastałem jednak na miejscu, przerosło moje wszelkie domysły. Korzystając z gościnności dobrego znajomego spędziłem w stolicy Niemiec prawie 8 dni. Mimo doświadczenia madryckiego obcowania z wielkim zachodnim miastem, czułem się w Berlinie momentami jak wieśniak ze wschodu. Zabawne jest to, że tego samego dnia rano byłem w pracy w Kobyłce, gdzie przy torach stoją stragany, panie sprzedają sery i majtki, a bezdomne psy chodzą w kółko, natomiast wieczorem (to tylko 5 h 20 min podróży Berlin Warszawa Ekspres) zobaczyłem wielki szklany budynek dworca głównego w Berlinie. 

Już najpierwsze doświadczenia uświadomiły mi, że to jest miasto dla ludzi. Nie musiałem kupować biletu, bo po 20:00 i w weekendy na jednej ichsiejszej karcie miejskiej mogą jeździć dwie osoby. Piątkową noc, całe sobotę i niedzielę jeździłem z moim hostem zwiedzając miasto za darmo. Kawa czy jedzenie na mieście kosztuje mniej więcej tyle co u nas, no może minimalnie więcej, jeżeli ktoś chce popełnić ten błąd i przeliczać euro na PLN. Druga rzecz to świetna komunikacja, trzecia – można pić alkohol na ulicy. Widziałem mnóstwo kolorowych, offowych, nawet jak na moje gusta nieprzeciętnie ubranych ludzi and nobody cared. Miasto okazało się być niesamowitą hybrydą szklanych wieżowców wskazujących, że to jedna ze stolic świata z oldschoolowymi kamienicami, wąskimi uliczkami i małomiasteczkowym klimatem, gdzie świecą oliwne latarnie. Coś pięknego. Do tego wszystkiego w końcu zrozumiałem, co ludzie mają na myśli mówiąc, że Szczecin to niemieckie miasto. Podobieństwa między moim Szczecinem a Berlinem były tak uderzające, że aż robiłem zdjęcia zwykłym budynkom mieszkalnym, by potem uwierzyli mi znajomi. Śródmieście stolicy Pomorza Zachodniego wygląda jak centrum Berlina Wschodniego sprzed renowacji, w trochę brudniejszej i biedniejszej wersji – totalnie mnie to zauroczyło. 

Momentami miałem wrażenie, że żyje się tam jak w serialu „Queer as folk”. Czegoś takiego albo nie ma w Warszawie, albo ja jestem na to ślepy. Zrozumiałem skąd ten zachwyt w naszym światku wszystkim tym, co jest z zachodu lub mówi/nazywa się po niemiecku.

Z pewnością wrócę jeszcze do stolicy Niemiec i to nie za kolejne 27 lat. Torpeda poleca.


wtorek, 31 grudnia 2013

drugie uroblo


Dziś drugie uroblo. 2013 upłynął pod znakiem dużych zmian zarówno dla blo jak i dla mnie. Nowa praca (i to już prawie rok ta sama), dwie przeprowadzki, pierwszy raz na nartach, pierwszy raz na kajakach, początek przygody z siłownią, naprawienie zębów po latach, kolejny zaliczony rok socjologii, powrót do nauki hiszpańskiego po przerwie, kolejny rok singlostwa, miliony wizyt w kinie, jeszcze więcej wizyt na basenie (w sumie to w 2013 narodziła się koncepcja Torpedy), olsztyński wypadek telefonowy, pierwsza ever kara za jazdę bez biletu i zakończony pełnym sukcesem maraton przed Oscarami 2013. Na pewno największym minusem minionego roku jest nieobroniony magister ze stosunków międzynarodowych, ale nie odczuwam tego jakoś szczególnie jako porażki. Ostatnie kilka tygodni uświadomiły mi, a nawet pokazały namacalnie, że cały rok dużo i ciężko pracowałem, co widzę na swojej wiecznie zmęczonej twarzy, ale co się w końcu opłaciło i przynosło nie tylko emocjonalne, ale też materialne korzyści.

Zmiana blo wynika wprost ze zmian, jakie przyniósł 2013 mi. Po pierwsze mam mniej czasu, siły i weny na blo – ale to jest do przeskoczenia. Po drugie i ważniejsze – blo straciło trochę dla mnie swoją praprzyczynę powstania i istnienia. Odkąd się jakoś wszystko układa, wychodzę ze swojej depresji, mam mniej powodów do zmartwień i narzekań, mam też mniej tematów do skontenerowania na blo. Rzadko kiedy pojawia się coś, co mną bardzo wstrząśnie, zaboli, co wymaga ode mnie tego, bym usiadł na tyłku i przelał swoje emocje na .doc. To chyba dobrze, bo o ile naprawdę tęsknię za blo, za jakiś w miarę dobrym tekstem, za jakąś uwagą czy komentarzem od czytelnika, to naprawdę jestem szczęśliwszy,  a już na pewno bardziej uśmiechnięty. No i mam fajniejszy brzuch.

Pojawił się mi już pomysł na pierwsze blo w nowym roku. Mijający 2013 zacząłem maratonem trzech imprez sylwestrowych z przyjaciółką, skończę natomiast filmem w kinie i wspólnym czasem z dwójką najbliższych przyjaciół i gronem znajomych. I właśnie o filmach będzie nowe blo.

Z sylwestrowych zabawach czeka mnie jeszcze moje coroczne usuwanie już-nie-znajomych z fejsbuka. Mocno się moje grono bliskich w tym roku skurczyło, wymieniło, wykruszyło, odświeżyło, a wręcz częściowo zniknęło.

niedziela, 1 grudnia 2013

Torpeda przeprowadzony


Z końcem listopada musiałem się wyprowadzić z mieszkania przy Nowolipkach. Raptem po ośmiu miesiącach zakończyła się moja piękna przygoda z mieszkaniem praktycznie w centrum, ponieważ właścicielka postanowiła sprzedać mieszkanie. Nie ukrywam, że zdążyłem przyzwyczaić się do pieszych powrotów do domu o każdej porze dnia i nocy oraz dodatkowe snu ze względu na bliskość Uniwersytetu Warszawskiego i Dw. Wileńskiego. Ze względu na dwumiesięczny okres wypowiedzenia, szukanie nowego miejsca zacząłem dopiero po pierwszym weekendzie listopada. W pierwszym okresie szukałem dwupokojowego mieszkania z koleżanką. Bardzo odpowiadał mi taki układ – nie musiałem martwić się o swobodę życie osobistego, a w dodatku zawsze to miło mieszkać z kimś, z kim można rozmawiać, dzielić zainteresowania i grono znajomych. Ten etap szukania szedł bardzo opornie. Z jednej strony wydawało nam się, że po tym jak wszyscy studenci już się do końca października ulokują, nie będzie większego problemu ze znalezieniem mieszkania dla siebie. W praktyce okazało się, że może i łatwo jest znaleźć ładne, nieźle położone mieszkanie, ale za to za 3000 zł! Zwątpiłem w poczucie rozsądku mieszkańców Warszawy. Ewidentnie wszyscy chcą się nieludzko dorobić, nie wstydzą się pokazywać w ogłoszeniach zdjęcia najbrudniejszych, najgorzej umeblowanych pomieszczeń, najstarszych mebli, robią castingi i oczekują, że ktoś im zapłaci 1000 zł za pokój… Po jednym przejrzeniu ogłoszeń moje morale spadły prawie do zera. Po obejrzeniu dwóch czy trzech mieszkań z koleżanką i upływie ok. 2 tygodni listopada, nasze drogi się rozeszły i zaczęliśmy szukać czegoś osobno.

Moje nowe poszukiwania, tym razem już tylko pokoju dla siebie samego, wcale nie były łatwiejsze. Odkryłem, że ludzie szukający kogoś do wolnego pokoju w mieszkaniu chcą się nachapać kosztem nowego współlokatora i ni stąd ni zowąd cena wcale nie wynosi 1/3 czynszu całości. Druga ulubiona kategoria ogłoszeń to emerytki, które szukają młodej dziewczyny (niepalącej studentki) do mieszkania, w którym same mieszkają – już widzę te tłumy chętnych. Ostatecznie obejrzałem ze dwa pokoje i po niemałych perypetiach z poprzednimi lokatorami, ceną, planowaniem przeprowadzki udało mi się dość płynnie zmienić mieszkanie – na moje szczęście koniec miesiąca wypadał w weekend. To moje trzecie mieszkanie w Warszawie, co jak na ponad 7 lat w tym mieście wychodzi całkiem nieźle. W sumie teraz mam 4 przystanki tramwajowe dalej do centrum (co też nie jest tragedią), a mieszkanie jest bardzo czyste, świeże, jasne – co stanowi miłą odmianę dla nowolipkowego. Szybko się zadomowiłem i zintegrowałem.

Bardzo chciałbym podziękować tym, którzy pomogli Torpedzie na etapie poszukiwania i przeprowadzania.

I nie chcę już więcej przeprowadzek. Mam nadzieję zostać w jednym miejscu dłużej niż jeden sezon. Byłoby miło.

niedziela, 10 listopada 2013

odwyk kawowy


Dziś mija mój szósty dzień bez kubka kawy. To co się działo ze mną i moim ciałem przez ostatni tydzień nie równa się z żadnym etapem dotychczasowych chorób i depresji. To jakby mieć grypę bez gorączki, kataru i kaszlu, ale jednocześnie z takim bólem głowy, zmęczeniem, rozwolnieniem i bólem wszystkich kości i mięśni, że jest się i tak unieruchomionym. Poza pracą i jednym zajęciami musiałem zrezygnować ze wszystkich dodatkowych aktywności: wykładów, siłowni, basenu, zakupów, spotkań, angielskiego. Początkowo nie przypuszczałem, że może chodzić o kawę, ale wszystkie znaki na niebie i w googlu wskazują, że odstawienie kofeiny może mieć dokładnie taki sam przebieg jak odstawienie heroiny – czułem fizyczny ból związany z brakiem nowych dostaw pobudzającej substancji. Jeżeli to rzeczywiście prawda, że to kawa była winna całej sytuacji, przerażający bardziej wydaje się fakt, w jak dużym stopniu jestem od niej uzależniony. A wszystko zaczęło się niewinnie – zaobserwowałem, że gdy raz nie wypiłem rano przed pracą w domu kawy, strasznie mnie potem bolała głowa. Dodam, że jestem niestety z tych, których ból głowy totalnie paraliżuję i nigdy nie jest słaby – od razu taki, który zmusza do leżenia i wyłączania wzroku. Zastanowiłem się, ile kawy dziennie wypiłem (ok. 3-4), ile pieniędzy na kawę wydaję, jak bardzo żółkną mi od niej zęby i w jakim stopniu może ona mieć wpływ na stan mojego samopoczucia i stanu mojej cery. Postanowiłem zaryzykować i sprawdzić, czy jestem w stanie obyć się od kawy. Wujek gogle sugeruje trzy drogi: 1) wyeliminowanie kawy zupełnie, pochowaniem sprzętu, samej kawy – taka terapia szokowa; 2) zmiana godzin picia kawy, a najlepiej picie kawy codziennie o innych porach i w innych ilościach; 3) kupienie mniejszej kawy i mniejszych szklanek, filiżanek, by chcąc-nie-chcąc zmniejszyć ilość przyjmowanej kofeiny, która oszukuje nasz mózg. Wybrałem drogę nr 1, bo choć najtrudniejsza, wiedziałem, że w moim przypadku jedyna możliwa.

Wszystko wpisywało się w mój ostatni mały research na temat diet oczyszczających. Czuję, że potrzebuję oczyścić organizm. Jestem świadomy, że odżywiam się całkiem nieźle – poza tą kawą na pusty żołądek, ale mimo wszystko czuję duży spadek formy, energii i przede wszystkim – mój trupio-pryszczaty wygląd. Naprawdę jem dużo i z głową, ale mimo wszystko przyda mi się pozbycie się toksyn. Przeczytałem wiele o głodówkach, dietach owocowych, sokowych, jabłkowych, zbożowych i żadna nie jest czymś, na co mogę sobie pozwolić bez brania urlopu w pacy i na uczelni. Dlatego postanowiłem wprowadzić kilka elementów z każdej z nich do codziennego jadłospisu, przy jednoczesnych wyeliminowaniu kawy (herbaty nie piję od kilku lat), mojej słabości największej – wafelków, jedzenia z puszki, posiłków gotowych, mleka, przypraw i kilku innych ciężkich produktów. Jem za to jabłka, piję wodę z cytryną, sok marchwiowy, jem dużo otrębów, zbóż, produktów mlecznych i innych produktów nieprzetworzonych. Największe nadzieje mam na to, że poprawi się moja cera, która odkąd chodzę na siłownię, odkryła drugi okres dojrzewania.

Co do kawy, naprawdę tęsknię. Odkąd nauczyłem się ją pić, wiedziałem, że będziemy przyjaciółmi.

Po wyeliminowaniu z diety kawy, herbaty, alkoholu, słodzonych soków i napojów gazowanych oraz mleka, niewiele zostało mi rzeczy do picia – a picie w kółko czystej wody jest koszmarnie nudne.