hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 23 lutego 2014

Ich ♥ Berlin


Trochę wstyd mi się przyznać, ale przez 19 lat mieszkania w Szczecinie i po 8 latach uczenia się niemieckiego w szkole, nigdy nie byłem w Berlinie. Zdarzyło mi się być na zakupach w przygranicznych miasteczkach, raz przejeżdżałem w nocy przez Hamburg i Rostock, ale nigdy nie dotarłem do stolicy naszych zachodnich sąsiadów. Wyjazd obiecywałem sobie od lat, a gdy w okresie świątecznym poznałem kolejną osobę, która w Berlinie mieszka i gdy dostałem jakąś tam premie za dobrą pacę, postanowiłem – jadę i tyle. Dość w ciemno kupiłem promocyjne bilety na pociąg na-okres-po-sesji, obwieściłem, że biorę  5 dni zaległego urlopu i drugi tydzień lutego spędziłem w mieście niedźwiedzia. Wiele o Berlinie słyszałem i to wywołało, że jechałem z dość precyzyjnym obrazem tego, co tam zastanę; że dość tanio, że wielkie miasto, że superimprezy, że mnóstwo rajskich ptaków, że totalna mieszanka mulitikulturowa. To co, zastałem jednak na miejscu, przerosło moje wszelkie domysły. Korzystając z gościnności dobrego znajomego spędziłem w stolicy Niemiec prawie 8 dni. Mimo doświadczenia madryckiego obcowania z wielkim zachodnim miastem, czułem się w Berlinie momentami jak wieśniak ze wschodu. Zabawne jest to, że tego samego dnia rano byłem w pracy w Kobyłce, gdzie przy torach stoją stragany, panie sprzedają sery i majtki, a bezdomne psy chodzą w kółko, natomiast wieczorem (to tylko 5 h 20 min podróży Berlin Warszawa Ekspres) zobaczyłem wielki szklany budynek dworca głównego w Berlinie. 

Już najpierwsze doświadczenia uświadomiły mi, że to jest miasto dla ludzi. Nie musiałem kupować biletu, bo po 20:00 i w weekendy na jednej ichsiejszej karcie miejskiej mogą jeździć dwie osoby. Piątkową noc, całe sobotę i niedzielę jeździłem z moim hostem zwiedzając miasto za darmo. Kawa czy jedzenie na mieście kosztuje mniej więcej tyle co u nas, no może minimalnie więcej, jeżeli ktoś chce popełnić ten błąd i przeliczać euro na PLN. Druga rzecz to świetna komunikacja, trzecia – można pić alkohol na ulicy. Widziałem mnóstwo kolorowych, offowych, nawet jak na moje gusta nieprzeciętnie ubranych ludzi and nobody cared. Miasto okazało się być niesamowitą hybrydą szklanych wieżowców wskazujących, że to jedna ze stolic świata z oldschoolowymi kamienicami, wąskimi uliczkami i małomiasteczkowym klimatem, gdzie świecą oliwne latarnie. Coś pięknego. Do tego wszystkiego w końcu zrozumiałem, co ludzie mają na myśli mówiąc, że Szczecin to niemieckie miasto. Podobieństwa między moim Szczecinem a Berlinem były tak uderzające, że aż robiłem zdjęcia zwykłym budynkom mieszkalnym, by potem uwierzyli mi znajomi. Śródmieście stolicy Pomorza Zachodniego wygląda jak centrum Berlina Wschodniego sprzed renowacji, w trochę brudniejszej i biedniejszej wersji – totalnie mnie to zauroczyło. 

Momentami miałem wrażenie, że żyje się tam jak w serialu „Queer as folk”. Czegoś takiego albo nie ma w Warszawie, albo ja jestem na to ślepy. Zrozumiałem skąd ten zachwyt w naszym światku wszystkim tym, co jest z zachodu lub mówi/nazywa się po niemiecku.

Z pewnością wrócę jeszcze do stolicy Niemiec i to nie za kolejne 27 lat. Torpeda poleca.