Między 1 grudnia 2013 a 28 lutego
2014 byłem 17 (słownie: siedemnaście) razy w kinie. Sezon oscarowy to coś, co
pozwala przetrwać mi zimę – choć wkurza mnie to, że trzeba siedzieć na filmie z
kurtką zimową na kolanach! Po raz siódmy obejrzałem przed ceremonią wręczenia
nagród wszystkie filmy nominowane w kategorii najlepszy obraz roku, a przez
rozłożenie nominacji w tym roku, w sumie wychodzi na to, że obejrzałem
praktycznie wszystkie zdaniem Akademii najważniejsze tytuły 2013 roku. Na jutro
specjalnie wziąłem wolne w pracy i zamierzam galę obejrzeć – jak za starych
dobrych licealnych czasów. Ze względu na układ nominacji sytuacja aż prosi się
o to, by do sprawy podejść statystycznie i zastanowić się, jak Akademia
przydzielała statuetki w latach poprzednich. Nie pokrywa się to jednak z tym,
jakie filmy osobiście widziałbym jako zwycięzców w poszczególnych, wybranych tu
na blo kategoriach:
Najlepszy film: „American Hustle”.
Od początku kończącego się dziś sezonu na nagrody walka rozgrywa się między „Gravity”,
„12 years a slave” i „American Hustle”. Pozostałe filmy choć dobre (no może
poza przeciętnym „Wolf of Wall Street”), nie mają według mnie większych szans. „American
Hustle” jest dla mnie arcydziełem stworzonym jakby przez dobrego stratega
wojennego, przypomina w swoim kształcie zeszłorocznego zwycięzcę „Argo”. Tylko
statystyka komplikuje zabawę – bo dużo nagród na pewno zgarnie „Gravity” –
efekty specjalne, dźwięk, reżyseria, realizacja dźwięku, muzyka… Oznacza to, że
„American Hustle” byłoby zwycięzcą słomianym. Bo zwycięstwo „Gravity” w
najważniejszej kategorii byłoby dla mnie wielkim zaskoczeniem. Do tego nie
zapominam o dużym potencjale „12 years a slave” – choć mi się nie podobał, mam
świadomość, że dla Amerykanów to bardzo ważny temat – a pamiętajmy, kto bierze
udział w wyborze zwycięzców. Największym przegranym według mnie jest „Captain
Phillips” – film rewelacyjny, ale trafił na mocno obsadzony rok.
Najlepsza aktorka: Cate Blanchett „Blue
Jasmine”. Tu nie mam żadnych wątpliwości. Największa przegrana: Amy Adams „American
Hustle”, mimo 5 nominacji poczeka na jeszcze więcej, zupełnie jak Kate Winslet.
Najlepszy aktor: Matthew McConaughey „Dallas
Buyers Club”. Tu też nie ma zabawy w obstawianie. Duża metamorfoza, ważny
temat, mocne przesłanie. Największy przegrany: Tom Hanks „Captain Phillips” –
nie rozumiem dlaczego nie dostał nawet nominacji!
Najlepszy reżyser: Alfonso Cuarón „Gravity”. Bo
to arcydzieło reżyserskie. Kategoria ma mocną obstawę, ale zasugeruję się
dotychczasowymi zwycięstwami „Gravity”.
Najlepszy aktor drugoplanowy: Jared Leto „Dallas
Buyers Club”. Tu tak samo jak z rolą pierwszoplanową, nie ma za bardzo nad czym
gdybać. Leto jest chyba nawet lepszy niż Matthew. Największy przegrany: Bradley
Cooper, bo jest megaprzystojny i już drugi rok z rzędu nie dostanie statuetki,
mimo dobrej roli.
Najlepsza aktorka drugoplanowa: to moim
zdaniem najtrudniejsza tegoroczna kategoria aktorska. I to z wielu powodów. Jennifer
Lawrence wzięła do tej pory wszystko, co było za rolę w „American Hustle” do
wzięcia. Tylko, że ona ma 23 lata i to jej trzecia nominacja do Oscara. Ona po
prostu nie może dostać w tak młodym wieku już drugiej statuetki. Chociażby dlatego,
że ja jestem zazdrosny i czuję się już stary. Wątpię, by Akademia zrobiła coś
tak szalonego. Tylko to oznaczałoby, że „American Hustle” nie dostanie żadnego
aktorskiego Oscara mimo wszystkich czterech nominacji… z pewnością Jennifer z
całej czwórki na Oscara zasługuje najbardziej, ale napiszę to raz jeszcze – ona
ma 23 lata, 3 nominacje i jedną statuetkę! Zagrozić jej może ulubienica Ameryków
przez ostatnie kilka tygodni Kenijka Lupita Nyong'o za rolę w „12 years a slave”.
Naprawdę trudny wybór, jeżeli całe Oscary pójdą w kierunku zdominowania przez „American
Hustle”, wygra Jennifer. Największa przegrana: rewelacyjna June Squibb za „Nebraskę”.
Najlepszy scenariusz oryginalny: „American
Hustle”. Jak pisałem wyżej film zrobiony jest rewelacyjnie. Największy
przegrany (i film, który może okazać się czarnym koniem tej kategorii): „Her”,
bo jest nowatorski, pomysłowy, lekki – trochę jak „Lost in translation”, „Juno”,
„Eternal sunshine of the spotless mind
Najlepszy scenariusz adaptowany: „12
years a slave”. W sumie tu chyba nie ma nad czym się zastanawiać. Mimo wielkiej
sympatii dla „Captain Phillips’a” i „Philomeny” (która może być czarnym koniem)
wygra film o niewolnictwie na podstawie amerykańskiej książki, zwłaszcza jeżeli
zdominuje całe Oscary.
Najlepszy długometrażowy film
animowany: „Frozen”. Bajka ładna, choć nie jakaś szczególnie rewelacyjna. Po prostu
najwięcej zarobiła, najwięcej osób ją widziało. Dawno w tej kategorii nie było
porządnej, dobrej produkcji jak „Shrek” czy „Wall-e”.
Pozostałych kategorii nie
obstawiam, bo albo nie widziałem ważnych kandydatów (jak w kategorii najlepszy film nie-po-angielsku), albo wynika to z tego, że
nie znam się aż tak dobrze na np. montażu czy realizacji dźwięku, choć sądzę, że techniczne Oscary pójdą na konto „Gravity”.
A dla wszystkich hejterów informacja – tak,
naprawdę uważam, że Oscary są ważne i wymowne. Tym, którzy uważają, że są ponad tym
komercyjnym szajsem, polecam scenę o niebieskim sweterku z „The devil wears
Prada”.