hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 30 września 2012

show me your teeth



Zupełnie nie mam problemów z mówieniem o swoim braku ręki. Łatwo też przychodzi mi narzekanie na skórę, pryszcze, bladość, suchość, owłosienie. Zęby to jednak zupełnie inna historia – historia smutna. Wstydzę się swojego uzębienia. Unikam uśmiechu, unikam rozmów o tym, zmieniam temat, gdy tylko ktoś ze znajomych wspomni, że ostatnio był u stomatologa. Bo ja dawno-dawno u dentysty nie byłem. Do tego genetycznie mam słabe uzębienie. Moi rodzice nie mają już oryginalnych zębów, siostra też miała zawsze kłopoty z utrzymaniem zdrowych, ja od małego miałem zabawy z próchnicą, przebarwieniami no i moimi ulubionymi ukruszeniami. Trzeba zaznaczyć, że moi rodzice nie pilnowali naszych zębów. Chyba raz w ciągu świadomej części życia byłem z mamą u dentysty z jej woli, pomysłu i finansów. W czasach już dorosłych o tym, że zaniedbałem szczękę, zaważyło kilka czynników – brak nawyku, brak kasy, poczucie, że jest bardzo źle i niewiele mogę zrobić, paniczny strach i milion „ważniejszych” potrzeb, na które szły wszystkie pieniądze. Ciągle świadomy byłem jednak, że prędzej czy później przyjdzie ten moment, gdy zaboli, wypadnie i będzie trzeba coś działać.

Skończyło się z tymi wakacjami. Zęby trafiły na moją listę spraw otwartych. Z przyczyn oczywistych jako cel ważny, aczkolwiek mało-obecnie-realny. Bo zabawa w naprawianie ubytków to zabawa droga. Nic dziwnego, że stan uzębienia polskiego społeczeństwa jest tragiczny. Ceny wizyty u stomatologa w Warszawie są zawsze trzycyfrowe, a wiadomo, że na jednym spotkaniu się nie kończy. Wiele kosztowało mnie, aby w końcu podjąć decyzję o pierwszej po około 8 latach kontroli. Bałem się bólu, bałem się oceny, bałem się, że dowiem się, co i jak bardzo z moimi zębami źle jest. Do tej pory to były domysły, bardzo ogólny pogląd, że jest tragedia – natomiast nigdy nikt fachowym okiem nie policzył tych do leczenia, tych do wyrwania i tych zdrowych. W nocy przed wizytą nie zmrużyłem oka, rano nie mogłem jeść, wziąłem silną tabletkę przeciwbólową pro forma i pojechałem z przyjacielem do lekarza. To dopiero początek walki o uśmiech, ale początek odbyty i udany. Teraz mam nadzieję, będzie już łatwiej. Choć to nieproste, nielubiane, trudne – jestem bardzo zadowolony z dzisiejszego przełamania.

Zawsze śmieszyło mnie, gdy lekarz zadawał pytania, gdy leżałem z rozdziabioną gębą, watą w ustach, kilkoma rurkami, blady ze strachu, odurzony znieczuleniem, zmęczony bólem i zapachem. Jak mam odpowiedzieć? Mrugam oczami i wydaję głuche dźwięki.

Ciekawe czy po przeczytaniu tego wszyscy będą uważniej przyglądać się moim zębom? Na razie mam trzy  zdrowe u góry z przodu.

sobota, 22 września 2012

problem z niepełnosprawnymi



Przy okazji paraolimpiady wzrosła moja „popularność”. To wszystko głównie przez dwie sprawy. Pierwsza to Natalia Partyka, która a) jako jeden z dwóch sportowców niepełnosprawnych startowała na igrzyskach niepara; b) ma niemal identyczną wadę jak moja, tylko że ręki prawej. Gdy jej zdjęcie i dłuższy artykuł z fotografiami rodziców trafił na czołówkę gazety.pl, pomyślałem – o nie! Zdecydowanie wzrosło zainteresowanie moją osobą współuczestników jazdy tramwajem, mijanych przechodniów. Dodatkowo efekt potęgowany był przez lato i krótki rękaw. Szepty, pytanie dzieci, spojrzenia – wszystko spotęgowane. Druga sprawa to basen. Z początkiem września zacząłem pływać grzbietem. Ten styl wiąże się naturalnie z ekspozycją rąk ponad poziom wody. Obraz niepełnosprawnych pływaków w Internecie, niepolskiej telewizji i dość konkretna reklama Samsunga w połączeniu z moim nowym pływaniem spowodowały, że nie ma opcji, aby ktoś na trybunie nie śledził wzrokiem mojego odbijania się od końców toru na pływalni. Nie peszy mnie to, nie denerwuje, w sumie to rozumiem. Nie daję po sobie poznać, że to zauważam i skupiam się na realizacji planu treningowego.  To naprawdę się zauważa, ludziom wydaje się, że nie słyszę, nie widzę, a prawda jest taka, że jestem na to bardzo wyczulony. No ale jak żyć?!

Nie licząc informacyjnych serwisów internetowych i jednego poranka w tygodniu z TVN24 nie jestem szczególnie na bieżąco z mediami. Mimo wszystko mojej uwadze nie umknęła okropna i agresywna walka o paraigrzyska. W sumie to trochę zgadzam się z Tuskiem i trochę mniej z Korwinem. Niepełnosprawni są nieestetyczni. Wiem, że jak płynę grzbietem, nie jest to piękne, głównie dlatego, że nie jest symetryczne, jest niecodzienne i nienaturalne. Nie do końca rozumiem oburzenie po tych słowach. Kolejna kwestia to takie trochę podsiąknięte hipokryzją pokazywanie zapłakanych niepełnosprawnych sportowców w TVN, które niby ma zwrócić uwagę opinii publicznej na ich los, ich sukcesy, ich wysiłek i trudną sytuację finansową, ale jednak budzi mój niesmak. Czytałem artykuł w „The Economist” o tym, ile różne media na świecie poświęciły czasu paraolimpiadzie i ile na tym najróżniejsze firmy zarobiły. Nikt tam nie robi z tego wzruszającego tematu dla pobudzenia podstawowych instynktów. Im więcej się mówi się o omijaniu tematu, tym jest to smutniejsze i nieprawdziwe. Za mało było skupienia na sukcesach, obrazach sportu samego w sobie, za dużo momentami tandetnego sięgania po łzy, żale, brakowało tylko, by dziennikarz przytulał sportowców z medalami. W UK na stadion przychodziły miliony, bo to oczywiste, nie dlatego, że za sportowcami stoją smutne historie. I tego w Polsce jeszcze do zmiany sytuacji brakuje.

Oczywiście faktem jest, że sytuacja niepełnosprawnych jest przeciętna, a niepełnosprawnych sportowców kiepska. Nie można jednak powiedzieć, że nic się nie robi. Jako niepełnosprawny student mam darmową komunikację miejską w Warszawie, dostaję specjalne stypendium na Uniwersytecie, mogę korzystać z różnych programów, szkoleń, pomocy. Miasto też zmienia się architektonicznie. Muszę tu być sprawiedliwy.

I po ostatniej pięknej sytuacji w kolejce do kasy pierwszeństwa dla kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych w reduckim Kerfurze uświadomiłem sobie, ile musimy się jeszcze wzajemnego szacunku do siebie nauczyć. Żadna kobieta w ciąży nie będzie mi mówić co mogę, a czego nie mogę. Ona jest w ciąży 9 miesięcy, ja ręki nie mam całe życie.

wtorek, 18 września 2012

Mihał wraca na studia



To już prawie na 100% przesądzone: od 1 października 2012 roku ponownie uzyskam status studenta Uniwersytetu Warszawskiego. Teoretycznie nigdy nie zostałem skreślony z listy studentów stosunków międzynarodowych po uzyskaniu absolutorium i nieoddaniu pracy magisterskiej, ale z drugiej strony nie miałem ważnej legitymacji, także de facto z praw i przywilejów studenckich korzystać nie mogłem. A wracam na socjologię. W roku akademickim 2009/2010 zaliczyłem pierwszy rok studiów pierwszego stopnia przy Karowej 18 w Warszawie, a potem wyjechałem na Erasmusa ze stosunków i po powrocie nie udało mi się nadrobić zaległości (z powodów chorobowych, mieszkaniowych, stresowych), porzuciłem studia, a w listopadzie 2011 roku Instytut Socjologii porzucił i mnie. Ostatniego dnia aktywnej tegorocznej rejestracji na studia zapisałem się na socjologię ponownie, a już kilka dni później wiedziałem, że zostałem przyjęty na pierwszy rok. Moja współlokatorka Mariola złożyła za mnie prawie komplet dokumentów, a 1 sierpnia 2012 roku otrzymałem decyzję Komisji Rekrutacyjnej IS UW. I zaczęło się kombinowanie.

Od początku wiedziałem, że skoro pierwszy rok zaliczyłem dwa lata temu, nie chcę powtarzać wszystkich zajęć. Szukałem sposobu, by od października być od razu na drugim roku oraz by pogodzić studia dzienne z pracą. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy z końcem lipca straciłem pracę, która w dość istotnym stopniu umożliwiłaby mi studiowanie dzienne (do zaliczenia w nadchodzącym semestrze mam tylko cztery przedmioty, ponieważ resztę udało mi się już zaliczyć lub przepisać). Cały sierpień i połowę września błądziłem między powrotem na studia a znalezieniem nowej pracy. Nowa praca od zaraz graniczyła z cudem, nowa praca od zaraz umożliwiająca studia dziennie graniczyła z dwoma cudami jednocześnie i w tym samym miejscu. Czas płynął, a ja zwlekałem, aż 18 września odbywał się ostatni dyżur kierownika ds. studenckich przed rozpoczęciem roku akademickiego, kiedy to mogłem załatwić sprawę przepisania na drugi rok. Ostatecznie podjąłem decyzję, że „jakoś to ułożyć się musi!”. Mihał wraca  na studia. Udało mi się uzyskać zgodę na bezpłatny powrót na drugi rok i naprawdę bardzo mnie to ucieszyło.

Dowiedziałem się też, że na 100% mam jeszcze rok na napisanie oraz obronę pracy magisterskiej na stosunkach międzynarodowych. Krążyły plotki, listy, sprzeczne informacje, które zostały sprostowane przez nową Panią Tereskę z dziekanatu. Bardzo bym chciał obronić się do końca grudnia 2012.

Miło by po kilku miesiącach odwiedzić mury Uniwersytetu, spotkać kilku znajomych, dowiedzieć się, że pani sekretarka i spotkani na korytarzu wykładowcy pamiętają moje imię i twarz.

niedziela, 16 września 2012

krytyk amator


Krytyka różne ma twarze. Ta od innych to obrażanie lub plotkowanie, ta od pracodawcy to feedback, a ten może być pozytywny lub konstruktywny, bo przecież nie negatywny, ta od samego siebie to autokrytyka, masochizm, depresja lub popis. Do tego filmowa, teatralna, polityczna, literacka i wiele innych. „Krytyka” to mocny wyraz, który ma raczej negatywne skojarzenia, a przecież spojrzeć na coś krytycznie lub krytycznym okiem, lub okiem krytyka, to tyle co dokonać oceny, podejść obiektywnie, wyszczególnić zalety i wady, mocne punkty i najsłabsze strony, oczywiste cechy i własne odczucia, spostrzeżenia. Należę do tych, co krytykować lubią. Bardziej siebie niż innych, ale równie chętnie oceniam czyjąś pracę, dzieło, film, książkę, wydarzenie, artykuł. Staram się każdorazowo zaznaczać to, co mi się podobało na początku recenzji (takie amerykańskie podejście), a do tego, co mi się nie podobało, gdy odnoszę coś konkretnie do osoby, po menadżersku widzę w tym szansę na poprawę, zmianę, rozwój. Dość podobnie jest z przyjmowanie krytyki. Często zadawanym pytaniem na rozmowach kwalifikacyjnych jest to o preferencję między pozytywnym i negatywnym feedbackiem ze strony pracodawcy. Bardzo długo myślałem, że ten pozytywny działa na mnie lepiej, trochę jak paliwo. Gdy w liceum dostawałem dobrą ocenę, miałem motywację, by się starać i utrzymać wysoki poziom ocen z danego przedmioty. Miłe słowo od szefa powoduje uśmiech i zwiększa motywację do pracy. Tylko ostatnio zauważyłem, że konstruktywna ocena ze strony osoby bardziej doświadczonej w hierarchii firmy naprawdę może pomóc w dostosowaniu się do stanowiska, zespołu, obowiązków i znajomości swojego miejsca w szeregu. Także popiół na głowę i słuchamy z otwartym umysłem.

Od kilku miesięcy mam poczucie, że poziom uwag krytycznych (w tym negatywnym sensie) jakie dostaję od bliskich i nieznajomych, znacznie wzrósł. Z jednej strony znajomi krytykują, bo chcą zmotywować do działania. Z drugiej strony znajomi krytykują, bo mają dość moich błędów, humorów, a w dodatku sami się rozwijają i są pewniejsi siebie. Z trzeciej strony zupełnie obcy ludzie krytykują czy tam obrażają, bo są zazdrośni, zakompleksieni, nikt nie chce z nimi mieć seksu lub zwyczajnie nie mogą zaakceptować wyglądu mojej twarzy (też czasem mam z tym problem). I ja to wszystko rozumiem, umiem sobie wytłumaczyć i wychodzę temu na czołowe. Jest jednak jedna rzecz, której nie rozumiem. Dostaję coraz częściej wiadomości od obcych, niefejkowych ludzi z gotowymi receptami na życie, z rozkładaniem blotek na czynniki pierwsze, z pomysłami na rzeczy, które miałyby poprawić moje „branie”… tylko po co?! Skąd chęć, czas i zaangażowanie, by wziąć jeden z wpisów na blo i napisać go ponownie bez użycia partykuły „nie”, której podobno bardzo nadużywam! Przerażają mnie takie wiadomości i ich autorzy. Rzadko wchodzę w interakcje, ponieważ czuję większe zagrożenie ze strony takich postaci  niż dresów na ulicy.

Najczęściej odpisuję „ok”. To najwspanialsza metoda na wszystkie podstawne i bezpodstawne oceny, na który nie czuję, że jest sens reagować. Choć często na usta ciśnie się też „who cares?!”.

Oraz naturalnie byłem od początku i jestem nadal świadomy, że z blo idzie nie tylko fala pozytywnych komentarzy, ale też ogrom krytyki i rzucania mięsem. Let’s face it – bez względu na wszystko to nadal depresyjne wypociny niepełnosprawnego pedała. Dramat.

sobota, 8 września 2012

lista spraw otwartych



Uwielbiam listy. Na zakupy zawsze chodzę z kartką lub notatką na komórce, gdy mam do zrobienia kilka mniej lub bardziej pokrewnych zadań jednego dnia, zawsze notuję wszystko na kartce z notesu i po kolejnych etapach realizacji wykreślam. Bo właśnie o wykreślanie tu chodzi. Nie mam problemów z pamięcią, a im mam więcej rzeczy do zapamiętania, ogarnięcia i wykonania, jestem weselszy. Skreślanie jest swego rodzaju oceną postępu i nagrodą za wykonanie. Odhaczam, wykreślam, odptaszkowuję, uśmiecham się, mogę zapomnieć i przejść dalej. Oczywiście rozpisanie wszystkiego na papierze pomaga się zorganizować, uzmysłowić dokładnie co, ile i jak mam zrobić, a w dodatku przy pracy z deadlinem ułatwia kontrolowanie, ile nieskreślonych elementów zostało w stosunku do zbliżającej się godziny finiszu. Listy oraz kalendarze zawsze pomagały mi też w nauce do egzaminów, kiedy to prócz obowiązków codziennych, dochodziły też długie godziny nauki z podziałem na kilka przedmiotów jednocześnie. Wtedy po zdanym egzaminie lub uzyskanym zaliczeniu można było zamazać przedmiot na wykazie i odliczać czas do wakacji.

Właśnie dlatego, gdy pożegnałem się z poprzednim pracodawcą i usiłowałem podejść do tego, jako do szansy na krok w przód, zrobiłem listę. Nazwałem ją roboczo „listą spraw otwartych”. Przypomina to trochę listę spraw do załatwienia przed śmiercią lub turystyczne listy rzeczy, które trzeba zrobić/zobaczyć podczas wizyty w danym miejscu. Zawiera ona sprawy, których realizacja zajmie mi kilka lat, sprawy, których realizacja będzie możliwa za kilka lat oraz sprawy, które wymagały lub wymagają jedynie chwili. A wszystko to po to, by żyło się łatwiej i weselej. Przez sierpień i początek września udało mi się z niej wykreślić kilka pozycji, co wiązało się z kilkoma ważkimi decyzjami, ale jednocześnie zapewniło sporo ulgi sumieniu. Starałem się nie nadawać priorytetów konkretnym punktom, naturalnie jednak myślnik „znajdź pracę” ma większy wykrzyknik niż „naucz się portugalskiego”. Lista sama w sobie jest w większości tajna i obejmuje różne aspekty życia jak finanse, przyjaźnie, rozwój, seks, myłość, ciało, blo. I mam szczęśliwy długopis do wykreślania. Jest fioletowy, ale pisze na niebiesko.

Udało mi się wykreślić dwie z ważnych i poważnych spraw z listy i jestem z tego powodu przezadowolony.

I cieszy mnie bardzo rosnąca liczba sygnałów od znajomych, że widzą jakościową zmianę Mihała.

sobota, 1 września 2012

teoria stałej


Często się zdarza, że bawię się w małego psychologa. By nie było niejasności, z psychologią wiele wspólnego nie mam, a poza zaliczeniem psychologii społecznej oraz jednego roku w jakimś sensie pokrewnej socjologii, nie znam się na niej w ogóle. Nie przeszkadza mi to wcale, by często i bardzo analizować swoje myśli, zachowania, nawyki, reakcje, relacje i gdyby to miało jakiś większy sens lub oparcie naukowe, zasługiwałbym już na tytuł doktora i mógł otworzyć własną szkołę wyższą. Na czwartym roku studiów, tak przed wyjazdem na Erasmusa do Hiszpanii, prawie całe dwa semestry chodziłem na terapię do pana psychologa, który nazywał się tak samo jak niemłody polski wokalista i był trzecią osobą o tym samym imieniu i nazwisku, o której egzystencji wiem. Raz w tygodniu spotykaliśmy się na pogawędkę o mnie, która to była raczej swego rodzaju wywiadem, bo on zadawał pytania, a ja długo i obficie odpowiadałem. Do dziś nie wiem czy te spotkanie mi coś dały, na pewno pełniły podobne funkcje do tych obecnie mniej lub bardziej realizowanych przez blo. Niestety negatywnie nastawiły mnie do szukania „pomocy” w tego typu usługach psychologicznych.

Jednym z „zysków” spotkań z panem psychologiem było wypracowanie sobie przeze mnie małej teorii, którą roboczo nazywam „teorią stałej”. Z pewnością ktoś, gdzieś już to wymyślił, nazwał inaczej, opisał, a studenci uczą się o tym na studiach, natomiast ja doszedłem do tego poprzez cotygodniowe „wywiady” bez pomocy książek. A według tego założenia nasze życie opiera się na szkielecie, trwałej konstrukcji, którą wyznaczają rzeczy stałe. Takimi rzeczami stałymi są praca, dziecko, studia, pasja. To taki kręgosłup każdego dnia, podobnie jak Wisła jest kręgosłupem Warszawy. Stałych może być oczywiście kilka. I to do tych stałych dobudowujmy/wypełniamy pozostały czas: do codziennej pracy dodajemy spotkanie na kawę, kino, siłownię, prace w ogrodzie. Stałe nadają kształt naszemu każdemu dniu, bo są bezrefleksyjne: od 9 do 17 jestem w pracy i nie muszą się „martwić”, co robić w tych godzinach, nie muszę poświęcać temu ani jednej myśli. Problem jest wtedy, gdy stałych brakuje – a mi ich brakuje. Nie pracuję, nie studiuję, nie mam ogródka, nie mam dzieci, nie mam psa, nie mam samochodu, nie mam zobowiązań, ani jakiś szczególnych, konkretnych obowiązków, nie mam chłopaka. Dlatego tak trudno jest zorganizować każdy pojedynczy dzień – brak mu szkieletu, czegoś co bez zastanowienia byłoby tego dnia obecne, wpisane w kalendarz, pochłaniające czas i energię. I to zjada bezrobotnych.

Obecnie codzienny basen to moja jedyna mała stała. I wokół wyjścia na pływalnię między 13:00 a 14:00 obudowuję całą resztę wydarzeń dnia w postaci jedzenia, sprzątania, spotkań ze znajomymi i sesji wysyłania aplikacji.

Bardzo tęsknię za moimi stałymi i sztucznie próbuję tworzyć nowe.