hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 26 maja 2013

d jak dyskrecja


„Szukam dyskreta”. To po „szukam normalnego” i „kumpla spoza środowiska” moje ulubione sformułowanie z wiadomych portali. Rzadko bawię się w głoszenie prawd objawionych, no może poza jedzeniem i problemami ze skórą, ale powiem to drukowanymi: DYSKRECJA nie istnieje, nie ma, nie będzie. Ja wiem i rozumiem, że szukanie dyskretnego nie oznacza wcale szukania kogoś, kto nie papla jęzorem na prawo i lewo, a kogoś kto utrzyma w „tajemnicy”, że umawiam się na seks – bo ja przecież seksu nie szukam i się w internecie na seks nie umawiam, o nie, co to to nie! Bo szukanie na seks w internecie to często niepasujący element planu znalezienia księcia na białym koniu. Pytanie jest tylko jedno: „w tym planie to chodzi o księcia? Czy może o konia?”. Gdy ktoś mnie pyta, czy jestem dyskretny, odpowiadam: nie. Nie jestem spoko, nie jestem normalny, nie jestem dyskretny. Powiem więcej, Ty też nie jesteś spoko, nie jesteś normalny i nie jesteś dyskretny. Mały test: ile razy zdarza Ci się zaczepić lub dodać do znajomych na fejsie chłopaka, z którym nie masz żadnych innych wspólnych znajomych homo? Odpowiedź: prawie nigdy. Jak mawia mój znajomy: „prędzej czy później i tak wszyscy skończymy w Glamie”.

Gdy ktoś nie ma zdjęć, bo jest dyskretny, nie istnieje. Gdy poślesz komuś swoje nagie zdjęcia, one już zawsze tam gdzieś będą. Gdy umawiasz się z kimś na dyskretne spotkanie,  prędzej czy później to jakoś wróci. Gdy zapewniasz 100% dyskrecji, prędzej czy później spotkasz kogoś, kto wiedział o Twoim „dyskretnym” spotkaniu. Gdy masz chłopaka i niby otwarty związek, a umawiasz się na dyskretny seks, w zasadzie od razu możesz się przyznać swojemu partnerowi. Internet pamięta, geje pamiętają. Warszawa nie jest wielka, a często ułatwiamy wiele pchając za dużo do sieci. Przykład: mój blog. Lubię go, piszę, bo chcę, bo jest mi potrzebny, ale wiem, ile mnie „kosztuje”, jak często uderza w mój wizerunek, że można nawet przez niego stracić pracę.

Uwaga techniczna nr 1: Na ile dyskretne może być spotkanie z chłopakiem bez ręki? Ilu jest gejów bez ręki w Polsce? Dwóch.

Uwaga techniczna nr 2: Jak chcesz być choć odrobinę dyskretny, nie pokazuj publicznie kogo znasz/kogo masz w znajomych na różnych portalach. Po nitce do kłębka.

niedziela, 19 maja 2013

dam radę


Semestr zaczyna wchodzić w kulminacyjną fazę. Dla mnie oznacza to, że poziom obłożenia pracą zwiększył się o połowę. W każdej wolnej chwili zajmuję się trzema większymi projektami jednocześnie – każdy w grupie, co bardzo utrudnia synchronizację wolnego czasu. Z jednej strony ilość pracy w pracy, pracy w szkole i pracy w domu mnie przeraża i paraliżuje, z drugiej jakoś dziwnie wciąż mam poczucie, że dam radę. Już jest ciężko i do trzeciego tygodnia czerwca będzie tylko ciężej, ale wiem też, że potem czeka mnie w końcu jakaś mała ulga. Ilość egzaminów, a szczególnie ich terminy, wymuszą „stracenie” kilku dni urlopu, ale w końcu robię to dla siebie. Często muszę powtarzać sobie, że studiuję i zapierdalam dla siebie. Chodzę na basen dla siebie, sprzątam dorabiając dla siebie, rozwijam się poprzez socjologię tylko i wyłącznie dla siebie. To jest chyba ten czynnik, który powoduje, że jeszcze nie wpadłem w panikę. Brak paniki wcale nie powoduje, że nie narzekam. Marudzę i to bardzo. Tak już mam, a że gdy dzieje się dużo, mówię o tym dużo. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak wiem, że jakoś sobie poradzę, nie na 100%, nie jednocześnie, może z części trzeba będzie zwyczajnie zrezygnować, ale jednak wyjdę na swoje. Marudzenie trochę mnie nakręca i motywuje, a trochę też sprawia, że mam o czym mówić.

Chyba ze wszystkim tak mam. Pogadam, przerażę się, powiem, że się nie uda, a potem i tak jakoś się dzieje, czasem swoim tempem i drogą, czasem ciężką pracą i ponadprzeciętnym zaangażowaniem. Chyba nie umiem inaczej, chyba wynika to z mojego wysokiego stopnia przejmowania się dosłownie wszystkim, co znajduje się dookoła. Naturalnie zdarzają mi się momenty, gdy mam ochotę usiąść i się rozpłakać, gdy potrzebuję się od wszystkiego oderwać i spędzić cały dzień na graniu w Heroesów lub zapomnieć o całym świecie z piwem, lodami i dobrym filmem, ale traktuję je jako wpisane w kosztorys, usprawiedliwione i zdrowe odreagowanie. Wtedy też pytam, jaki to wszystko co robię, ma sens? Jednak wciąż uważam, że w dłuższej perspektywie i ogólniejszym sensie jest to inwestycja w swoją przyszłość. Trzeba pocierpieć. I trzeba dać radę!

Także jeżeli komuś marudzę, niech ten ktoś pamięta, jaką to mi wypełnia funkcję. Że tak naprawdę robi mi to dobrze, że w efekcie finalnym wszystko się układa. To taka moja mała terapia.

Przez najbliższy miesiąc narzekania z mojej strony będzie pewnie więcej, uprzedzam lojalnie. Jak kto wrażliwy, niech się nie zbliża na odległość wiadomości na fejsbuku, smsa czy zasięgu mojego głosu.

poniedziałek, 13 maja 2013

multiportowiec


Trwało to bardzo długo i było owocne w dramatyczne momenty, ale udało mi się w końcu uzyskać kartę benefit. Najpierw nie mogłem jej mieć, bo byłem na okresie próbnym, potem musiałem poczekać do nowego miesiąca kalendarzowego, potem była majówka, a osoba odpowiedzialna w firmie za karty poszła na urlop, następnie pomyliła jednostkę, w której pracuję i wysłała kartę pocztą wewnętrzną do innego miasta, ostatecznie przesyłka krążyła kilka dni między biurami banku, aż w końcu 13 maja trafiła w moją rękę. Naturalnie zrobiłem małą awanturę, bo formalnie za kartę płacę od 1 maja, a nie da się z niej korzystać fizycznie jej nie posiadając. Udało mi się wynegocjować przeprosiny oraz to, że za maj za kartę płacić nie będę (jedynie podatek), dopiero w czerwcu potrącą mi z wypłaty cały koszt karty, czyli coś-tam-42-zł. Wielka inauguracja miała miejsce 15 maja rano na basenie blisko nowego domu. Nie jestem już uwiązany do jednego basenu i mogę chodzić tam, gdzie będzie mi bliżej, wygodniej, akurat po drodze czy tam będą chcieli iść znajomi. Do tego oczywiście wychodzi taniej niż karnet i za mniej mogę wyjść poza samo pływanie. Nie ukrywam, że poważnie myślę o jakiejś nowej stałej aktywności. Sam powoli zaczynam mieć dość swoich wystających obojczyków i słuchania dzień w dzień, że jestem za chudy, że mogę jeść co chcę, bo mi nic nie grozi, że powinienem coś z tym zrobić. Znowu zaczęła się pora roku, gdy ładni ludzie wychodzą w krótkich ubraniach i widać ich sylwetki, nad którymi pracowali całą zimę, a mi widać wciąż te same kości.

W związku z tym pięknym pomysłem poszedłem do ortopedy. Postanowiłem dopytać się o to, co powinienem, co muszę, a czego nie można mi robić. W dodatku chciałem po roku chodzenia na basen sprawdzić, czy cokolwiek zmieniło się jeżeli chodzi o mój pokraczny układ kostny. Trafiłem na lekarza obcej narodowości, który w pierwszym pytaniu po „dzień dobry” łamaną polszczyzną zapytał czy mnie, czy brak ręki to amputacja czy też wada wrodzona. Jego porada ograniczyła się do stwierdzenia, że mogę i powinienem robić wszystko poza podnoszeniem ciężarów. O ile podoba mi się taka ogólna uwaga – przyzwolenie robienia prawie wszystkiego, o tyle pan doktor nawet nie obejrzał mojego kręgosłupa. Podpytałem też przyjaciela o dietę. Bardzo poważnie rozważam wrócenie na stałe do mięsa – głównie białego, ale jednak mięsa. Chcę też zdecydowanie zwiększyć ilość wysokobiałkowego pokarmu, a powoli kierować się w stronę całkowitego wyeliminowania słodyczy, mleka, alkoholu czy słodkich napojów – już teraz unikam większości z nich, ale jednak pojawiają się w mojej ocenie nadal za często.

I chciałbym zaapelować, że jeżeli ktoś szuka kompana do sportu, polecam się – zawsze trudno mi iść samemu do nowego miejsca, na nową aktywność (mam tak też z barami, kawiarniami, restauracjami czy urzędami), ale z kimś chętnie się wybiorę i spróbuję.

Oczywiście teraz będą zaliczenia na studiach, więc trudno to wszystko ogarnąć czasowo, ale od drugiej połowy czerwca zostanie mi „tylko” praca i będę miał mnóstwo wolnego czasu, by się męczyć! O tak!

piątek, 3 maja 2013

(nie)zdrowe jedzenie


Skłaniam się ku tezie, że nie ma czegoś takiego jak „zdrowe odżywianie się”. Nie często się tym chwalę, ale w liceum brałem udział w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Wiedzy o Żywieniu. I o ile nazwa rzeczywiście jest wręcz śmieszna, jest to MENowska Olimpiada dla licealistów jak ta fizyki czy historii i też daje indeksy na uczelnie bez postępowania rekrutacyjnego. Trzy lata z rzędu z mniejszymi czy większymi sukcesami zajmowałem się z jednej strony biologiczno-chemiczą stroną żywności, z drugiej strony całą tą otoczką towarowo-gastronomiczną. Musiałem wiedzieć wszystko o układzie pokarmowym człowieka, ale też znać przepis na wszystkie rodzaje ciasta i dokładny podział krowy na fragmenty mięsa. Naturalnie prawie nic z tego już nie pamiętam, ale zostało mi kilka nawyków zakupowo-żywieniowych, które zawdzięczam temu w sumie dziwnemu hobby mnie nastolatka. Np. od liceum nie słodzę, nie dodaję soli, nie smaruję pieczywa masłem, ani margaryną. Jem tylko ciemne pieczywo – najlepiej graham lub razowe – i oczywiście wiem, że producenci chleba dodają do niego karmel, by było ciemne. Nie łączę ogórków z pomidorami, bo enzym zawarty w ogórkach unieczynnia witaminę C z pomidorów (czy jakoś tak). Bardzo rzadko piję herbatę, napoje gazowane i/lub słodzone (bo paradoksalnie picie to też jedzenie). I jedno natręctwo, które w sumie wychodzi mi i mojemu portfelowi na dobre – czytam etykiety w sklepach. Można się z nich dowiedzieć bardzo złych rzeczy o swoich ulubionych produktach i szybko oduczyć się kupowania czegoś, co wydawało się zawsze niezbędne. 

Jedni uważają, że odżywiam się megazdrowo. Drudzy twierdzą, że dość kiepsko. Trzeci natomiast sądzą, że bardzo nudno. I wszyscy mają rację. Moje warzywno-rybno-ryżowo-kaszowo-makaronowe obiadki do pracy: po pierwsze – są widziane jako bardzo zdrowe i racjonalne, po drugie – spowodowały, że inni pracownicy też zaczęli się lepiej odżywiać (przynajmniej w pracy). Prawdą jest, że jem w kółko to samo. Dużo nabiału, dużo warzyw, dużo ryżu (brązowego lub białego), makaronu (graham i pełnoziarnistego), musli, serków wiejskich, mnóstwo bananów... Wychodzi mi to bokiem. O ile to wszystko wraz z otrębami, jajkami i codziennie wypitą butelką wody z dużą zawartością minerałów wpisuje się w stereotypowe zdrowe jedzenie, to wcale nie powoduje, że a) jestem zdrowy, b) mam dużo energii, c) dobrze wyglądam. Wręcz odwrotnie jestem za chudy, za blady i ciągle zmęczony. Może się przerzucę na dietę kebabową?

„To może być wina braku mięsa”. Takie wytłumaczenie słyszę bardzo często. Ale np. moja dentystka stwierdziła, że muszę jeść „więcej nabiału, a nie tylko mięcho i mięcho”… Jeszcze więcej nabiału?! Już teraz mi rozsadza układ pokarmowy! Staram się jeść w miejsce mięsa dużo ryb, fasoli, papryki, kaszy i soi. A ostatnio zdarza mi się zjeść i mięso, choć nadal sam go nigdy nie robię. 

Moimi największymi słabościami są: kawa, wafelki i pizza (której od przeprowadzki nie jadłem). I obstawiam, że to właśnie te parszywe rzeczy rujnują mi cerę, która na nawet minimalną ilość alkoholu, czekolady, chipsów, tłustego jedzenia reaguje falą pryszczy. Ulrich Beck miał rację, że najzdrowiej byłoby nie jeść nic.