hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

sobota, 31 marca 2012

dzieci


Na mojej imprezie urodzinowej jedna z koleżanek (jeszcze z gimnazjum) przyszła ze swoim dziesięciomiesięcznym synem. Mały Jan z entuzjazmem wykorzystywał mnie jako system transportowy po mieszkaniu, mył mi zęby, pozował do zdjęć i wzbudził powszechny zachwyt. I chociaż zmył się dość szybko (zezgonował i trzeba go było zabrać do domu) to kilkoro z gości zdołało go zobaczyć. Część z nich na widok mnie z małym bobasem na rękach (ręce) stwierdziła, że to megaabstrakcyjna sytuacja i dziecko mi nie pasuje. Inni twierdzili, że to megasłodkie i że mały ciągnie do wujka. Na drugi dzień jedna z przyjaciółek napisała mi wiadomość z pytaniem: „czy chciałbym mieć kiedyś dzieci?”. Nie wiem. Jeszcze jakiś czas temu byłem pewien, że nie chcę. Potem byłem pewien, że chcę, a obecnie naprawdę nie wiem. Dość niejasne mam też zdanie na temat adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Z jednej strony nie widzę w tym niczego złego, z drugiej natomiast, nie wyobrażam sobie w polskiej rzeczywistości zdrowego rozwoju dziecka dwóch gejów. Na pewno jestem jeszcze za szczeniakowaty, by mieć dzieci i raczej nie byłbym w stanie zapewnić im tego, co należy zagwarantować zależnej od siebie małej istocie. Nie mam parcia na przekazywanie genów, także moje ewentualne przyszłe dziecko nie musi być moje biologicznie.

Nie oznacza to jednak, że nie mam instynktu ojcowskiego. Uwielbiam dzieci, najbardziej takie małe, ale jednocześnie już mówiące, chodzące i nierobiące pod siebie. Przez 4 lata pracowałem jako wolontariusz w świetlicy środowiskowej, do której dwa razy w tygodniu przychodziła gromadka dzieci z biednych rodzin. Odrabialiśmy lekcje, prowadziliśmy zajęcia edukacyjno-rozrywkowe, jedliśmy razem kolację, czasami organizowaliśmy im zabawy, wycieczki i zabawy. Wiele mnie to doświadczenie nauczyło, a dodatkowo dało poczucie, że nawet ktoś znajdujący się w takiej sytuacji rodzinno-bytowej jak moja, może pomóc innym. Z kilkorgiem z dzieciaków miałem bardzo dobry kontakt i chociaż opierało się to bardziej na relacji kumpel/kumpel lub młodszy brat/starszy brat, w jakimś okrojonym sensie miało w sobie coś z ojcostwa.

Na chwilę obecną wiem, że będę dobrym wujkiem (ciocią?). I chociaż w mojej rodzinie nie ma jeszcze nowego pokolenia, kiedyś na pewno będę miał okazję się wykazać.

A syna nazwę Radek, bo Jake w Polsce nie przejdzie.

bawiłem się wspaniale!


Impreza „24 goes on 25 Birthday Party”, która odbyła się 30 marca 2012 roku w Gnieździe Rozkoszy przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Łącznie ze mną pojawiło się 35 osób - więcej niż wskazywało potwierdzanie fejsbukowe! Najmłodszy uczestnik, dziesięciomiesięczny Jan nie umiał się jeszcze przedstawić, a najstarszy… może pomińmy ten fakt. Tylko 3 potwierdzone osoby nie dotarły  (co uważam za spory sukces), ale za to było kilka niespodzianek i nieplanowanych uczestników. Wódki i napojów pojawiło się tyle, że gdyby tylko istniała taka ilość jak „za dużo alkoholu”, spokojnie użyłbym jej w tym przypadku. Najzabawniejsze jest to, że najdłużej i najwytrwalej w Toro bawiła się ze mną hetero część gości! 

Planując imprezę, chciałem dużego wydarzenia. Po pierwsze, bo dwa ostatnie spotkania urodzinowe miały niedzielny charakter przy kawie i ciastku; po drugie, bo to jednak 25. Sądziłem też, że to ostatnia tego typu impreza organizowana przeze mnie z okazji urodzin. Po posprzątaniu Gniazda Rozkoszy stwierdzam jednak, że bardzo chętnie coś podobnego zorganizuję w przyszłym roku. Teraz już wiem, że spokojnie trzeba zapraszać więcej osób, niż mieszkanie jest w stanie pomieścić; że impreza musi zaczynać się później; że trzeba podać numer piętra w zaproszeniu.

Dziękuję gospodarzom za hosting, jeden-dzień-starszej przyjaciółce za robienie zdjęć oraz pyszny tort, mamie Jasia za Jasia i ciasto, G. za ciasto, Jej Perfekcyjności za oprawę muzyczną, wszystkim za obecność, wkład napojowy, piękne prezenty i udaną zabawę. Jestem szczęściarzem, bo Was mam.

Kończący się weekend sponsorowali: Gniazdo Rozkoszy, Klub (chodo)Toro, Agnieszka Radwańska, firma Apple oraz Cola Zero.

wtorek, 27 marca 2012

25


Jakoś nigdy specjalnie nie przepadałem za dniem swoich urodzin. Nie tyle z powodu starzenia, ile przez fakt, że trzeba się cieszyć i uśmiechać. Do tego w dzieciństwie nie miałem za wiele urodzinowej dobroci ze strony rodziców. Wiem, że moje narodziny były bezpośrednim skutkiem mającej miejsce w czerwcu 1986 wpadki pośród drzew. Jakoś nigdy nie uważałem swoich rodzicieli za odpowiedzialnych ludzi. I ciągle powtarzam „nigdy”. Nie było prezentów, niespodzianek, czasami i życzeń. Jakieś naste udawało mi się organizować, ale to już na własną rękę.

Dziś kończę 25 lat. Liczba „25” brzmi zdecydowanie lepiej niż ćwierćwiecze, które kojarzy się albo z średniowieczem, albo z wódką. I sam sobie chciałbym przede wszystkim życzyć wytrwałości, cierpliwości i siły. To w połączeniu z ciężką pracą i odrobiną szczęścia (którego też warto mi pożyczyć) załatwi sprawę.

27 marca jest też dzień teatru. Nie mam niestety z tego powodu żadnych zniżek. Szkoda, że nie jest tak jak z dziećmi urodzonymi na pokładzie samolotów czy w komunikacji miejskiej.

Moje zdrowie!

27 marca 2011, fot. JP

poniedziałek, 26 marca 2012

urodzidzi


Naprawdę fajne jest to, że moja jeden-dzień-strasza przyjaciółka ma urodziny jeden dzień przede mną. Swoje ćwierćwiecze świętowała w sobotę spotkaniem urodzinowym (nie imprezą), ale tak naprawdę lat 25 kończy dzisiaj. I przez całe 24 godziny jestem od niej rok młodszy i muszę się jej słuchać. I zawsze jest tak, że gdy ja czegoś nie wiem lub czegoś się boję, ona jest by mi pomóc. Podobnie z urodzinami, to Dzidzia przeciera szlak, a ja bezpiecznie mogę pójść za nią, by od 27 marca znowu być w tym samym wieku. Dziś sformułowanie „jeden-dzień-strasza” nabiera sensu dosłownego.

Nasze mamy mają tak samo na imię i świętują imieniny 25 marca. Mama przyjaciółki twierdzi, że moją mamę pamięta ze szpitala. Z Dzidzią chodziliśmy do jednej klasy do gimnazjum, do liceum, 2 lata studiowaliśmy razem. Wspólnie mieszkaliśmy przez całą maturę (ważyłem wtedy najwięcej ever – 71 kg) i zawsze będę powtarzał, że to dzięki rodzinie Z. zdałem ją tak dobrze. Uwielbiam z Tobą rozmawiać, chociaż wiem, że sprawiam Ci mnóstwo problemów. I sądzę, że z nikim nie mam tak zbieżnego gustu co do facetów jak z Tobą.

Także żyj mi długo i zdrowo moja kochana przyjaciółko! Kocham Cię mocno!

I jesteś taka chuda i fit <3

Madryt, wrzesień 2010

niedziela, 25 marca 2012

smile (if you're gay)


Śmiech to jedno z ciekawszych zjawisk ludzkiego organizmu. Skurcze mięśni, dźwięk, wydzielanie substancji poprawiających humor, wywoływanie reakcji u innych to wszystko elementy składowe jednego wyrazu twarzy. Uśmiech to jednocześnie przyczyna uśmiechu, jak i skutek, a do tego działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Gdy się uśmiechasz, masz od tego lepszy nastrój i wywołujesz uśmiech u innych, a to znowuż powoduje, że znowu cieszysz się ty. Ludzie uśmiechnięci postrzegani są jako ładniejsi, zdrowsi, szczęśliwsi i milsi. Wczoraj na spotkaniu urodzinowym mojej jeden-dzień-starszej przyjaciółki jedna z gości miała tak donośny, charakterystyczny i skupiający uwagę śmiech, że szła za nim reakcja łańcuchowa i salwy śmiechu u wszystkich pozostałych zebranych. Coś magicznego, śmiech sam w sobie był śmieszny. Zupełnie bezkontekstowo i zwyczajnie. Podobnie w trakcie szkoleń w pracy jedna z koleżanek kilka razy zafundowała grupie niesamowity popis śmiechowy, który odrywał się od żartu czy sytuacji go wywołującej i stawał się powodem śmiechu innych sam w sobie.

Swojego śmiechu nie lubię. Pamiętam, że w gimnazjum, gdy jechaliśmy na wycieczkę szkolną do Zakopanego nauczyciel WOSu skomentował mój głośny śmiech porównaniem go do „rżenia nosorożca o poranku”. Tak samo nie przepadam za słuchaniem swojego głosu przez urządzenia elektryczne. Brzmię jak kobieta i często zdarza usłyszeć mi się „dzień dobry pani”. Tak jak śmiechu, nie lubię też swojego uśmiechu. Podobno często się uśmiecham, a do tego jestem odbierany jako osoba pozytywna i często uśmiechnięta – tak usłyszałem na rekrutacji do pracy oraz w trakcie szkoleń przy zabawach integracyjnych. Niesamowicie nie zgadza się to z obrazem i zdaniem, jakie sam na ten temat posiadam. Brzydko marszczy mi się twarz, nie mam ładnych zębów, krępuje mnie dźwięk. Stąd radosnych zdjęć mam bardzo niewiele. Kilka lat zajęło mi kontrolowanie odpowiednich pozycji i „grymasów” twarzy w kierunku aparatu, telefonu czy kamery.

Przyznaję, że wiele energii i jasności daje mi uśmiech od obcej osoby na ulicy, w sklepie, w autobusie. Np. gdy ktoś czyta tę samą książkę co ja lub gdy po prostu jest radosny i chce się tym dzielić z innymi. To prawie jak przytulanie. Ładuje baterie.

Obecna aura uśmiechowi sprzyja. Więc uśmiechajmy się. To też sposób na spalanie kalorii!

sobota, 24 marca 2012

12ºC


Przyszła wiosna. Kalendarzowo, astronomicznie i faktycznie zawitała na całego. Nawet rymy same się układają. Wstaje się łatwiej, wychodzi się chętniej, chodzi się częściej i mniej się je. Przyznaję otwarcie, że to moja ulubiona pora roku. Zimy mamy za zimne, lata za ciepłe, a jesienie za smutne. Marzec, kwiecień i czasem maj to najlepszy okres roku. I na wtedy mam najlepsze ubrania. W komunikacji miejskiej już się nie grzeje, a ludzie jeszcze nie śmierdzą od przepocenia. Pamiętam, że jeszcze w podstawówce uczono mnie, że Polska ma klimat umiarkowany i że to wspaniale. Gówno prawda. Najfajniej jest właśnie tak, jak teraz za oknami (które w ten weekend umyłem). Nazywam to pogodą na długi rękaw lub na kurtkę-wiatrówkę. Jedynym minusem jest to, że bardzo rano i bardzo wieczorem jest zdecydowanie zimniej niż w czasie dnia.

Niesamowicie obserwuje się, jak bardzo się ludziom chce. I jak robią się bardziej kolorowi. Nie tylko ubraniowo, ale i na twarzach (mnie to naturalnie nie dotyczy). Milej się pracuje, rzadziej słyszy się marudzenie. Chłopcy zaczynają odkrywać łydki, a pogrubiające i zasłaniające ubrania można na długie miesiące zamknąć w szafie. Uśmiechy na twarzach występują dużo częściej, a i o „dzień dobry” jakoś łatwiej. Czuć energię, która może ujawnić się na różne sposoby. Od pracy zawodowej po różne aktywności relaksacyjne. Rolki, rower, wyjazdy, imprezy, a przede wszystkim spacery pojawiają się dzięki dwucyfrowej temperaturze, ale także dzięki temu, że dni trwają dłużej. Gdy o 17:00 wychodzi się z korpo, jest wciąż jasno! To pobudza niesamowicie.

I zaczyna się sezon urodzinowy. Co weekend jest jakieś świętowanie, wyjście, spotkanie i śpiewanie sto lat. I tak będzie przez kilka miesięcy. Mój kalendarz prawie codziennie pokazuje, że ktoś ze znajomych kończy kolejną wiosnę.

Ciekawe czy w tym roku 4 maja też będzie padał śnieg?

niedziela, 18 marca 2012

dom - praca - dom


Przez kilka miesięcy niestudiowania i niepracowania bardzo rzadko musiałem być gdzieś o dokładnie określonej porze. Naturalnie miałem różne oficjalne i mniej oficjalne spotkania, ale nie było to nic tak sztywnego, jak stawianie się w pracy każdorazowo o tej samej godzinie. Dotarcie na 9:00 na warszawski Służewiec graniczy niemal z cudem. Mogę powiedzieć, że mam wiele szczęścia. Odległość między Szczęśliwicami a Marynarską jest naprawdę niewielka. Z połączeniem trochę już gorzej. Mimo bliskości nie mam żadnego połączenia bezpośredniego. Jednak przy założeniu, że mogę się dość wygodnie przesiąść, możliwości dojazdu nagle pojawia się kilkanaście. Od kombinacji dwa przystanki tramwajem + dwie stacje koleją po najdłuższą wersję – trzy autobusy.

Korzystając z tego, że jest już jasno i ciepło staram się jak największy kawałek drogi do pracy iść pieszo. Tak by przed ośmioma godzina za biurkiem poruszać trochę nogami i pooddychać z widokiem na słońce. Niestety rozkopana okolica pętli Służewiec nie sprzyja pieszym wycieczką, a wzmożony ruch samochodowy pozbawia powietrze czystości. W ostatecznym rozrachunku jednak nadal wolę z Sasanki na Taśmową przejść się pieszo, niż jak sardynka ściśnięty w poruszającym się żółwim tempem 189 czy 401. W praktyce jestem szybciej w siedzibie, niż osoby podjeżdżające ten jeden przystanek komunikacją miejską. Na poprawę humoru i zabicie monotonii codziennie staram się do pracy pojechać jakoś inaczej, raz 154, raz 504, innego dnia 188 lub 175, a mogę też 128/228 podjechać czy w ogóle 7, 9 i 15 do Hynka i dalej 401 i 189. Z powrotem nie ma już takiego problemu. Czymkolwiek do Sasanki, potem do Rakowca i na Dickensa. Chociaż częściej chyba jadę z pracy do centrum niż bezpośrednio do siebie. Ciekawe jak długo będzie mi się chciało tak z uśmiechem na ustach kombinować z dojazdami?

Szczytem szczytów było, gdy w piątek jechałem z Taśmowej na Tamkę 90 minut. Miałem ze sobą trzy ciężkie torby i na szczęście wracałem całą drogę z koleżanką ze szkoleń. Inaczej popełniłbym rytualne samobójstwo.

I wstaję za wcześnie. Zegar biologiczny budzi mnie o 7:15 (w soboty i niedziele też), z domu ruszam o 8:00, w pracy jestem 8:35, a zaczynam o 9:00. 0 17:00 kończę, o 17:07 mam 504 i prawie zawsze uda mi się je złapać. Do domu docieram 17:40. Albo i nie.

sobota, 17 marca 2012

paracetamol ♥


Nie od dziś mam dość spore problemy z bólami głowy. Nie umiem konkretnie wskazać przyczyny, ale w zeszłym roku zaalarmowany wysoką częstotliwością niedogodności zrobiłem serię badań i odwiedziłem neurologa. Przepisał mi niebieskie tabletki i polecił dalej stosować sposoby, których używałem wówczas i które stosuję do dziś. Najlepszym środkiem na moje bóle jest paracetamol. Naprawdę nie żartuję, gdy się chwalę, że jestem uzależniony od Febrisanu. Apap, Fervex, Gripex, Febrisan znikają u mnie w domu prawie tak szybko jak kawa. Gdy mnie boli, biorę tabletkę/piję zawiesinę i idę spać. Nic tak nie działa, jak paracetamol i sen razem. Naturalnie przy lekkich bólach staram się je rozchodzić, wypić kawę, dużo wody, zjeść coś lub przejść się na świeżym powietrzu. W większości przypadków niestety bóle działają na mnie paraliżująco. Nie jestem w stanie zrobić nic innego, tylko leżeć z zamkniętymi oczami i trzymać się za głowę. 

I właśnie taka sytuacja zdarzyła mi się w sobotę. Rano wstaliśmy i pojechaliśmy z przeziębionym P. do lekarza. Na dworzu było bardzo ciepło, wręcz letnio (z pominięciem wiosenno). I chyba właśnie taka gwałtowna zmiana pogody wywołała jakąś diametralną zmianę ciśnienia w mojej czaszce, a ta uczyniła mnie flakiem na resztę dnia i wieczoru. Zamiast cieszyć się słońcem i czasem z P. zwijałem się z bólu. Popołudniu siedziałem sam w mieszkaniu przyjaciół i starałem się robić wszystko, by własną uwagę odwrócić od bólu. Niestety nieskutecznie. Nie wiem czy wynika to z niskiej odporności na ból, czy też moje bóle naprawdę są silne, ale jak już mnie boli, zdycham na całego. Gdy wieczorem odwiedził mnie dobry kolega, musiałem wziąć paracetamol i wypić już czwartą czy piątą mocną kawę. Pomogło, ale czułem się totalnie wypompowany z energii. Zamiast sprzątania i nadrabiania zaległości z pisaniem bloga, skończyło się na leżeniu przed telewizorem i szybkim pójściu spać.

Trochę martwi mnie nadchodząca pora ciepła. Zdecydowanie częściej dolegliwości z głową pojawiają mi się, gdy jest ciepło, a zwłaszcza gdy jest za ciepło. To poniekąd dlatego nie lubię nowych warszawskich tramwajów, w których notorycznie jest za gorąco.

A w niedzielę rano odkryłem kolejną tragedię. Została mi tylko jedna tabletka paracetamolu w domu, żadnego Apapu, nic do rozpuszczenia z wodą. Tylko 500 mg mojego pejnkillera.

niedziela, 11 marca 2012

(dez)integracja


Nie tylko nie lubię słowa „integracja”, nie lubię samej integracji. Zawsze miałem z tym jakiś problem. Zabawy integracyjne uważam za amerykańskie głupoty, na studiach unikałem jak tylko mogłem wszelkich organizowanych przez samorząd imprez czy pozajęciowych piw. Ciągle słyszę tylko o integracji europejskiej, integracji osób niepełnosprawnych, obozach integracyjnych i innych podobnych sposobach, by na siłę tworzyć więzi. Tylko po co? Widzę to bardzo sztucznym. Zgodzę się, że lepiej pracuje się czy ogólniej funkcjonuje w towarzystwie osób, które się zna i/lub z którymi ma się coś wspólnego, ale czy z czasem nie zadzieje się to samo? Po co mam poznawać i integrować się ze wszystkimi, skoro tak czy siak bliższe/lepsze/trwalsze znajomości nawiążę tylko z garstką.

Po pierwszym tygodniu pracy zostałem zaproszony na domową imprezę swojej sekcji do mieszkania jednej z nowopoznanych koleżanek i jej męża pod Warszawą. Zaczęło się o 18:00, wszyscy stawili się dość punktualnie, wywiązali się z zadania przygotowania czegoś pysznego do jedzenia i przebrali w dresy, kolorowe frotki i dużo złotej biżuterii. Przy dźwiękach disco polo i techno oraz w towarzystwie wielu bardzo dresiarskich powiedzeń wszyscy dość szybko i mocno się upili. Tego wieczoru nie piłem, w ogóle ostatnio praktycznie nie piję, stąd mój stopień wczucia się w klimat był bliski zeru. Ok. 22:00, gdy zbierałem się na jeszcze dzienny autobus do Warszawy z grona osób pijących kilka już wymiękło, odpadło, wyszło lub umarło. Przez cały wieczór jednym z tematów było żartowanie z pedałów. Ok, wiem że ze wszystkiego można pożartować i trzeba do wielu rzeczy w życiu podchodzić z dystansem, ale jednocześnie wszystko ma granice. Brak alkoholu we krwi oraz brak delikatności u imprezujących wywołały we mnie poczucie dyskomfortu. Wracając do domu z dwiema koleżankami nasłuchałem się jeszcze o kiepskich zarobkach i braku awansów, także humor miałem dość niski. I zupełnie mi przeszła ochota na dalszą integrację poprzez imprezy czy wyjazdy. 

O ile dość otwarcie podchodzę do kwestii coming outu w pracy, nie miałem ani chęci, ani siły, by w trakcie tej imprezy uciąć żarty poprzez powiedzenie, że może wśród nas jest ktoś, kogo mogą takie słowa niemiło dotykać. Lub że jestem to ja. Z czasem wszyscy i tak się wszystkiego dowiedzą, choć to już nie będzie moje zmartwienie.

Przez ponad dwa tygodnie szkoleń zdecydowanie lepiej poznałem i polubiłem osoby, z którymi się szkolę. I zaczynam żałować, że od 21 marca będę siedział i pracował w swoim zespole, podczas, gdy prawie wszyscy pozostali będą siedzieć razem po drugiej stronie openspejsa.

sobota, 10 marca 2012

nieplanowane wyznanie


Jakiś czas temu pisałem tu o swoim (nie)pojęciu miłości. Sprawy się zmieniły i potoczyły tak, że dziś rano wyznałem miłość. I chociaż brzmi to jak wyznanie wiary czy grzechów, a kojarzy się ze śpiewaniem hymnu narodowego to właśnie tak – wyznałem miłość. Z całą mocą mogę stwierdzić, że jeszcze nigdy te słowa nie miały dla mnie takiego wymiaru jak 10 marca 2012 roku. Nie było łatwo, a w dodatku nie planowałem robić tego akurat teraz. Podczas porannej rozmowy jeszcze w łóżku zostałem emocjonalnie sprowokowany, by ujawnić uczucie. Niemal biologicznie czułem narastające ciśnienie i gdy w końcu, wprost, szybko i na jednym oddechu przyznałem, że jestem zakochany, automatycznie poleciały mi łzy. Pojawiły się też po drugiej stronie. Sytuacja miała znamiona patetycznej, ale dla mnie była bardzo prawdziwa i rzeczywista. Z sensu tej emocji zdawałem sobie sprawę już od jakiegoś czasu. Bałem się jednak zaryzykować i przyznać, co naprawdę czułem. Chyba myślałem o tym trochę w kategorii zrzucania odpowiedzialności za relację – ja Cię kocham, teraz Ty się deklaruj, ruch jest po Twojej stronie…

Tylko to nie chodzi wcale o to, by usłyszeć po drugiej stronie to samo zdanie. Pewnie jest to jakaś sytuacja idealna, ale niekoniecznie obowiązkowa. Sam fakt nazwania głośno swoich uczuć był dla mnie kluczowy. Obawy i niedopowiedzenia natychmiastowo zamieniły się w ulgę i radość. Mam teraz większą świadomość tego, co chciałbym z adresatem wyznania tworzyć. I choć wymaga to cierpliwości, pracy i siły, jestem zdecydowany być wytrwały i poświęcić tyle energii i czasu, ile będzie tego wymagać sytuacja i druga strona.

A cała rozmowa bardzo zmęczyła mnie fizycznie. Mimo wczesnej pory i długiego snu, znowu zachciało mi się zamknąć oczy i odpłynąć na kilka godzin.

Po takiej deklaracji z jednej strony jest łatwiej, bo ten symboliczny krok ma się już za sobą. Z drugiej strony natomiast, teraz dopiero zaczyna się faza, w której trzeba udowodnić, że uczucie jest szczere i realne. Po powiedzeniu „kocham”, trzeba „kocham” pokazać.

niedziela, 4 marca 2012

sens?


Mam problem z blo. Straciłem chyba zapał, choć możliwe, że to chwilowe. Mam jeszcze w zanadrzu kilka ciekawych z mojego punktu widzenia tematów, ale brak mi tzw. weny. W jednej części wynika to z nowoprzyjętego trybu życia i spędzaniu codziennie 8 godzin w pracy, w drugiej z kilku ciotodramatycznych wydarzeń, które dały mi sporo do myślenia, ale jednocześnie sprawiły, że pisać mi się zwyczajnie nie chce. Ze swojej strony mogę tylko obiecać, że gdy sytuacja się uspokoi, a przede wszystkim uspokoję się ja - wrócę do blogowania. Wydaję mi się, że będę zmuszony zmienić formułę na dłuższą i rzadszą, ale w związku z tym, że przywiązałem się do tej formy porządkowania myśli, wiem, że nadal będzie mi to pomagać.

Bo najłatwiejszym wyjściem było stwierdzić, że to nie ma sensu i się poddać. Tylko ja nie chcę tak zrobić.

sobota, 3 marca 2012

skoro nie jestem potrzebny, idę do domu


Gorszym od niezaspakajania swoich potrze jest dla mnie poczucie niebycia potrzebnym. Nie wiem czy to cecha bardziej postawy altruistycznej, egoistycznej czy wręcz masochistycznej. Jedyne co wiem, to że tak dokładnie działa u mnie ten mechanizm. W długim okresie szukania pracy największy problem sprawiało mi poczucie, że jest zbędny – prawie jak ludzie bezdomni z Żeromskiego. Nie miałem pracy, nie miałem kasy, nie miałem ubezpieczenia, nie miałem rodziny, nie miałem możliwości, by iść do kina, na zakupy, wyjechać czy kupić sobie drynka w klubie. Nie byłem potrzebnym systemowi, nie byłem potrzebny rynkowi, nie byłem potrzebny rodzinie. Niełatwo jest udźwignąć taką sytuację i zacząć żyć dla siebie. Co to w ogóle znaczy? Można żyć dla siebie? Na pewno nie można żyć bez innych. I to w takim sensie, że ktoś sprawia, że mam prąd w domu oraz w takim, że potrzebuję z kimś rozmawiać, wyżalić się, pośmiać czy po prostu zobaczyć i dotknąć. Długotrwałe pozostawanie niepotrzebnym lub niezauważanie bycia potrzebnym wywołało u mnie wygaszenie kontaktów towarzyskich. Więcej czasu w domu, więcej momentów sam na sam, długie oglądanie filmów, granie na komputerze, niewychodzenie z łóżka i odmawiania spotkań czy odrzucanie zaproszeń. Dość sporo czasu zajęło mi uświadomienie sobie tego mechanizmu, ale w końcu wypowiedziałem mu małą wojnę.

Człowiek czuje, że musi zaspokajać swoje potrzeby. Piramidy Maslowa uczy się w liceum na wiedzy o społeczeństwie. Na studiach się to powtarza, a w dodatku porusza wątek kreowania potrzeb sztucznie przez sztaby marketingowców. A co z potrzebą bycia potrzebnym? W pewnym sensie to potrzeba przynależności, bo każdy z nas chce być częścią – nawet jeżeli jest to połówka pary dwóch osób. Z drugiej strony uświadomienia sobie, że jest gdzieś, komuś, przy czymś potrzebnym ma wiele skutków pozytywnych. Poprawia humor, motywuje, uodpowiedzialnia, skłania do pracy, utrwala relacje, zwiększa samoocenę. Tylko mamy chyba problem, a na pewno mam go ja, z odnajdywaniem miejsc w życiu, w którym jesteśmy komuś potrzebni. Bo nie zdajemy sobie sprawy ze swojej wartości, swoich umiejętności, bo ten drugi ktoś nie jest nam w stanie konkretnie zakomunikować, że nas potrzebuje, bo odczuwamy strach przed podjęciem wyzwania, zadania, w którym ktoś oczekuje naszego wsparcia. I to frustruje. Albo bo się boimy, albo bo nie rozumiemy, albo go nie dostrzegamy. Skutek jest ten sam – czujemy się niepotrzebni.

Podpisanie umowy o pracę dało mi namacalny dowód, że jest ktoś kto mnie potrzebuje. W dodatku jest mi w stanie za to płacić. W pewnym sensie podkreśla, że jestem dla niego ważny. I tu odnajdowałbym jedną z najważniejszych roli, jakie w naszym życiu pełni praca.

Zaspakajanie potrzeby bycia potrzebnym i stawianie potrzeb innych nad swoje, może działać jak środek do szczęścia. Nic nie daje mi takiej radości jak przydanie się innym. Zwłaszcza takie nazwane, namacalne, docenione. Pani potrzeba.

piątek, 2 marca 2012

zderzamy się ze sobą volume II


„Crash” to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem w życiu. Coś szczególnego czyni ten obraz lekkim, choć dotyczy on sprawy ciężkiej i powszechnej. Widzimy w nich losy kilkunastu postaci, które teoretycznie nie są ze sobą powiązane, ale mistrzowski montaż filmu (nagrodzony Oscarem) powoduje, że mamy do czynienia z ciągłą całością w dość popularnym formacie w ostatniej dekadzie – jako pierwsza pokazano zostaje wcale niepierwsza scena akcji. Polski tytuł filmu - „Miasto gniewu” - jest pewnym spłyceniem idei, takim ułatwieniem interpretacji odbiorcom. A tytuł oryginalny wyraża wszystko – to film o tym, że ludzie zderzają się ze sobą, by coś poczuć, że samo przebywanie obok siebie nie wystarcza, by pobudzić receptory, by poczuć, że się żyje, należy wyzwolić silne emocje, z którymi równie ciężko jest potem sobie poradzić. W angielskim opisie filmu użyte jest jedno z moich ulubionych słów w tym języku – „collide”. Jak się wymawia, nawet bez znajomości języka angielskiego można zrozumieć znaczenia. Podobnie jest z polskim „rześko” – znaczenie tego słowa się czuje.

Pisałem tu już chyba ze dwa razy, że pod wielkim wrażeniem byłem roli Sandry Bullock. Mądrej, pięknej, bogatej i znudzonej żony prokuratora generalnego LA. Pokazywana w krótkich sekwencjach Jean jest zła, marudząca, krzycząca, wręcz wredna, wyniosła i nierozumiejąca sama siebie. W pewnym momencie zostaje skazana na pomoc osoby, której nie okazywała szacunku i uświadamia sobie, że nie wie, dlaczego jest zła, dlaczego gdy wstaje rano z łóżka, odczuwa gniew. Zaczyna ja to przerażać. Niesamowicie potrafiłem się z tą postacią utożsamić. I chyba często mamy właśnie taki stan niewytłumaczalnej złości. Choć niewytłumaczalnej tylko iluzorycznie. Gdzieś tam w środku siedzi przyczyna, do której się nie przyznajemy lub której nie zauważamy.

Film ten zrobił Polakom psikusa. Był to wyjątek nad wyjątkami, ponieważ w polskich kinach pojawił się w wakacje 2004, a potem wygrał Oscary w lutym 2005. Jesteśmy przyzwyczajeni, że 90% nominowanych filmów trafia na nasz rynek kinowy w styczniu, lutym i marcu. Gdy „Crash” pokonał między innymi „Brokeback Mountain”, wszyscy zastanawiali się skąd w ogóle wziął się na gali.

Warto podkreślić też muzykę. Są dwie sceny filmy, na których fabuła w połączeniu z oprawą muzyczną wprawiły mnie w stan głębokiego wzruszenia. I działa za każdym razem.


plakat promujący film


czwartek, 1 marca 2012

first day at school, first day at school!


Umowę podpisałem we wtorek rano. Trwało to dosyć długo, bo miałem całkiem sporo pytań, a chciałem o wszystkim dowiedzieć się jednak przed złożeniem podpisu. Do tego wypełnianie całego mnóstwa formularzy, czytanie regulaminów no i samej umowy. Ostatecznie 28 lutego ok. 11:00 podpisałem pierwszą w życiu umowę o pracę i z 1 marca start przygody z nową firmą. Zaraz po wyjściu z biura zadzwoniłem do babci, do jeden-dzień-starszej przyjaciółki, napisałem kilka SMSów. Naprawdę staram się cały czas do tego wszystkiego pozytywnie nastawić oraz cieszyć. Odczuwam mały stres, zawsze to mimo wszystko nowe miejsce, nowi ludzie, dużo nowych informacji i tylko jedna okazja, by zrobić dobre pierwsze wrażenie.

Welcome day zrobił odebrałem bardzo pozytywnie. 8 godzin integracji, szkoleń, rozmów i poznawania się z zespołem oraz siedzibą firmy upłynął mi błyskawicznie. Do tego dostałem torbę gadżetów, z których większość jest bardzo pomysłowa i zabawna. Atmosfera jest luźna, wszyscy mówią do siebie po imieniu bez względu na stanowisko, nie ma garniturów, sama siedziba jest nowoczesna, ciepła, bardzo dobrze wyposażona. 

Więcej nie mogę napisać, bo na szkoleniu z ochrony tajemnicy przedsiębiorstwa, tajemnicy telekomunikacyjnej i ochrony danych osobowych, dosłownie podany został przykład, że nie można na prywatnych blogach pisać niejawnych rzeczy firmowych.

Jeszcze badziej lubię kolor fioletowy.