hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

środa, 29 lutego 2012

dzień, którego nie ma


29 lutego to dzień dziwny. Swoją drogę bardzo denerwuje mnie błąd w postaci „29 luty”, luty jest jeden i mówi/pisze się „29 lutego”! To w zasadzie dzień, którego nie ma. Najpierw myślałem, by tego dnia i z tej okazji blo nie napisać. Potem stwierdziłem jednak, że to idealny temat na wpis. W podstawówce na geografii uczą, skąd bierze się 29 lutego. To chyba najbardziej techniczny dzień w swojej naturze, złożony z resztek, które nazbierały się przez cztery długie lata. Mój nauczyciel geografii śmiał się, że osoby, które urodziły się 29/02 obchodzą urodziny co 4 lata. Nie znam nikogo z taką datą urodzenia, ale ktoś kiedyś mówił mi, że by ułatwić  życie, niemowlakom, które przychodzą wtedy na świat, wpisuje się w dokumentach 28/02 lub 01/03. Tylko że to plotka. Ktoś ze znajomych na fejsbuku napisał dziś, że jeżeli Polska przegra dziś z Portugalią na Stadionie Narodowym w meczu otwarcia to rocznicę tego będziemy mieli dopiero za 4 lata. Także ludzie zauważają, że mam jeden ekstra dzień w 2012.  Imieniny mają dziś Antonia, August, Dobrosiodł, Oswald i Roman, a cały glob obchodzi Dzień Chorób Rzadkich – ciekawe czy tak rzadkich jaki 29 lutego też?

Nie wiem czy z ostatnim dniem co czwartego lutego wiążą się jakieś legendy, przesądy czy zwyczaje. Z jednej strony można popatrzeć na niego jak na kolejny wspaniały dar – nowy dzień, z drugiej strony to kolejny szary, zimowy wciąż dzień pracy w roku. Czasem oznacza, że na coś trzeba czekać 24 h dłużej, a czasem, że coś trwa o dobę więcej. Tylko że to wszystko bzdury. Dzień jak co dzień, niczego niewydłużający, ani nic niczego nieskracający! W ogólnym rozrachunku to głównie nie pojedyncze dni decydują o długości, a lata, miesiące. Także po prostu trzeba żyć.

Także dzisiaj jest mój ostatni dzień bez pracy. Przeleniuchowałem calutki w łóżku z komputerem, kawą, grą, serialem, książką i pysznym sprezentowanym jedzeniem.

I dziś kończy mi się karta miejska. Niestety następny raz 220 zł będę musiał wydać za 3 miesiące, a nie za 4 lata.

wtorek, 28 lutego 2012

poniedziałek, 27 lutego 2012

szczęście ma pecha


Mam życiowego pecha. Wczoraj robiłem kawę w małym, ciśnieniowym czajniczku specjalnie do parzenia kawy stworzonym i go przewróciłem. Zalała się cała kuchenka, podłoga w kuchni, a ja ledwo uniknąłem poparzenia. Niby duperela, ale jednak się przejąłem. Po pierwsze, bo nie było to u mnie w domu i ktoś inny niż ja poniósł straty, po drugie, ponieważ cały weekend spędziłem na myśleniu o protezie, przeszło mi przez głowę, że może gdybym ją akurat w tej sytuacji miał, nie doszłoby do tego durnego „wypadku”. Tak czy inaczej jestem przyzwyczajony do pecha. To taka trochę mieszanka podejścia pesymistycznego z żywym przekonaniem, że coś mi się zawsze nie uda. Pesymista jest teoretycznie w lepszej sytuacji. Nastawia się negatywnie i jeżeli coś rzeczywiście mu się nie uda, smuci się mniej, bo przewidział takie zdarzenie. Jeżeli coś jednak się uda, cieszy się podwójnie, bo się udało i bo uniknął nieudania się. Tylko by być pesymistą, trzeba mieć cholernie silną psychikę. Lub po prostu lubić czuć się źle. Gdy twierdzę, że jestem przyzwyczajony do pecha, mam na myśli, że w pewnym sensie dobrze czuję się w sytuacjach, które są dla mnie niekorzystne. Mam opanowane czucie się źle, nauczyłem się przystosowywać do sytuacji negatywnych, a poniekąd też samo umartwiania się sprawia mi swego rodzaju przyjemność.

Teoretycznie ostatnio powinienem przyznać, że kilka rzeczy naprawdę się układa. Poznałem osobę, z którą chciałbym związać się na dłużej i która już teraz bardzo wiele dla mnie znaczy; znalazłem pracę, mam perspektywę wyjścia z długów i osiągnięcia stabilizacji finansowej; wydaje też mi się, że wzmocniły się więzy z moim najbliższym gronem przyjaciół. Tak obiektywnie jestem w stanie przyznać, że to warunki mogące dać poczucie szczęścia. Tylko ja szczęścia nie rozumiem. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nigdy szczęśliwy nie byłem. Należę do tej grupy osób, które zawsze znajdują sobie powód do narzekania. Gdy wydarzy się coś dobrego, uwagę skupiają na czymś innym, co akurat w danym momencie jest nie ok. I dlatego teraz zamiast cieszyć się z nowej pracy czy rodzącej się relacji, martwię się kręgosłupem, protezą ręki, zębami, brakiem kasy czy jedzenia. Bo czym jest szczęście? Radość i zadowolenie to stopnie szczęścia? Czy jak ktoś się dużo śmieje to znak, że jest szczęśliwy? Nie jest. Ażebym ja poczuł się szczęśliwy, muszę chyba przekonstruować swoją strukturę psychiczną.

Mój współlokator twierdzi, bo się naczytał znanych socjologów, psychologów i psychoanalityków, że on konteneruje we mnie swoje negatywne emocje, a ja w nim swoje pozytywne. W ten oto sposób on jest cały czas zadowolony, a ja ciągle smutny.

A w moich cyklach sinusoidalnych dobrego i złego humoru, czasem smutek zastępowany zostaje przez gniew. Taki bezprzyczynowy, denerwujący gniew. Zupełnie jak ten odczuwany przez Jean Cabot graną w „Crashu” przez genialną Sandrę Bullock.

niedziela, 26 lutego 2012

I know where Brokeback Mountain is - volume II and the Oscar goes to...


Na „Brokeback Mountain” w kinie byłem dwa razy. Podobna historia z obejrzeniem filmu więcej niż raz na wielkim ekranie zdarzyła mi się jeszcze dwa lub trzy razy w życiu. O ile nie jestem przekonany, że dzieło Anga Lee jest dziełem wybitnym, o tyle na pewno było w moim życiu filmem i momentem ważnym. W Polsce w kinach wyświetlany był w lutym i marcu 2005, dokładnie wtedy, gdy kończyłem 18 lat. Pierwszy raz do kina poszedłem sam – swego czasu bardzo lubiłem oglądać filmy bez towarzystwa. Najlepiej w dzień powszedni rano, gdy w kinie jest jak najmniej osób jedzących naciosy (które śmierdzą gorzej niż popcorn). Na 18. urodziny sam w prezencie kupiłem sobie ścieżkę dźwiękową z filmu, która jest bardzo wybitna, a potem w kwietniu odwiedziłem największe kino w Szczecinie z moją jeden-dzień-starszą przyjaciółką i jej mamą, by ponownie obejrzeć „Tajemnicę”. Przeczytałem opowiadanie Annie Proulx (oraz kilka innych jej książek), scenariusz do filmu, zdobyłem plakat i śmiało mogę przyznać, że zostałem fanem obrazu, w którym przecież grał mój ulubiony już wcześniej aktor – Jake Gyllenhaal. O tym że Oscara dla najlepszego filmu nie dostanie wiedziałem przed ceremonią. Po obejrzeniu nominowanej piątki oczywistym wydawało mi się, że „Crash” jest filmem lepszym. Swoją drogą wiecie, że producent „Crasha” Paul Haggis jest też twórcą „Strażnika Teksasu”? Jednak za role, za muzykę, za ujęcia pełne owiec, za opowiedzianą historię i za dramat ukazanych w filmie kobiet „Brokeback Mountain” ma zapewnione miejsce wśród najlepszych filmów, jakie widziałem.

W niedzielę, albo jak kto woli w poniedziałek, po raz 84. rozdane zostały Oscary. Pierwszy raz od kilku lat nie obejrzałem wszystkich filmów nominowanych w kategorii najlepszy obraz roku przed wręczeniem nagród. Głównie z przyczyn finansowych, choć w sumie mogłem się postarać i zobaczyć te 10 filmów online lub po nielegalnym ściągnięciu. Tylko że w większości przypadków to nie to samo. A jakość i efekt kina często mają decydujące znaczenie w ocenie dzieła. Trudno mi się odnieść do wyników oscarowej gonitwy. „Artysty” nie widziałem i jakoś nie palę się do tego. Jedyne co mogę ocenić to filmy „Iron Lady” i „The Help”. Pierwszy rozczarował mnie bardziej, drugi prawie wcale. Oscar dla Streep to kolejny dowód, że Akademia lubi kobiece role, w których trzeba się zbrzydzić i poświęcić. Moim zdaniem, przy całym szacunku dla Meryl, lepiej tego Oscara byłoby dać Davis lub Williams. Tak z powodów docenienia większego grona. Meryl Oscary miała już dwa i kilkanaście nominacji. Viola i Michelle mogły odmienić swoje kariery. Tak czy inaczej wybór nie był oczywisty i do ostatniego momentu byłem przekonany, że Streep nagrody jednak nie dostanie.

Szkoda, że ceremonii nie można już obejrzeć normalnie w polskiej telewizji. Niby wszyscy się cieszą, że Polacy mają swoją reprezentację wśród nominowanych, ale samej gali to już TVP od kilku lat nie pokazuje. I pamiętam, że zaraz po tym jak stwierdzono, że się to TVP nie opłaca, Oscara dostał Jan A. P. Kaczmarek za muzykę do „Finding Neverland” i pewnie było mu smutno, że Polacy go nie widzą w takim momencie.

I chyba nie ma ceremonii oscarowej, której fragmentów bym nie widziałem i się nie rozpłakał. Po prostu nie umiem się powstrzymać. Nic mnie tak nie wzrusza jak szczera mowa ze statuetką w ręku i łzami w oczach.


sobota, 25 lutego 2012

protezka groteska


W czwartek załatwiałem zaświadczenie lekarskie umożliwiające zatrudnienie na umowę o pracę. Pracodawca wysłał mi skierowanie mailem, załatwił terminy i opłacił badania w dość drogiej, prywatnej klinice, w której wszystko było sterylnie czyste, białe, skórzane lub szklane. Nigdy wcześniej takich badań nie robiłem, a moje wyobrażenie o nich było takie, że to krótka formalność. Nic bardziej mylnego. Rano wizyta u okulisty, na której szybko potwierdziło się, że mam idealny wzrok, po 3,5 h kontrola u laryngologa, który z małym „ale” pozytywnie ocenił mój słuch, a na koniec najważniejsze – lekarz medycyny pracy. Do tego jakieś uzupełnianie formularzy, wywiady rodzinne, przebyte choroby, problemy, bóle, schorzenia, dotychczasowe wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Trochę nie byłem na to przygotowany i miałem problem, by np. podać kod pocztowy firmy, która mnie właśnie zatrudnia lub typ raka, na który zmarł mój dziadek. Najgorsza jednak okazała się wizyta „podsumowująca”. Trwała ponad 40 minut, była pełna emocji, historii, rysowania rysunków i skończyła się tym, że wyszedłem zapłakany ze zgodą do pracy „tylko” na rok – w sensie za rok mam powtórzyć całą serię badań, podczas gdy w standardzie takie zaświadczenie do tego typu pracy, którą będę wykonywał, dostaje się na lat 4. Lekarz w ogóle nie chciał mi wystawić takiego papieru. Zgodnie z Kodeksem Pracy, jako osoba z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności mam prawo do 35 godzinnego tygodnia pracy, tj. dziennie 7, a nie 8 godzin. Jednak jeżeli ja oraz lekarz jednocześnie wydamy zgodę, mogę pracować 8 godzin dziennie i 40 tygodniowo. Jeszcze na rozmowie kwalifikacyjnej spytany zostałem, jak (ile) będę chciał pracować. Stwierdziłem, że nie chcę zaczynać w nowym miejscu od grymaszenia, więc zdecydowałem się na pełny wymiar pracy. Tu powstało nieporozumienie.

Na skierowaniu do lekarza pracodawca umieścił prośbę o wydanie opinii i zgody na wydłużenie mi czasu pracy do 12 godzin na dobę  oraz na nadgodziny. Okazało się, że ja źle zrozumiałem czy też nie zostało to do końca dopowiedziane wprost w procesie rekrutacji, że w systemie pracy mojego nowego działu, mogą zdarzać się zmiany 12 godzinne, choć w praktyce te wydłużone to najczęściej zmiany 10 godzinne. Po zapoznaniu się z moim orzeczeniem, dokumentacją ortopedyczną oraz obejrzeniem moich pleców, medyk stwierdził, że taka forma pracy to zabójstwo dla mojego kręgosłupa. Zaczął mnie moralizować i straszyć tym, że za 3 lata przestanę chodzić. Że mam zacząć wykonywać dziesiątki ćwiczeń na plecy, zwracać uwagę jak siedzę przy biurku, jak najczęściej wstawać, a najlepiej to znaleźć sobie pracę jako kurier, by być ciągle w ruchu. I najważniejsze – powinienem zacząć nosić protezę ręki. Jestem tym przerażony i nie mam pojęcia, jak do tego podejść. Abstrahując, że mnie zwyczajnie na taką protezę nie stać (podobno koszt przy dofinansowaniu NFZ, którego ubezpieczenia wciąż nie mam, to 10000 PLN), to jeszcze nigdy nie chciałem i chyba nadal nie chcę jej nosić. Całe życie żyłem bez i nauczyłem się wszystkiego bez, wydaje mi się, że jej nie potrzebuję. Lekarz był innego zdania i niemal wymusił na mnie obietnicę zajęcia się sprawą, a zaświadczenie wydał dlatego, że popłakałem się i poprosiłem o nie na „swoje ryzyko”.

Muszę chyba zorganizować jakiś fundraising na rzecz mojej przyszłej ręki. Może powinienem sprzedać powierzchnię reklamową na niej? Przerasta mnie to w każdym sensie. Nawet nie znam nikogo, z kim mógłbym o tym porozmawiać, a kto protezę już nosi.

I wszystko obija się o pieniądze. Proteza, rehabilitacja, jakaś siłownia czy basen, nawet na zamontowanie durnego drążka do podciągania mnie nie stać. Może powinienem zacząć pisać listy z prośbą o sponsoring do wielkich korporacji?

czwartek, 23 lutego 2012

Załatw Ubezpieczenie Sam, Nas Frajerze Zostaw czyli o ZUSie i NFZecie


Moje przygody z Narodowym Funduszem Zdrowia i Zakładem Ubezpieczeń Społecznych to się chyba nadają do Gazety Wyborczej. Jako dziecko i nastolatek byłem ubezpieczony przez mamę. Może mama nie zawsze pracowała, ale gdy rejestrowała się jako bezrobotna, wpisywała mnie i siostrę do książeczki wizyt jako osoby zgłoszone do ubezpieczenia. Chodziłem grzecznie do lekarza, gdy byłem chory, mam wszystkie szczepienia zgodnie z kalendarzem itp. Gdy skończyłem liceum i wyjechałem na studia, przekonany byłem, że wszystko z moim odmamowym ubezpieczeniem jest w porządku. W sierpniu 2010, a więc po czwartym roku studiów, okazało się, że nie jestem ubezpieczony. Mama o mnie zapomniała i to dosłownie. Przyznała mi się przez telefon, że odkąd wyjechałem, nie wpisuje mnie jako dziecka do ubezpieczenia (notabene wciąż uczącego się), bo myślała, że sam sobie to jakoś w Warszawie ogarniam. Przyznam jej, że jest sprytna. Na Erasmusa pojechałem nieubezpieczony i bez EKUZ, a na Uniwersytecie w Madrycie dałem ksero jakiejś karty plastikowej i podpisałem, że mam prywatną opiekę medyczną (co w części było prawdą, bo podpisałem umowę z PZU na opiekę w LuxMedzie). Na szczęście w Hiszpanii ani razu nie miałem potrzeby skorzystania z usług medycznych. Po powrocie do Polski, a dokładniej dopiero w czerwcu, postanowiłem sprawę załatwić i napisałem list do NFZ w Szczecinie z prośbą o radę i pomoc. Byłem zaskoczony, gdy z odpowiedzi dowiedziałem się, że ubezpieczenia nie mam od 2 października 2006 roku, tj. od dnia uzyskania statusu studenta… Ciekawi mnie tylko, że kilka razy na studiach zdarzało mi się korzystać z państwowej służby zdrowia, składałem nawet deklarację wyboru lekarza pierwszego kontaktu w przychodni studenckiej i nikt nigdy nie kazał mi za nic płacić. Chyba mają tam spory bałagan! I tak do dziś nie jestem ubezpieczony. Musiałbym płacić za karetkę, pobyt w szpitalu, płacę 100% za recepty, nie mogę iść do państwowego lekarza. Wydawałoby się, że wszystko od 1 marca, gdy zacznę pracować na umowę o pracę, odmieni się, jednak istnieje spora szansa, że będę musiał za te 5,5 roku bycia nieubezpieczonym zapłacić NFZ ryczałt, gdyż w tym czasie mogły powstać jakieś schorzenia, których leczenie od marca musiałbym sfinansować już NFZ. Cudownie.

Z ZUS historia jest równie absurdalna. Gdy miałem 19 lat za namową mamy koleżanki (i dzięki jej pomocy) złożyłem wniosek o rentę. Nie do końca rozumiałem zasady, ale pomyślałem, że to zawsze kilkaset złotych na życie w Warszawie więcej, a gdy trzeba samemu sobie wszystko finansować, warto się postarać. Lekarz orzecznik ZUS stwierdził jednak, że renta mi się nie należy, bo jak wynika z jego pisemnej opinii „mój stan rokuje poprawę”, czytaj: „ręka panu odrośnie”. Złożyłem odwołanie, ale termin wyznaczony został na okres, gdy nie mieszkałem już w Szczecinie i nie pojawiłem się na komisji. Trochę nie widziałem już sensu. Odkąd mam wydane orzeczenie o stopniu niepełnosprawności dostaję od miasta Szczecina zasiłek pielęgnacyjny - miesięcznie 153 zł. Otrzymywać je będę do końca życia (bo mam orzeczenie na stałe) i bez względu na wysokość przyszłych zarobków. Opłacam z tego co miesiąc abonament prywatnej opieki medycznej, tym samym trochę rekompensuję sobie brak ubezpieczenia państwowego. No i zawsze zostaje mi 34 zł na kawę i ciastko.

Ta cała trwająca już lata sytuacja obecnie mnie tylko śmieszy. I jeżeli zobaczycie jakiś wypadek z moim udziałem, nie dzwońcie po karetkę, bo ja na pewno nie będę miał z czego za nią zapłacić.

Wszelkie porady prawne i medyczne są więcej niż mile widziane!

środa, 22 lutego 2012

wielki mały post


Każdego roku tłusty czwartek sygnalizuje, że zaczyna się ostatni weekend karnawału (chociaż niektórzy twierdzą, że weekend zaczyna się we wtorek). Co roku innego dnia, ale zawsze w pierwszą środę po pączkowym czwartku wypada środa popielcowa i zaczyna się 40 dniowy Wielki Post – czas oczekiwania na Święto Zmartwychwstania Pańskiego. Moje podejście do poszczenie w ogóle na przestrzeni lat bardzo się zmieniło. Gdy byłem młodszy, ale na tyle „dorosły”, by rozumieć sens tych dni, tworzyłem postanowienia, zaprzestawałem spełniania swoich zachcianek, uczestnictwa w imprezach, picia alkoholu itp. Odkąd mieszkam w Warszawie, moje wybory zdecydowanie zwiodły mnie ze ścieżki poprawnego katolika. Próbując postawić się na w miarę możliwości neutralnej pozycji, wydaje mi się, że okresy postu w kościele rzymskokatolickim powinny zostać poddane dyskusji. Wiele myśli się (wciąż mniej rozmawia czy przedsięwzia) o reformach w kościele. Abstrahując na razie od kapłaństwa kobiet, seksu przed małżeństwem i zniesienia celibatu, to właśnie spojrzenie na poszczenie według mnie wymaga przedefiniowania. By być atrakcyjnym dla człowieka XXI wieku kościół musi się zmieniać. Kilka lat temu ewoluowało podejście do niejedzenia mięsa w piątki, a ciężar tej reguły przesunął się od zasady katolicyzmu bardziej w stronę tradycji. Czy nie warto zmienić trochę podejście do Wielkiego Postu i zmniejszyć nacisk na jego obowiązkowość?

Zostałem wychowany w wierze rzymskokatolickiej. Udzielono mi Chrztu, Komunii Świętej i Bierzmowania. Kilka lat byłem tzw. praktykującym katolikiem, do końca liceum chodziłem na lekcje religii, na coniedzielną Mszę, do spowiedzi. Bywały również okresy, gdy do kościoła na Mszę chodziłem codziennie, przed szkołą na 7:00 rano i tak przez większość klasy maturalnej. Szczerze okres bycia blisko Wspólnoty wspominam jako dobry czas, kiedy to czułem się dość szczęśliwy. Wszystko zaczęło nie działać, gdy skończyłem 19 lat, zdałem maturę, zacząłem pracować i planować przeprowadzkę do stolicy. Odkąd mieszkam w stolicy na Mszy byłem 2 razy, raz w Katedrze w pierwszą niedzielę mieszkania tutaj we wrześniu 2006, drugi raz na Chrzcie syna koleżanki w sierpniu 2011. Nie za bardzo umiem wytłumaczyć taką zmianę. To trochę jakbym wygasił w sobie potrzeby religijne. Obecnie uznaję siebie za osobę bez wiary. Nie jestem ateistą, bo de facto wiem, że Bóg istnieje. Nie jestem też agnostykiem, bo kwestia istnienia Boga nie jest dla mnie kwestią otwartą. Po prostu religia czy jej brak nie stanowi dla mnie w tym momencie znaczącej sprawy. A skoro kościół katolicki ma problem z homoseksualizmem, a raczej z zachowaniami homoseksualnymi, to nawet przy moich najszczerszych chęciach i głębokiej wierze w Boga, nie dogadamy się.

Nigdy nie szukałem też innych rozwiązań. Wiem, że są wyznania, związki, kościoły, sekty czy instytucje, które nawet udzielają błogosławieństw relacjom homoseksualnym. Zwyczajnie nie mam potrzeby absolutu nad sobą.

Z racji swojej katolickiej przeszłości i przekonania, że Jezus był postacią historyczną, a Bóg istnieje, mam szacunek do swoich znajomych, którzy wyznają w życiu ideały chrześcijańskie w praktyce, łącznie z celebrowaniem postu.

wtorek, 21 lutego 2012

kochamy seriale volume II


Chyba najlepszym sposobem na zabicie czasu jest oglądanie seriali. Owszem, staram się też czytać książki, choć to bardziej w komunikacji miejskiej lub grać w gry, ale na to muszę mieć ochotę, gdyż gram w te same gry od 10 lat. Odkąd można całe serie oglądać za darmo online (pomijam na ile jest to legalne), stało się to popularne, modne i powszechne. Nie mam telewizora od jakiś 9 lat, tzn. w aktualnym akurat moim miejscu zamieszkania (pokoju) nie było działającego odbiornika telewizji od 9 lat. Nie pamiętam za bardzo czasów, gdy seriale oglądałem normalnie – to jest w systemie cotygodniowym. Jak byłem mały na pewno widziałem tak część „The X-files”, „Ally McBeal”, a jak już trochę starszy to dwie serie „Magdy M.” Nigdy nie zagłębiałem się w „Friends”, a „Dr. Quinn, Medicine Woman” nie zaliczam do seriali nowej generacji, bo w Polsce leciał w niedzielę rano.

Obejrzałem całe „Queer as folk” (amerykańskie), „True Blood”, „Heroes”, „Six feet under” i „Lost”, do tego dwie pierwsze serie brytyjskiego „Skins” i 6 serii „House M. D.”. Jestem na bieżąco w „Desperate Housewives” i „Glee”. Nie wiem, w jakie dokładnie dni pojawiają się nowe odcinki akurat tych dwóch produkcji, ale kilka razy dziennie zaglądam na zaprzyjaźniony serwis internetowy z serialami bez limitu i sprawdzam, czy pojawiły się już jakieś nowości. Z polskich tytułów całkiem na bieżąco byłem swego czasu z „Klanem”, „Złotopolskimi” i „M jak miłość”, ale teraz nie mam zielonego pojęcia, o co w nich chodzi i kto w nich gra. Oczywiście docierają do mnie informacje o śmierci Hanki, Rysia i randkach Maćka, ale to tylko innymi kanałami niż poprzez sam serial. Także jeżeli ktoś zapyta mnie o to, co robiłem przez ostatnie miesiące, odpowiem, że oglądałem seriale.

Takiego oglądania seriali tej nowej już generacji nauczyłem się na „Six feet under”. Pożyczyłem box z 5 seriami od zaprzyjaźnionej pary i przez kilka dni obejrzałem całość, a na ostatnim odcinku popłakałem się jak dziecko.

Największym minusem oglądania odcinek po odcinku przez cały dzień jest to, że potem naprawdę nie pamięta się, co i jak działo się w danej serii. Np. z „Gotowych na wszystko” mam ogólną wiedzą, co do tej pory wydarzyło się w serialu, ale o uporządkowaniu wydarzenia, wskazaniu postaci epizodycznych i tematów przewodnich poszczególnych odsłon produkcji mowy być już nie może.

poniedziałek, 20 lutego 2012

CV (ze zdjęciem) + list motywacyjny


Szukanie pracy jest upokarzające. A tak dokładniej to szukanie pracy teraz jest upokarzające. Tworzenie CV, pisanie listów motywacyjnych, zamieszczanie klauzul ze zgodą na przetwarzanie danych osobowych. A tych ostatnich istnieją co najmniej trzy rodzaje, dwie ogólne odwołujące się tylko do Dziennika Ustaw oraz taka ze wskazaniem konkretnej firmy, dla której udzielamy zgody. Trzeba uważać, by pożądana przez pracodawcę wersja znalazła się na danej aplikacji, inaczej nie można ani zadzwonić, ani odpisać na maila. I tak od poniedziałku do piątku, a czasem i w soboty, każdego wieczoru trzeba zasiąść przy komputerze, przeszukać kilkanaście portali internetowych z ofertami pracy, wybrać kilkadziesiąt ogłoszeń, przygotować dokumenty, wysłać i czekać na zbawienie, bo i tak nikt nie oddzwoni. Tu tkwi paradoks. Wysyła się aplikacje wiedząc, że nikt nie oddzwoni, ale jednocześnie nie można tego zaprzestać. Kolejny paradoks to kwestia tego, że nikt nie czyta pisanych listów motywacyjnych. CV może i owszem, o ile ogłoszenie jest prawdziwe i z oczekiwaniami pracodawcy zgadza się płeć kandydata, jednak najczęściej tylko sekcję z doświadczeniem. Gdy tak przez kilka miesięcy wysyła się aplikacje, tworzy setki durnych listów, a przy tym kończą się pieniądze i nikt nie odpowiada, można łatwo popaść w depresję.

Przyznaję, że miałem dużo szczęścia. Teoretycznie pracy szukałem od sierpnia 2011, ale de facto intensywnego charakteru moje poszukiwania nabrały dopiero w połowie grudnia. Nie było dnia, abym nie wysyłał od kilkunastu do kilkudziesięciu aplikacji dziennie. Z dnia na dzień moje „wymagania” słabły, a ostatecznie wysyłałem aplikację nawet do  Makro, Tesco, Biedronki czy wszelkiego rodzaju call center. Nikt (prawie) nie oddzwaniał. Przez ponad dwa miesiące odezwano się do mnie łącznie 7 razy: raz z zaproszeniem na egzamin, trzy razy byłem na spotkaniu rekrutacyjnym i dwa na rozmowie rekrutacyjnej oraz dostałem dwa maile z odmową współpracy. Wiadomo, że rynek pracy teraz dla młodych ludzi jest bardzo nieprzyjazny. W najlepszym wypadku oferuje się osobom zaraz po studiach bezpłatny staż na 3 miesiące, a potem 1500 zł brutto na umowę zlecenie. Gdy 14 lutego otrzymałem telefon już po całym procesie rekrutacyjnym z ofertą pracy, odetchnąłem z ulgą. Chyba drugą myślą, jaka przeszła mi przez głowę, było to, że od tego dnia nie będę musiał poświęcać siły i czasu na bezsensowne wysyłanie aplikacji. Cudowne uczucie.

Znajomy stwierdził, że to wszystko wina złego zdjęcia w CV. Nie zgadzałem się, bo sam, z całym moim krytycznym podejściem do siebie i swoich zdjęć, uważam to zdjęcia za całkiem w porządku. Zrobione zostało przez przyjaciela iPhonem na szybko i specjalnie do CV. W białej koszuli, pod fioletowym krawatem i nawet z lekkim uśmiechem. Przyjaciel twierdzi, że zdjęcie musi pokazywać 60% profesjonalizmu i 40% luzu. Czy tam jakoś odwrotnie.

Uwaga praktyczna. Na rozmowach kwalifikacyjnych, o ile w ogóle do nich kiedykolwiek dochodzi, naprawdę sprawdzane jest to, czy w zainteresowaniach wpisało się prawdziwe hobby. I czasami trzeba bronić tego, że jakiś tam film z Kate Winslet dobrym filmem jest.

niedziela, 19 lutego 2012

młodsza volume II


Moja młodsza siostra skończyło dziś 20 lat. I chociaż zawsze będzie ode mnie młodsza, no i zawsze o te prawie równo 5 lat, to jednak mimo wszystko trudno mi uwierzyć, że moja mała siostra jest już taka dorosła. Gdy wyprowadzałem się ze Szczecina, Paulina miała 14,5 roku, chodziła do gimnazjum i oczywiście mieszkała z rodzicami. Teraz mieszka ze swoim chłopakiem w wynajmowanym mieszkaniu, ma pracę i sama płaci sobie za szkołę. Zupełnie nie wiem, kiedy się to wszystko stało. Nie stawia mnie to jako starszego brata w dobrym świetle. Przyznaję, że mało interesowałem się jej życiem. Jeszcze na moim pierwszym roku studiów było inaczej. Dwa razy zorganizowałem Paulinie przyjazd i pobyt w Warszawie. Pisaliśmy i dzwoniliśmy do siebie dość często. Wszystko skończyło się, gdy po pierwsze, dowiedziałem się, że siostra kabluje wszystko rodzicom, z którymi przecież nie mam dobrych stosunków, a po drugie, gdy zauważyłem, że Paulinie tak średnio na tym wszystkim zależy – sama z siebie się nie odezwie. Tylko że dopiero niedawno dotarło do mnie, że była dzieckiem i miała prawo nie łapać się w układach towarzyskich. Niestety dzieckiem już nie jest, a relację odbudować jest trudno. Na pewno nie pomaga odległość 512 km.

Zawsze powtarzam, że obok babci to właśnie siostra jest jedynym kochanym przeze mnie członkiem rodziny. Nawet będąc świadomym, jak mało o niej wiem i jak słaby mamy kontakt, szczerze ją kocham i pewnie wiele byłbym dla mnie zrobić, gdyby okazało się, że jest w potrzebie. Moja wyprowadzka z domu rodzinnego spowodowała, że cały ogrom negatywnych emocji ze strony rodziców skupiał się na niej. I okazało się, że jest piekielnie silna, w sumie to nawet silniejsza ode mnie. Ja po prostu z domu uciekłem na studia, ona nie miała takiej możliwości. Po pierwsze, bo była za młoda, po drugie, bo nie mogła i nadal nie do końca może wybierać w życiu wszystko, czego by tylko chciała. I choć nie zna o mnie całej prawdy, mam nadzieję, że wie, że cały czas trzymam za nią kciuka.

Z okazji urodzin – stu lat, siostra!

I moja siostra nie ma fejsbuka.

sobota, 18 lutego 2012

młodsza volume I


moja młodsza siostra kilka lat temu w naszym rodzinnym mieście

piątek, 17 lutego 2012

kochamy seriale volume I


kochamy też bajki Disenya

czwartek, 16 lutego 2012

ślubuję ci miłość, wierność i że Cię nie opuszczę aż do śmierci. albo i nie.


Wciąż nie mam skonkretyzowanego zdania na temat związków partnerskich (w Polsce). Do niedawna uważałem, że temat mnie w ogóle i nic a nic nie dotyczy. Mam nawet dość sporo sparowanych nieheteroseksualnych znajomych, którzy żyją już razem, mają mieszkania, kredyty, samochody, koty. Raz spytałem swojego sparowanego przyjaciela o jego zdanie na ten temat. Odpowiedział wtedy, że chciałby, że byłoby łatwiej, wygodniej, bezpieczniej. Spytany ponownie wczoraj, powiedział, że jak słyszy w pracy o problemach swoich heteroseksualnych znajomych ze ślubem, dziećmi, małżonkami, cieszy się, że jest gejem i nie musi się z tym wszystkim użerać. Znam tylko jedną parę, która żyje w zalegalizowanym związku (zgodnie z prawem niemieckim). U nich poza widoczną gołym okiem miłością, ważną rolę odegrały kwestie wizowo-formalne. Może jakimś rozwiązaniem byłoby totalnie uwolnienie zasad prawnych, na których zależy walczącym o związki nieheteroseksualistom. Skoro niejedna już korporacja pozwala wpisywać jako korzystającą np. z prywatnego ubezpieczenia osobę, która ma tą samą płeć i nie jest spokrewniona, to czy np. polskie prawo nie mogłoby pozwalać dziedziczyć każdemu po każdym, rozliczać podatków z kim się chce, byle była to jedna i stała osoba, odwiedzać w szpitalu i pytać o zdrowie (decydować o organach i odłączeniu aparatury podtrzymującej życie) każdej osobie, którą wcześniej podalibyśmy  NFZowi jako upoważnioną? Czy tu chodzi też o symboliczne zaznaczanie siebie, swojego związku i swojej miłości? Nigdy czegoś takiego nie czułem, nie umiem się do końca określić. 

Na pewno nie sądzę, by dobrym pomysłem było nazywanie jakkolwiek ukształtowanego prawnie związku między dwoma mężczyznami lub dwoma kobietami „małżeństwem”. Jakoś tak przywiązany jestem, pewnie za sprawą swojej socjalizacji, że „małżeństwo” to związek kobiety i mężczyzny. Zresztą związek dwóch mężczyzn/dwóch kobiet to nie to samo (i nigdy nie będzie to samo), co związek dwóch osób płci odmiennych. Bo czy musi być tym samym? Czemu miałoby być? Inną kwestią jest, że geje czy lesbijki mają prawo do małżeństwo, tylko niekoniecznie do takiego, na jakim im zależeć by mogło. Uważam, że gdy w przyszłości w prawie polskim zaistnieje instytucja przewidziana dla dwóch osób tej samej płci i będzie mieć identyczny status co małżeństwo, powinna nazywać się mimo wszystko inaczej. Chyba niedobrym rozwiązaniem w ogóle jest walka o prawa przez nieheteroseksualistów w imię tego, że przecież jesteśmy tacy sami jak Wy – heteroseksualiści. Nie jesteśmy i nigdy nie będziemy. Jesteśmy inni i to szanowanie tej inności powinniśmy oferować heteroseksualistą w zamian za szanowanie naszej. Również w kwestii związków. 

Partyjne pomysły tworzenia kilku projektów ustaw o związkach partnerskich to bardzo niezdrowa sytuacja. Nie dość że matematyka sejmowa mówi sama za siebie, to jeszcze dzieli się głosy zwolenników między różne inicjatywy. Z drugiej strony przykro jest, że Polska do tej pory nie uregulowała tej kwestii (większość państw UE, a także coraz więcej państw nieunijnych i teoretycznie mniej ucywilizowanych niż Polska, już to zrobiła). Jeszcze smutniejsze jest to, że UE nie zajęła się na szczeblu wyższym niż państwowy chociażby kwestią ważności jednych związków w innych państw. Polak, który wejdzie zgodnie z prawem niemieckim w związek np. z Niemcem w Niemczech, w świetle polskiego prawa i braku regulacji unijnej, jest stanu wolnego i może swobodnie wziąć ślub w Polsce, naturalnie z kobietą.

I jestem w stanie się przekonać do wspierania inicjatyw prowadzących do pojawienia się w polskim prawie legalnych rozwiązań kwestii związków osób tej samej płci ze względu na swoich sparowanych znajomych. Tylko że oni nie do końca wydają się kwestią zainteresowani, a już na pewno nie są waleczni.

środa, 15 lutego 2012

nie ma czasu na czas wolny


Nie da się ukryć, że mam wiele czasu wolnego. Odkąd w maju 2011 przestałem chodzić na zajęcia na socjologii, niewiele miałem „obowiązków”. Jestem żywym dowodem na to, że gdy czasu niezajętego ma się za dużo, przelatuje on przez palce, nawet gdy ma się ich tylko 15. I ciężko mi odpowiedzieć na pytanie, co ja wtedy robiłem. Trochę się poimprezowało, dużo spało, obejrzało kilka całych seriali, często spotykało ze znajomymi, pograło na komputerze, przeczytało kilka książek i wszystko tylko po to, by nie pisać pracy magisterskiej. Miałem problem, by zrozumieć, że ktoś może nie mieć dla mnie czasu, gdyż moja perspektywa wyglądała zupełnie odmiennie, niż w przypadku osób pracujących, wyjeżdżających, ćwiczących na siłowni lub jeszcze studiujących. Teraz przyjdzie zmiana rewolucyjna.

Na ostatniej rozmowie kwalifikacyjnej dostałem pytanie o spędzanie czasu wolnego, którego z okazji niepracowania miałem przecież, zdaniem pani z HR, tak wiele. Odpowiedziałem, że dopasowuję się do moich zajętych przyjaciół, którym jestem w stanie poświęcić wiele uwagi, dużo czasu zajmuje mi też szukanie pracy, pisanie listów motywacyjnych i CV, do tego oczywiście filmy, gry, książki, seriale i pisanie bloga. 1 marca mam podjąć stałą pracę i przez pierwsze dwa miesiące od poniedziałku do piątku od 9:00 do 17:00 będę zajęty, tak naprawdę zajęty. Z jednej strony się ogromnie cieszę – za dużo wolnego czasu poza nudzeniem się, wywołuje też stany depresyjne, z drugiej natomiast – jestem pełen obaw. Nie boję się rannego wstawania, bo z tym nigdy nie miałem problemów. Moje obawy natomiast wzbudza sam proces przestawienia się na inną perspektywę czasową. Skoro +/- 8 godzin z doby zajmuje sen, kolejne 8 praca to na tzw. „inne” (innych) pozostaje (tylko) ostatnie 8. Niby jestem świadomy, że człowiek zajęty i zorganizowany potrafi zawsze znaleźć czas na wszystko, a ja się za zorganizowanego uważam. Tylko z czasem pewnie dojdzie do tego element zmęczenia i znudzenia powtarzalnością zadań w pracy. Na teraz jednak nastawienie mam pozytywne i staram się bardziej cieszyć niż bać nowego rozkładu dnia.

Najtrudniej zrozumieć jest mi wymówkę „braku czasu” w sytuacji  nieodpowiedzenia na smsa, maila, wiadomość fejsbukową, a nawet i telefon. Z własnej perspektywy wiem, że najbardziej napakowanego zadaniami dnia, o ile się ma chęci, można znaleźć moment na smsa – robiąc kupę, sikając na siedząco, jadąc komunikacją miejską. Skoro ja mogę zrobić to ostatnie, nawet gdy moją jedyną ręką zmuszony jestem trzymać się żółtej poręczy autobusu, może zrobić to każdy.

„Time - what a tricky little fucker”. Tak Clive Owen (Larry) wypowiada się na temat upływu czasu w „Closer”. I trudno się nie zgodzić, że ma rację. Czas bierze nas wszystko dokładnie tak, jak chce.

wtorek, 14 lutego 2012

„miłość”


O miłości powiedziano już wszystko. Ale co to jest „miłość”? A co to jest „czas”? A kosmos ma koniec? A dlaczego serce ma kształt nieprzypominający oryginału? I tak bez końca. Każde zdanie na temat miłości jest i będzie banalne. Bo tak jak banalne jest wszystko co dotyczy walentynek, tak samo banalne jest ich bojkotowanie i negatywny do nich stosunek. Tylko że wciąż i bez końca wałkujemy ten sam temat. Dowód? Adele dostaje 6 nagród Grammy za album „21”, którego inspiracją, jak twierdzi sama wokalistka, był „rubbish relationship”. W kinach rekordy oglądalności biją beznadziejne komedie romantyczne, a reklama Milki karze nam mówić „kocham Cię”. Tylko czy warto to akurat dzisiaj usłyszeć? A może właśnie trzeba to dziś usłyszeć? Jak myślę o walentynkach mam przed oczami niemłode małżeństwo, w którym mąż wraca z pracy w korporacji, żona czeka z obiadem, a dzieci grają po szkole w gry komputerowe. I ten mąż pojawia się tego dnia w domu z kwiatami i czekoladkami, a w nocy uprawia z żoną seks (na ile miłość i seks są tym samym?). Dziwny to dzień, a jeszcze dodatkowo śmieszy fakt, że św. Walenty jest patronem osób psychicznie chorych. I trudno nie pomyśleć, że zakochani to osoby zachowujące się właśnie jak szaleńcy:  śpiewają piosenki, piszą poezję, wydają dużo pieniędzy, zabijają, są zaborczy, mszczą się, zdradzają, płaczą, poświęcają się i takie tam. A czy sens miłości nie tkwi w prostocie?

Walentynek nigdy specjalnie nie obchodziłem. Owszem, pamiętam, że jeszcze w szkole podstawowej koleżanki z klasy składały się i dostawałem prezent w postaci tajemniczego pakunku na szkolnej ławie, który pojawiał się tam podczas przerwy, a zawierał głównie słodycze i kosmetyki. Jakoś 3-4 lata temu dostałem pocztą walentynkę od siostry i przyjaciółki (jeszcze z piaskownicy), a 2 lata temu sam wysyłałem MMSy do znajomych z półnagim zdjęciem modela Kerry’ego Degmana i życzeniami szczerej miłości. Poprzednie walentynki były dla mnie pierwszy pełnym dniem w Polsce po powrocie z Madrytu, spędziłem go od 8:00 do 20:00 na uczelni załatwiając olbrzymią ilość spraw i prawie zamarzłem wracając nocą do przyjaciółki na Ursynów. Na dzisiejsze walentynki prezent już dostałem. Zadzwoniła do mnie pani, z którą miałem przyjemność wczoraj odbyć rozmowę kwalifikacyjną i zaproponowała mi pracę. Sama zaznaczyła, że dzwoni do mnie z prezentem walentynkowym, a ja go przyjąłem. Istnieje szansa, że od teraz ten dzień kojarzyć mi się będzie pozytywnie. Jeszcze wieczorem czeka mnie randka z pieczeniem pizzy w tle, zatem nie widzę niczego, czego mógłbym chcieć więcej.

Chyba w piątej klasie na zajęciach z wychowania do życia w rodzinie pani pedagog kazała nam na karteczce napisać odpowiedź na pytanie: „co to jest miłość?” Pamiętam do dziś, że napisałem „nie wiem”. I tej wersji trzymam się do teraz. Mam może trochę szerszy pogląd i więcej doświadczeń, ale raczej w zakresie czym miłość nie jest.

I wcale nie jest tak, że nie mam miłości. Mam, bo kocham swoją babcię i siostrę, kocham swoich przyjaciół, kocham „Sailor Moon”, Jake’a Gyllenhaala, Kate Winslet, książki Murakamiego, dobrą kawę, swojego laptopa, Portugalię, język hiszpański, jeść cukinię i oglądać filmy w kinie. Tylko problem jest jeden. Większość tych podmiotów nie kocha mnie.

poniedziałek, 13 lutego 2012

śmierci nie można się nauczyć


Śmierć jest skrajna. Po pierwsze, to jedna ze stron linii życia, choć chyba nie zawsze przeciwieństwo samego życia. Po drugie, wywołuje skrajne emocje. Po trzecie, jest końcem, jest kończąca, jest nieodwołalna. Śmierć jest obecna. Od najdurniejszego faktu, że co chwilę umiera nam w ciele tysiące komórek, poprzez fakt, że w każdej sekundzie gdzieś na świecie ktoś umiera, aż po sytuacje, w których odchodzi ktoś, kogo znamy, kojarzymy, lubimy. Ponadto śmierć jest od zawsze i na zawsze. Wszystko jest śmiertelne, a wydłużanie życia i postęp medycyny nie spowodują nigdy wyeliminowania śmierci. Ale w sumie, skoro jest ona taka oczywista to po co o niej w ogóle myśleć? A może właśnie dlatego, że jest oczywista, trzeba o niej myśleć? Nie wiem, bo śmierć nie daje odpowiedzi. Ona po prostu jest, towarzyszy nam nawet wtedy, gdy w ogóle nie mamy jej na myśli - bo gdy mówimy, że „umrę z nudów” albo „chyba się dziś zabiję”, nie o umieranie nam chodzi.  I tu mógłbym skończyć. Tylko że ze śmiercią każdy z nas musi sobie jakoś, kiedyś i gdzieś poradzić. Nie można się jej nauczyć, trzeba samemu wypracować sobie do niej stosunek. Prędzej czy później każdy z nas umrze, ale wcześniej śmierć innych będzie towarzyszyć nam ciągle. To tak jak z tym, że dopiero od niedawna wprowadza się śmierć bohaterów w polskich serialach. Wywołuje to całą gamę reakcji społecznych (listy, filmiki, żarty, grupy na fejsbuku). Podobnie było z pierwszą częścią Pottera, która przecież zaczyna się od śmierci rodziców głównej postaci. Wróżono jej klęskę, ale nie umarła.

Pierwszy raz w życiu na pogrzebie byłem mając ponad 18 lat. W grudniu 2005 roku zmarła mi babcia, a niecałe 3 tygodnie później umarł dziadek (nie z tej samej pary). Po babci nie płakałem, po dziadku już tak, bo miałem z nim zdecydowanie bliższy i lepszy kontakt. Śmierć kogoś ważnego naturalnie powoduje myślenie o umieraniu. Przyznam, że często myślę o śmierci. Zastanawiam się jak to jest umrzeć, komu byłoby mnie szkoda, kto by przyszedł na pogrzeb. Brzmi to może i makabrycznie, ale chyba nie widzę w tym nic dziwnego. Śmierć jest modna. Odkąd tak głośno celebruje się śmierci sławnych osobistości w mediach i na portalach społecznościowych oraz odkąd tak modne są seriale o wampirach, zombi itp., śmierć z jednej strony traci element lęku, z drugiej stracić go nigdy nie będzie do końca w stanie. W końcu jest niezwyciężona i ostateczna. Oswajanie się z nią jest doraźne. I tak jak średniowieczny taniec śmierci w karnawale był sposobem na ośmieszenie śmierci, tak teraz wszelkie rodzaju żarty internetowe, obrazki, piosenki, rysunki i komiksy po śmierci Magdy z Sosnowca są sposobem poradzenia sobie z tematem śmierci. Może to razić, wręcz bulwersować, że ktoś nabija się z tragicznego zakończenia życia przez sześciomiesięczne dziecko, ale jak najlepiej zachować się wobec czegoś, czego się boimy, nie rozumiemy, nie znamy? Wyśmiać to.

Takie nagromadzenie śmierci powoduje u mnie np. to, że gdy w oglądanym filmie ginie człowieka, nie wzbudza to we mnie większej reakcji. Jednak gdy patrzę na znęcanie się nad zwierzętami lub ich zabijanie, odwracam wzrok. Czy wynika to tylko ze statystyki? Śmierć człowieka mi się opatrzyła, a zwierzęcia już nie, bo widzę ją rzadziej?

Mam dziwne poczucie, że ostatnio umiera wiele znanych osób. Jakoś tak więcej niż wcześniej. Może to tylko dlatego, że zwracam na to bardziej uwagę, bo znałem działalność/twórczość odchodzących, a może tylko dlatego, że jest TVN24, gazeta.pl i fejsbuk? A może po prostu większość ludzi, która zasługuje na wspominanie jest już stara i powoli odchodzi?

niedziela, 12 lutego 2012

bliżej


„If you believe in love at first sight, you never stop looking”. Tak brzmi hasło mojego ulubionego filmu. „Closer” obejrzałem pierwszy raz przypadkiem. Mniej więcej 7 lat razem z moją jeden-dzień-starszą przyjaciółką odwiedziliśmy szczecińskie kino Helios. Bardzo spontanicznie poprosiliśmy o bilety na najbliższy seans. Okazał się być to właśnie pokaz „Bliżej”. I śmiało mogę powiedzieć, że ten film zrewolucjonizował moje życie. Ciężko mi nawet wytłumaczyć, co najbardziej mnie w nim urzekło. Scenariusz? Pomysł? Kreacje aktorskie? Oszczędność formy? Genialne dialogi? A może sposób w jaki na niego trafiłem? Jedno jest pewne: to dobry film. Przeniesiona do kina sztuka teatralna autorstwa Patricka Marbera (nominowanego do Oscara za scenariusz adaptowany do „Notes on a skandal” w 2007) w reżyserii Mike’a Nicholsa (zdobywcy Oscara za reżyserię „The Graduate” w 1968 oraz twórcy „Angels in America”) sprawiła, że inaczej zacząłem patrzeć na związki. Do tego rewelacyjna piosenka „The Blower's Daughter” Damiena Rice’a, który swego czasu był chłopakiem Renée Zellweger, pozostająca w głowie na długo po usłyszeniu. Wszystko to razem sprawia, że ten nominowany do 5 Złotych Globów i 2 Oscarów obraz od 2005 roku zajmuje numer 1 na liście najlepszych filmów, jakie w życiu widziałem.

Larry, Alice (Jane), Anna i Dan to praktycznie jedyne role filmu. Momentami sposób montażu przypomina formułę „Kasi i Tomka”. Pojawiają się inne osoby, ale bez twarzy, tyłem, słychać tylko ich głos lub są niewyróżniającym się tłem. Mocno obsadzona czwórka bohaterów robi w tym filmie wszystko: kocha, zdradza, nie kocha, cierpi, zadaje ból, ucieka, kłamie, jest szczera, idzie do łóżka, tworzy, krzyczy, rozwodzi się, puszcza się, zwycięża i ponosi klęskę. Tylko nikt nie umiera. Londyn jest świadkiem tego, jak ludzie nie potrafią być szczęśliwi, jak bardzo krzywdzą siebie i innych, jak nie mają pojęcia, czego naprawdę chcą, a po prostu działają. Szczególnie wyraziste są kreacje Natalie Portman i Clive’a Owena (oboje dostali Złote Globy i nominacje oscarowe), ale jak pisał jeden z recenzentów „jest to film, w którym nawet Julia Roberts nie przeszkadza”. Do tego przystojny Jude Law i mamy arcydzieło. I to takie, do którego bardzo często wracam, które wiele mnie nauczyło, które ma rewelacyjną scenę na seksczacie oraz które mimo wszystko nie jest filmem smutnym.

Najlepsze zdanie, jakie usłyszałem na temat „Closer” znalazło się w recenzji filmu w magazynie „Film”. Autor/autorka wymieniając powody, dla których warto obejrzeć dzieło Nicholsa, podaje chyba jako drugi, że „trzeba go zobaczyć, by przekonać się jak często bliżej oznacza dalej”.

Wśród swoich znajomych prowadzę politykę, że skoro się znamy to musisz obejrzeć „Closer”. Dopiero wtedy jest między nami możliwe głębsze porozumienie. W dodatku ciekawi mnie spojrzenie na ten film osób dla mnie ważnych. Zwłaszcza tych występujących w moim życiu w podobnych relacjach co bohaterowie dramatu.


sobota, 11 lutego 2012

spotkajmy się na zakupach


Carrefour w Reducie czy też po prostu Carrefour Reduta zajmuje w moim serduszku szczególne miejsce. Od ponad 5 lat (z małą przerwą na Erasmusa) raz w tygodniu robię tam ogólne zakupy, głównie spożywcze, ale i chemiczne, kosmetyczne, papiernicze (szczegóły w notce paragonowej). Mniej więcej 7-9 minut pieszo od domu, zaraz po minięciu nielubianego przeze mnie, ale modernizującego się ostro Blue City, znajduje się małe i zwykłe Centrum Handlowe Reduta. I o ile Galeria Mokotów była pierwszym odwiedzonym przeze mnie CH w Warszawie, to właśnie Reduta jest zdecydowanie tym ulubionym. W pewnym momencie miała wszystko, czego potencjalnie  potrzebowałem: pocztę, duży sklep spożywczy, aptekę, sklep kosmetyczny, bankomat dla mnie bezprowizyjny, Jack&Jonesa, H&M, Euro coś tam RTV AGD, McDonald’sa, Coffee Heaven, Pizzerię Dominium, fotografa i taki dziwny sklep obuwniczy, gdzie pracownice krzyczały „dzień dobry”, ale mieli tanie stópki Pumy. Oczywiście zawsze mogę się przyczepić do braku kina, ale w sumie wolę tańsze i mniejsze kina wolnostojące niż wielosalowe multipleksy. Na przestrzeni lat się sklepy tam mocno zmieniały, wymieniały, modernizowały, upadały, ale praktycznie zawsze udawało mi się zrealizować potrzebne sprawunki.

Sam market spożywczy znam na pamięć. Przejście i włożenie do koszyka (w zasadzie do dwóch małych na wózku) zajmuje mi kilkanaście minut, a prawie na pewno mógłbym to zrobić z zamkniętymi oczami. Co tydzień kupuję w 95% dokładnie te same produkty i nawet biorąc pod uwagę, że pracownicy co jakiś czas zmieniają ułożenie towaru (szczególnie w części zaraz za wejściem, gdzie znajdują się aktualne promocje), mogę z dokładnością do jednej półki podać lokalizację potrzebnych mi towarów. Najczęściej w cotygodniowej wycieczce (głównie) po jogurty towarzyszy mi mój współlokator. Mamy swoje dziecinne zabawy z wkładaniem sobie niepotrzebnych rzeczy do koszyków, mamy swoje ulubione kasjerki, mamy swoją ścieżkę, mamy swoje rytuały związane z działem monopolowym, nawet gdy nic z niego nie bierzemy. Niektórzy pracownicy nas kojarzą. Ostatnio jedna z kasjerek na nasz widok stwierdziła, że „dawno panów nie było”… Po pierwsze, tydzień to nie jest dawno, a po drugie to smutne, że obce osoby zauważają nasz brak…

Należę do grona osób, których życie zmieniło się, od kiedy zrozumieli, co oznacza logo Carrefour. Odkąd na fejsbuku odkryłem, że jest tam litera „C”, zawsze ją teraz tam widzę. Wcześniej nigdy!

Jakoś tak wyszło, że dość często zakupy robię/robimy we wtorek, a wtedy jest Dzień Seniora. Emeryci mają dodatkowe zniżki czy tam dostają kupony do wykorzystania następnym razem, a my jesteśmy najmłodszymi osobami w sklepie i autobusie, gdy z torbami wracamy do domu.

piątek, 10 lutego 2012

zabawa w rekrutację


Dziś byłem na spotkaniu rekrutacyjnym. Teraz już nie zaprasza się na rozmowy kwalifikacyjne, a już na pewno nie w pierwszej kolejności. Najpierw organizuje się liczne spotkania, na którym zniechęca się kandydatów, poddaje wstępnej selekcji lub zleca zadanie rekrutacyjne. Na dzisiejszym spotkaniu było około 50 osób, a trwało prawie 3 godziny. Prowadziły je aż 4 osoby z HR i muszę przyznać, że wyszło to całkiem sprawnie, śmiesznie i profesjonalnie. W pierwszym etapie każdy miał wyjść na środek, powiedzieć za co się lubi oraz odpowiedzieć na wcześniej wylosowane pytanie. Był czas na przygotowanie, była możliwość posiadania przygotowanych przez siebie notatek. Zostałem wytypowany do prezentacji jako jedna z ostatnich osób. Wyszedłem na środek, powiedziałem „hejka, jestem Michał, ale jak wolicie to numer 4 (bo taki mi wręczono na początku spotkania i taki numer miałem przypięty do kaptura bluzy)”. Sala zareagowała śmiechem, a ja zacząłem opowiadać, że lubię się za to, że mam grono wspaniałych przyjaciół, którzy mnie lubią. A skoro mnie lubią, to muszę być znośny. Dalej przyznałem, że mam świetną pamięć do liczb, szczegółów i dat, a o urodzinach swoich znajomych pamiętam zanim powie mi o nich fejsbuk. Dodałem jeszcze, że lubię to, że zawsze mam plan, że mogę dużo zjeść, a wciąż jestem chudy oraz że dobrze znoszę niskie temperatury, co obecnie się bardzo przydaje.

Moje wylosowane pytanie powtórzyło się w prezentacji osoby, które mówiła kilka minut wcześniej, ale na moje szczęście, ten chłopak odpowiedział dość kiepsko. Pytanie brzmiało: „dlaczego lepiej byłoby zamieszkać w Norwegii niż w Finlandii?”. Nie byłem ani w Norwegii, ani w Finlandii. Zacząłem, że owszem Finlandia ma Nokię i Laponię ze Świętym Mikołajem, ale za to Norwegia ma ropę naftową, Norwegowie są bogaci i wysocy, mają chyba najdroższego BigMaca na świecie. W dodatku jak na taki stosunkowo mały naród mają bardzo wysokie poczucie odrębności, bo powiedzieli dwa razy Unii Europejskiej w referendum „nie” (tak, tak – wiem, że nie do końca z tego powodu, bo chodziło m. in. o ryby i ropę), a także że przy okazji zeszłorocznych tragicznych wydarzeń pokazali się jako naród o silnie określonej tożsamości, więzi i poczuciu jedności. Mogłem też dodać, że są przystojni.

Musiałem wypaść pozytywnie, bo z grupy 50 osób po samych prezentacjach, prowadzący podziękowali ponad połowie za przyjście i odesłali do domów, a ja zostałem dalej. W drugim etapie badali pracę w grupie poprzez zlecenie opracowania sposobu nierozbicia jajka przy zrzucie z 2 metrów mając do dyspozycji 2 kartki papieru, 0,5 metra sznurka, 0,5 metra taśmy klejącej i 2 balony. Wiem, że de facto wcale nie o ocalenie jajka chodziło, ale warto się pochwalić, że tylko mojej grupie (na 3) udała się ta sztuka.

A wszystko odbyło się w bardzo ładnym Play Roomie, w którym była też kuchnia bez zlewu i piłkarzyki. Do tego pomieszczenia prowadził korytarz stylizowany na pociąg warszawskiego metra z wejściami do pokoi w miejscu drzwi metra. Sprytnie! 

czwartek, 9 lutego 2012

towar wadliwy


Z okazji tego, że jestem od pewnego czasu w permanentnym procesie szukania pracy, wypełniam co chwilę mniej lub bardziej inteligentne formularze rekrutacyjne. Jakoś 3-4 dni temu trafiłem na jeden wyjątkowo upierdliwy, którego głównym zadaniem było chyba zniechęcenie jak największej liczby potencjalnych kandydatów do zarejestrowania się w systemie. Sprawnie i szybko wypełniłem pola z danymi, doświadczeniem, wykształceniem, językami i załącznikami, nawet udało mi się wybrnąć z pytania o zarobki, ale utknąłem na pytaniu o 3 zalety i 3 wady. O ile z zaletami nie było jeszcze tak strasznie to przywary sprawiły mi taki kłopot, że ostatecznie nie wypełniłem tego formularza i nie złożyłem aplikacji. To nie tak, że nie mam wad. To też nie tak, że nie znam swoich wad. Po prostu gdybym wpisał swoje prawdziwe cechy negatywne, miałbym 100% pewności, że nikt do mnie z tej firmy nie oddzwoni. Gdy podjąłem próbę wpisania czegokolwiek, poprosiłem o pomoc współlokatora. Ten wskazał na „brak ręki, depresję i brak wytrwałości”. Jasne, mogłem równie dobrze wpisać „wada wrodzona – brak lewego przedramienia, wada zgryzu i wada wzroku”, ale chyba wiązałoby się to z podobnym efektem końcowym co zaniechanie wysyłania aplikacji w ogóle.

W zaletach wpisałem „punktualność, staranność i pomysłowość”. Łatwo wpadłbym jeszcze na „talent organizatorski, sumienność, pracowitość, umiejętność pracy w grupie/indywidualnie/w domu, samodzielność, spostrzegawczość, zdolność do szybkiego przyswajania i zapamiętywania danych” i wiele innych. Ale jakie można wpisać wady, które jednocześnie nie spowodują odrzuceniem aplikacji? „Niepunktualność”? „Roztargnienie”? „Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu”? Głupota. Oczywistym jest, że każdy wady ma. Przyznaję się, że mam depresję czy jestem depresyjny, czy tam, że łatwo dopada mnie zły nastrój, chandra, dół. Zgadzam się, że czasami brakuje mi wytrwałości – szczególnie, gdy mam silniejszy stan depresji lub nie widzę pozytywnych efektów swoich działań. Ale co z tego? W kolano mam sobie strzelać?

I tu wraca kwestia prawdy o samym sobie poruszana przeze mnie w notce o fejkach w sieci. Trzeba kłamać, inaczej z szansy na pracę nici i nic.

W sumie to bez względu na wady i zalety (prawdziwe i zmyślone) szanse na pracę wynoszą obecnie jakoś tak mniej więcej 0,7%. A na pracę, w której płacą jakoś tak 0,2%.  A jak już płacą to zawsze i wszędzie (i za cokolwiek) 1500 zł.

środa, 8 lutego 2012

golenie i strzyżenie


Jak w przypadku prac domowych lubię wszystkie, ale nienawidzę prasowania, tak w przypadku zabiegów pielęgnacyjnych lubię wszystkie, ale nienawidzę golenia się. Zawsze jest to ból, zawsze zajmuje mi to bardzo dużo czasu, zawsze kończy się krwią, płaczem, marnym efektem i złym humorem. Opracowałem już niemal całą strategię (nie)golenia się. Gdy dostaję na fejsbuku zaproszenie na urodziny/imprezę/spotkanie (zazwyczaj) z około dwutygodniowym wyprzedzeniem to pierwszą rzeczą o której myślę, jest właśnie data ogolenia się na odpowiednio długi czas do tego wydarzenia, by skóra się zagoiła, ale jednocześnie na tyle krótki, by zarost był jeszcze „dwudniowym”. Tak w ogóle to mówi się „dwudniowy” czy „trzydniowy” zarost? Pierwszy ma 13800 wyników wyszukiwania w googlach, a drugi tylko 12600. Po hiszpańsku używa się „barba de tres días”, czyli wynikałoby, że ta w Polsce mniej popularna forma dominuje na Półwyspie Iberyjskim. Wracając do wątku głównego, od kilku już lat unikam golenia się. Z reguły robię to raz na 10-14 dni i  wciąż cierpię podobnie. Nie pomaga to, że mam (drogą i dobrej marki) maszynkę elektryczną, bo okazała się bardzo kiepska. Nie pomagają żele, balsamy, pianki i maszynki z 17 ostrzami plus paskiem aloesowym. Nie pomogły też leki od pań dermatolożek (choć to akurat było wiadomo od początku). W pewnym momencie zacząłem nawet myśleć, że po prostu nie umiem się golić, bo mój ojciec nigdy mnie nie nauczył.

Bliska tematycznie jest kwestia fryzury. To zawsze był i jest dla mnie problem. Od kilku miesięcy raz na 21 dni chodzę do podblokowego fryzjera, który goli mi głowę na 3 mm. Jak chodzę we wtorek, promocyjnie płacę tylko 13 zł. Wczoraj był wtorek, poszedłem do pani Doroty i zaszalałem. Na 3 mm maszynką poprosiłem tylko boki i tył, a górę nożyczkami na długość palca. Taka to wielka odmiana. Wiem, że lepiej mi w krótkich włosach. Wyglądam młodziej i nie mam na głowie garnka. Mam to (nie)szczęście, że mam mocne, grube, gęste, ale nieposłuszne włosy, które rosną w takim kierunku, w jakim danego dnia mają ochotę. Jedynym produktem, z którym były skore do współpracy był krem gliniasto-wygłupiasty dziki mat od Welli. Naprawdę się tak nazywał, miał małe, zielonkowe opakowanie, ładnie pachniał i był bardzo chemiczny. Niestety został z niewiadomych przyczyn wycofany z produkcji. I jest to smutne. Włosów długich, dłuższych czy średnich mieć nie mogę i mieć nie będę.

I niesamowite jest to, jak nawet minimalna zmiana fryzury może poprawić nastrój. Sama wizyta u fryzjera, odświeżenie tego samego ścięcia, rewelacja! Choć nie lubię, gdy dotyka się mojej głowy. Pozwalam na to tylko bardzo bliskim osobom. Jak byłem nastolatkiem, miałem problemy z łupieżem i uraz został mi do dziś.

Przyznaję się, że gdy miałem ok. 15 lat, farbowałem włosy na rudo. Pomysł bardziej przyjaciółki niż mój. Teraz się tego wstydzę.

wtorek, 7 lutego 2012

Lisbon story volume II


Lizbonę odwiedziłem w październiku 2010 roku. Jak się mieszka w Madrycie, a na Erasmusie w stolicy po sąsiedzku są dwie dobre koleżanki, głupotą byłoby ich nie odwiedzić. Udało mi się kupić bardzo tanie bilety w nietaniej linii lotniczej (dokładnie u narodowego przewoźnika Hiszpanii Iberii). Wylot miałem jakoś po 22 w czwartek, ale samolot postanowił opuścić lotnisko Barajas dopiero ok. 01:00 w piątek. Leci się prawie równo godzinę, po czym cofa zegarek o godzinę i tym magicznym sposobem, o którym uczą w 4. czy 5. klasie szkoły podstawowej jest się o tej samej porze w dwóch miejscach jednocześnie. Po ponad miesiącu w głośnym, zatłoczonym i drogim Madrycie, Lizbona była jak sen. Piękna, spokojna, tania, z dobrymi i mówiącymi po polsku koleżankami, pełna słońca, z dużą rzeką, której w Madrycie nie ma. I po zwiedzaniu jej przez cały dzień wieczorem była impreza. Zaczęło się od wina u innej polskiej koleżanki, a skończyło tym, że samotnie wracałem  najebany metrem lizbońskim  o 8 rano  z gejowskiego klubu, którego nazywa nie pamiętam, nie znając języka, dokładnego adresu i mając rozładowany telefon… w kieszeni miałem dokładnie tyle centów, by naładować bilet na jeden przejazd, a na drugi dzień miałem takiego kaca giganta, że wstałem z łóżka dopiero po 16:00. 

Jednak ten piątek i potem niedzielę spędziłem cudownie. To trochę tak, jak się z Warszawy jedzie na weekend do Krakowa. Dwa różne światy. Pierwszy raz w życiu widziałem Ocean Atlantycki, jadłem sławne i pyszne pastel de nata, jechałem tramwajem z reklamy MasterCard. Architektura Portugalii (3 miesiące potem byłem w Porto i było podobnie dobrze) urzeka współwystępowaniem starych kamienic z kafelkami na zewnętrznych ścianach, ruin nieodbudowanych po trzęsieniach ziemi oraz szklanych, nowoczesnych budynków. Klimat jesienią w Lizbonie jest wyborny, ciepły, ale niegorący, a obecność dużej ilości fontan, zbiorników wodnych i wiatr od wody koją, do tego pyszne jedzenie tańsze o 25-30% od madryckiego, przepyszne porto i ładni chłopcy. Choć było też dużo emigrantów i ludzi wyglądających niebezpiecznie, a co trzeci mijany mężczyzna na ulicy proponował haszysz. 

Gdy zwiedzaliśmy z koleżanką A. nadoceaniczne Cascais stojący przed wejściem do restauracji z otwartym menu  kelner, gdy nas usłyszał mówiących po polsku, zaprzestał prezentowania dań z karty i zaczął głośno krzyczeć, że jesteśmy z Rosji.

A gdy szukałem gejowskiego klubu i pytałem po angielsku przypadkowych, młodych ludzi na ulicy o jego położenie, trzecia zapytana osoba nie tylko powiedziała mi, gdzie go znajdę, ale mnie do niego zaprowadziła.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Lisbon story

już prawie Atlantyk
z dobrą koleżanką M. w sesji dla magazynu

to nie San Fransisco, to Lizbona

niedziela, 5 lutego 2012

blame it on the alcohol


Nie pamiętam, ile miałem lat, kiedy pierwszy raz sięgnąłem po alkohol. Na pewno mniej niż 18, prawdopodobnie mniej niż 16, a całkiem możliwe, że jakoś tak 14-15. Miałem dwóch starszych kuzynów, rodziców-alkoholików i dość szybko zacząłem chodzić z przyjaciółką na całonocne imprezy w szczecińskich klubach. Na początku nie wierzyłem, że można ot tak po prostu pić piwo czy wódkę w szotach. Okazało się, że z wiekiem nie tylko picie kawy przychodzi łatwo. Oczywiście, gdy skończyłem 18 lat i mogłem pić alkohol legalnie, nawet tego jakoś specjalnie nie zauważyłem. Miewałem okresy, gdy piłem dużo, ale i takie, gdy przez 8 miesięcy nie tknąłem nic procentowego (to między pierwszym a drugim rokiem studiów po jednej imprezie, która ogólnie ujmując kosztowała mnie bardzo wiele). Przez całe dzieciństwo obserwowałem jak może skończyć się picie codziennie i bez względu na (nie)opłacone rachunki czy stan lodówki. Między innymi ze względu na genetyczne i rodzinne skłonności do alkoholu zawsze starałem się go unikać w tych bardziej depresyjnych momentach swojego życia. Skończyłoby się to tak, jak w przypadku moich wspaniałych rodzicieli. Niezdrowo, nieodpowiedzialnie, nieciekawie i biednie.

I tak wiem-wiem, alkohol niszczy wątrobę, mózg i przede wszystkim cerę. Do tego wykańcza finansowo i zabiera cenne godziny. Nie wspominając już, że po alkoholu się chrapie, a rano jama ustna przypomina autostradę w Meksyku. Tylko że pomijając te i inne minusy trzeba powiedzieć sobie wprost – bez alkoholu nie byłoby cywilizacji homo sapiens sapiens. Alkohol napędza ekonomię, relacje międzyludzkie, przyrost naturalny, przemysł samochodowy, kulturę, rozwój medycyny, chemii, kosmetologii i wiele innych nie kończąc nawet na podbijaniu kosmosu. Dlatego pijemy. I pić będziemy mimo Ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi.

Zrzucanie winy na alkohol jest łatwe. Zawsze zastanawiałem się czy jak jesteśmy pijani i zachowujemy się inaczej, niż wtedy, gdy jesteśmy trzeźwi, to czy oznacza to, że tacy właśnie jesteśmy naprawdę i brak alkoholu powodował, że z różnych społecznych powodów nie robiliśmy czegoś czy może będąc pijani jesteśmy kimś zupełnie innym, odmienionym przez procenty we krwi?

A pić to chyba najbardziej lubię wiśniówkę. Z colą, ze spritem, z sokiem bananowym, z sokiem ananasowym. Mniam.

sobota, 4 lutego 2012

życie jak w Madrycie


9 września 2010 wyleciałem na Erasmusa do Madrytu. Wylądowałem na lotnisku Barajas, odebrał mnie polski znajomy znajomych, który w Hiszpanii mieszkał już od ponad 4 lat, a u którego miałem zatrzymać się przez pierwsze dwa tygodnie. Zostawiłem bagaże w domu, przebrałem się i jeszcze tego samego, bardzo ciepłego, wieczoru byłem już w centrum na Madrid Street Fashion Week czy jakoś tak. Szaleństwo. Moja pierwsza przygoda z Hiszpanią rozpoczęła się trochę wcześniej... O tym, że na Erasmusa wyjadę wiedziałem już w marcu. Było wiele załatwiania papierów, szukanie mieszkania (z czym miałem bardzo dużo szczęścia), kombinowanie kasy, kursy językowe (by z poziomu A2 dojść w 2 miesiące do B2), pożegnania, bilety, plany, zakupy, pakowanie i setki innych drobiazgów, które napędzały mi życie przez kilka ładnych miesięcy. Już na miejscu zorientowałem się, że Madryt to miasto niesamowite. Wielkie, multikulturowe, nowoczesne, a jednocześnie stare i klimatyczne. Miasto agresywne w swojej ofercie rozrywkowo-kulturalnej, a jednocześnie otwarte i tolerancyjne. Wszystko jest w Madrycie, a już na pewno dużo więcej niż w Warszawie. Wszystkim odwiedzającym mnie osobom stolica Hiszpanii bardzo się podobała, ale ja wracałem do Polski bardzo Madrytem zmęczony i z nastawieniem, że przyjechać to ja tu jeszcze mogę, ale na maksymalnie tygodniowe wakacje.

Szybko zorientowałem się, że Erasmus to nie jest sprawa łatwa. Na uniwersytecie, na którym praktycznie nie było innych Polaków, studenci Erasmusowi byli traktowani bez żadnych ulg i zdawali identyczne egzaminy jak Hiszpanie, a 100% zajęć prowadzonych było tylko i wyłącznie po hiszpańsku (kastylijsku). Wszyscy inni zagraniczni studenci byli ode mnie o średnio 3-4 lata młodsi, a do Madrytu przyjechali na cały rok akademicki. Skutkowało to tym, że chcieli cały czas pić (najlepiej na placach lub pod mostami) oraz, że nie chcieli jeździć i zwiedzać, bo mieli czas do czerwca/lipca i mogli zrobić to, gdy będzie cieplej. Ja do Polski wracałem już w lutym, więc z objechaniem całej Hiszpanii, części Portugalii, Włoch i Maroka spieszyłem się bardzo. Łącznie przez te około 5 miesięcy więcej weekendów spędziłem poza Madrytem niż w samym Madrycie. Dwie największe zalety mojego Erasmusa to na pewno znaczący postęp w znajomości hiszpańskiego (już pierwszego dnia nauczyłem się przeklinać) oraz wycieczki właśnie (przez całego Erasmusa leciałem samolotem 16 razy). Do minusów zaliczyłbym negatywne skutki finansowe odczuwane do dziś, różne komplikacje, które spowodowały, że musiałem rzucić socjologię, depresję poerasmusową i nienapisanie pracy magisterskiej oraz poczucie, że wcale w 100% nie wykorzystałem możliwości, jakie stały przede mną dzięki spędzeniu w Hiszpanii 5 miesięcy na koszt Unii Europejskiej.

Za jedno ze swoich największych osiągnięć w życiu uważam zdanie ustanego egzamin po hiszpańsku z przedmiotu „Historia konstytucjonalizmu”. Przez ok. 40 minut dwuosobowa komisja w obecności trzech innych studentów maglowała mnie z różnic między trzema nurtami podejść do źródeł modelu konstytucyjnego. Tak się stresowałem, że aż mnie wszystkie palce piekły. Wybroniłem się na polskie 3+, ale wiedziałem, że był to mój najtrudniejszy egzamin w życiu.

Do Polski wróciłem 13 lutego 2011. Było bardzo zimno. Tak o ok. 30 stopni mniej niż w Madrycie.


w godle Madrytu (podobnie jak np. Berlina czy Przemyśla) znajduje się miś

piątek, 3 lutego 2012

村上春樹 Murakami Haruki


Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką Murakamiego był zbiór zatytułowany „Wszystkie boże dzieci tańczą” zawierający sześć krótkich opowiadań odwołujących się do trzęsienie ziemi w Kobe z 1995 roku. Pochłonąłem to jednego dnia, a może nawet w dwie godziny. Potem sięgnąłem po dużo starszą „Przygodę z owcą”, a od tamtej pory to już nawet nie pamiętam kolejności i częstotliwości.  Śledziłem na bieżąco wszystkie polskie wydania książek tego japońskiego pisarza, a w ostatni wtorek moja jeden-dzień-starsza przyjaciółka kupiła mi w prezencie pozycję najnowszą. Trzeci tom powieści „1Q84”, na który czekałem prawie rok od przeczytania tomu drugiego, trafił w moją rękę. Tym samym mam w domu na półeczce wszystkie książki Harukiego wydane po polsku, które razem tworzą dość ciekawy kolorystycznie kolaż. Murakami pisze trzy rodzaje utworów: opowiadanka, książeczki i powieści. Te pierwsze są bardzo krótkie, wydawane są w zbiorach i czasami ewoluują w dłuższe powieści. Drugie funkcjonują jako osobne książki, ale takie do przeczytania jednym tchem. Te ostatnie natomiast to długie, skomplikowane, ale i poukładane, przemyślane i genialnie opowiedziane historie.

Moja fascynacja twórczością Murakamiego wynika z kilku rzeczy. Po pierwsze, jest to jednak twórca japoński i element zamiłowania do japońskich animacji lat 90. ubiegłego wieku odegrał u mnie rolę kluczową. Po drugie, należę do osób, które w przypadku, gdy je coś zainteresuje, chcą poznać zjawisko w całości. Stąd gdy mam ulubionego aktora, oglądam wszystkie z nim filmy, gdy mam ulubionego poetę, czytam wszystkie jego wiersze, a w przypadku ulubionego pisarza – wszystkiego jego książki. Po trzecie, Murakami to nie Coelho. Gdy byłem młodszy przeczytałem trzy książki Brazylijczyka: „Alchemika”, „Pielgrzyma” i „Weronika postanawia umrzeć”. Są dokładnie o tym samym. Młodzieńcza fascynacja szybko zmieniła się wręcz w obrzydzenie. Z Murakamim było inaczej. Każda kolejna książka powodowała wzrost lubienia (można tak w ogóle powiedzieć?). U Murakamiego uwielbiam sposób charakteryzowania postaci. Każda jest mocno indywidualna, ale jednocześnie bardzo prawdopodobna. Nawet postacie drugo- i trzecioplanowe są wspaniale opisane. Do tego elementy magicznego realizmu, wielowątkowość, trzymanie w napięciu i rewelacyjna narracja.

Ze wskazaniem ulubionej pozycji miałbym spory problem. Dużo osób (i sprzedaż) twierdzi, że „Norwegian Wood” to najlepsza powieść Murakamiego. Owszem jest to mocna książka, której elementy zawarte zostały wcześniej w dobrym opowiadaniu „Robaczek świętojański” z 1983 roku wydanym w Polsce w zbiorze „Ślepa wierzba i śpiąca kobieta”. Do tego powstał jeszcze długometrażowy film, którego nie widziałem, ale który ma raczej kiepskie recenzje. Naprawdę nie wiem która.

Na pewno zdecydowanie wolę dłuższe formy Japończyka. Te krótkie są za krótkie, by się nimi nacieszyć. Dłuższe, czytane przez więcej niż jeden dzień, zostawiają we mnie widoczniejszy ślad. I Murakamiego bardzo łatwo czyta się więcej niż raz.

czwartek, 2 lutego 2012

zbyt warszawski dla Szczecina


Maria Curie-Skłodowska zaczynała każde swoje publiczne wystąpienie od słów: „urodziłam się w Warszawie”. Ja urodziłem się w Szczecinie. Tam mieszkałem przez dokładnie 19,5 roku bez 2 dni. Gdziekolwiek w życiu mieszkać jeszcze będę i cokolwiek w moim życiu się jeszcze wydarzy, to właśnie Szczecin będzie moim miastem. To skąd jesteśmy i co/kogo reprezentujemy zawsze będzie z nami. Nawet na fejsbuku obok miasta zamieszkania, widnieje miasto pochodzenia. To miejsce zaznacza się w dokumentach, umowach, tam jeździ się w odwiedziny do rodziny. Szczecin mnie wychował, bo całe moje szczeniackie życie siedziałem i spędzałem w Szczecinie. Rzadko zdarzało mi się wyjeżdżać, ale za to odwiedziłem chyba każdy zakątek grodu Gryfa, bo spacery były dla mnie i mojej przyjaciółki z dzieciństwa bardzo ważnym i codziennym zajęciem. 12 lat edukacji odbyłem w jednej szkole, w jednym budynku i z tymi samymi nauczycielami. Nigdy nie zapomnę mieszkania w Śródmieściu, Parku Kasprowicza, Wałów Chrobrego, pięknych skrzyżowań na planie gwiazdy w centrum. Ale wszystko się skończyło, gdy skończyła się szkoła.

25 września 2006 roku przeprowadziłem się do Warszawy. Ta zamiana/zmiana przyszła mi raczej łatwo. Bo chyba generalnie łatwiej jest się przenosić z mniejszego miasta do większego. Nudzić się trudno, możliwości jest więcej, wszystko jest nowe, a do tego człowiek jadąc na studia uwalnia się spod pieczy rodziców. Szybko polubiłem i lubię do dzisiaj miasto stołeczne. Od zawsze związany jestem z ochockimi Szczęśliwicami (które nie są daleko od centrum) i naprawdę uważam, że miałem dużo szczęścia z mieszkaniem i brakiem perypetii mieszkaniowo-lokatorowych przez czas studiów. Powrotu na stałe do Szczecina sobie trochę nie wyobrażam. W rozmowach telefonicznych z babcią temat ten regularnie powraca, ale to byłoby smutne i kiepskie. Skoro w Warszawie nie mogę znaleźć pracy, to w Szczecinie najpewniej nie znajdę jej jeszcze bardziej. Całe moje życie towarzyskie też jest ściśle związane ze stolicą. Babcia stwierdziła, że „wrosłem w Warszawę”. Tylko że Warszawa ma takich jak ja w dupie.

Zawsze uważałem się za lokalnego patriotę, a moi znajomi musieli wysłuchiwać (i zapamiętywać!) różne ciekawostki z geografii, historii, architektury stolicy Pomorza Zachodniego. Mimo że większość w niej nigdy nie była, bo z perspektywy warszawskiej to koniec świata przecież. 

I ważna rzecz. Szczecin nie jest i nigdy nie był nad Morzem Bałtyckim (może kiedyś będzie w wyniku erozji lądu i rozszerzania się aglomeracji?). Słyszałem tysiące razy, że jestem znad morza, a w mieście mamy plaże morskie. Na wybrzeże jedzie się najszybciej około godziny!

środa, 1 lutego 2012

przyjaciel na 1/2 etatu


Chyba można nie mieć przyjaciół. Nie jestem pewien, bo ja ich mam i ciągle ich potrzebuję. Nawet bardzo ich potrzebuję. Nie rzadko podkreślam, że gdyby nie oni, dawno bym się już poddał, a już na pewno nie przetrwał materialnie. Mam świadomość, że to moi przyjaciele są bardziej moimi przyjaciółmi, niż ja jestem ich przyjacielem. Jakoś tak już jest, że wymagam wiele uwagi, mam wiele problemów i lubię o nich mówić. Co więcej, wciąż potrzebuję pomocy i bardzo często trzeba się mną „opiekować”, co pozwala moim bliskim realizować potrzebę zajęcia się kimś. Ze swojej strony zapewnić jestem w stanie raczej niewiele. Bo towarzystwo, lojalność, wierność czy niskobudżetowe prezenty nie są obecnie już w cenie. W jakiś pokręcony sposób najbliższe grono przyjaciół wypełnia miejsce mojej rodziny. To taka p. o. rodziny grupa ludzi, którzy przytulą, odezwą się, zapytają, zadzwonią, pocieszą, zabawią, podwiozą, nakarmią, ochrzanią, wytłumaczą, nauczą i spytają o radę.  I jeżeli ktoś umie nie mieć przyjaciół, jestem pod wrażeniem siły.

Bardzo mnie cieszy, że gdy spotykam dawno-niewidzianą osobę, z którą kiedyś łączyła mnie bliska, silna lub codzienna więź, a z którą nie kontaktowałem się wiele miesięcy czy lat, potrafimy rozmawiać i zachowywać się, jak gdyby w przerwie nie wytworzył się między nami żaden dystans. Mam tak z dwiema przyjaciółkami z rodzinnego Szczecina, które są jedynymi osobami poza  „rodziną”, które widzą się ze mną, gdy odwiedzam Pomorze Zachodnie. Podobnie jest z przypadkowo spotkanymi na ulicy osobami, z którymi chodziłem do gimnazjum, liceum, na studia. Choć z drugiej strony wyczulony jestem na sztuczne uprzejmości i tekst od tak napotkanej osoby, że „koniecznie musimy się wkrótce spotkać na kawie”, bo oboje wiemy, że się nie spotkamy, ale równie mocno kiwam głowami z uśmiechem i zapewniamy o szczerych chęciach. To gupie.

Stosuję też w praktyce zasadę, że gdy masz mnie w znajomych na fejsbuku, a nie mówisz mi „cześć” na ulicy, jeszcze tego samego dnia nasze profile się rozstaną.

I jeżeli choć trochę rozumiem miłość, jak trzeba ją rozumieć, to mogę powiedzieć, że kocham swoich przyjaciół. Mam nadzieję, że o tym wiedzą. Mam nadzieję, że wiedzieli zanim przeczytali to tutaj.