hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

poniedziałek, 31 grudnia 2012

pierwsze uroblo


Jeszcze dwa tygodnie temu sądziłem, że napisanie ostatniego blo w 2012 będzie łatwe. W końcu ten rok był kiepski, trudny, męczący, gorszy niż 2011 i cieszyłem się, że się kończy przy jednoczesnej obawie, że zgodnie z tradycją następny będzie straszniejszy. Wszystko zmieniło się, gdy dostałem pracę. I tak z pięciu największych przedsięwzięć 2012 roku udało mi się zrealizować lub być zaawansowanym w realizacji trzech: znalazłem pracę, naprawiłem zęby, regularnie uprawiam sport. To więcej niż 50%, więc chyba rok był jednak udany? Czy nie? I tu tkwi paradoks. Z całą masą depresji, ciotodram, problemów finansowych, rozterek sercowych i izolacji, finisz jest jednak pozytywny. I jeszcze do końca nie wiem, jak to się wszystko dzieje, jak mam się w tym odnaleźć i jak dobrze napisać niniejsze blo z nowej perspektywy. Jeżeli chodzi o plany na 2013 to kilka ich mam: chcę w końcu zacząć uczyć się portugalskiego, tak po prostu dla siebie mam taki zamiar; chcę (i muszę) napisać magisterkę; chcę zacząć spłacać mój ostatni (i największy) dług poerasmusowy jeszcze; chcę nauczyć się w końcu pływać kraulem i robić ładne nawroty; nie chcę stracić pracy; no i oczywiście chcę księcia z dużym koniem.

A dziś wypadają też pierwsze urodziny blo. Zasadniczo utrzymanie pisania też mogę wymienić w pozytywnych aspektach kończącego się roku. Przez te 364 dni na bloga zajrzano ponad 12 tysięcy razy, pojawiło się na nim 120 wpisów i 113 komentarzy. Jeszcze poprzedniej zimy zmieniła się formuła z codziennych blo na takie bardziej dwa-raz w tygodniu. Obecnie staram się publikować raz w tygodniu, głównie w weekend. Chciałbym Wam podziękować, że czytacie, że komentujecie, że lubicie i że krytykujecie. Bo to mimo wszystko dość ważny aspekt mojego blogowania. Nadal mam problem ze świeżymi tematami, ale jakoś udaje mi się raz w tygodniu wpaść na topic. Blo przyniosło mi wiele dobrego, ale też i trochę złego. Tu należą się pozdrowienia moim fanom oraz bardzo serdeczne uściski dla mojej poprzedniej pracy!

Mam ambitny plan pójść z przyjaciółką na trzy imprezy. O ile nie przepadam za sylwestrem, uważam, że to bardzo trudna impreza i już martwię się o zarzygane tłumy na mieście, chcę mieć dziś fun. Więc będę miał.

Życzę Wam, byśmy ze sobą wytrzymali kolejny rok. Wiem, że to ze mną niełatwe, ale ufam, że się nie poddamy. No bo po co?

poniedziałek, 24 grudnia 2012

24, 25 i 26 grudnia


Święta to taki temat, że już sam nie wiem, jak do niego podejść. Cokolwiek bym robił, cokolwiek mówił czy myślał, nie uniknę tego,  że święta są. W tym roku pierwszy raz udało mi się bardzo odwlekać w czasie fakt, że oto rodzi się Jezus. Mało mówiłem i pisałem o świętach, nie przeżywałem, że są, że idą, że co ja znowu zrobię. A wszystko przez brak pracy i bycie w ciągłych procesie rekrutacji. Gdy tylko pojawiało się znienawidzone pytanie o to, co robię w tym roku na święta, czy jadę do Szczecina, odpowiadałem, że wciąż nie wiem, bo czekam na odpowiedzi z kilku procesów rekrutacji. Ostatecznie pracę dostałem w czwartek 20 grudnia i od piątku mogłem skupić się na planowaniu świąt, sylwestra, nowego roku i wolnego pomiędzy nimi. Ale to była ściema. Od dawna wiedziałem, że nie pojadę do Szczecina. Po prostu korzystając z okazji, unikałem tematu. To już czwarte święta bez rodziców. W tym raz byłem w Madrycie, a raz JP też została w Warszawie, więc nie byłem fizycznie sam w domu. Czy się nudzę? Niezupełnie. Może i mało dzieje się w Internecie, ale zawsze z kimś się pogada, nadrobi filmy, książki, a i o spotkanie wcale nie tak trudno, bo jednak kilka procent znajomych pochodzi z Warszawy.

Sporo moich znajomych twierdzi, że mi zazdrości. Bo nie muszę pakować się w zapchany pociąg, nie muszę jeść rzeczy, których nie chcę, nie muszę siedzieć trzy dni przy stole z osobami, które są mi co najmniej obojętne lub de facto obce, gdyż widywane raz w roku. Z jednej trony współczuję tym, którzy naprawdę jadą, bo muszą, bo tak trzeba. Kończy się tym, że już o 18-19 piszą na fejsbuku, że kolacja odbębniona i czatują w swoich rodzinnych miejscowościach na okazję, by wyjść z domu. Z drugiej strony sam im zazdroszczę. Bo mają plan na święta. Nie muszą się zastanawiać, mają wszystko z góry ustalone. Czasami naprawdę chciałbym mieć takie normalne, zwykłe, odbębnialne święta.

I zawsze nie wiem, jak poprawnie zachować się w obliczu życzeń. Najczęściej po prostu dziękuję lub odpowiadam „wesołych świąt”, lub „nawzajem”. Staram się tego unikać, bo ani one wesołe, ani rodzinne, ani jakoś specjalnie inne niż piątek przed lub czwartek po. Najbliżsi wiedzą, by nie składać lub tak dobierają słowa, by były neutralne. W ogóle poprawność polityczna powoduje, że np. na planetromeo można zostawić komuś ślad taki chrześcijański, taki żydowski i taki niby neutralny, że wesołej zmiany pór roku…

To nieprawda, że święta cieszą tylko w rodzinie. Wręcz zbulwersowała mnie kampania społeczna z sierotami na plakatach. To jakaś totalna bzdura. To jedna z opcji, ale żeby od razu jedyna?

niedziela, 16 grudnia 2012

brak tematu to temat


To wcale nie jest tak, że z tematami na blo nie mam żadnego problemu. Na początku było wiele spraw, które siedziały mi w głowie i łatwo chciały przelać się na „papier”. Z czasem tematy zastane się kończyły, a dominować zaczęły temat ad hoc, które zaobserwowałem, wymyśliłem i zanotowałem w  jednym z niewielu plików na pulpicie pt. „tematy na blo”. Większość z nich doczekała się już realizacji, a w między czasie doszły recenzje filmowe, akuratne wydarzenia apropos mojego nieznajdywania pracy i rosnących obaw o jutro. Czasem temat spada na mnie jak piorun, bo akurat zobaczyłem coś w autobusie, a czasem mam pomysł lub plan, z którym muszę poczekać do konkretnej daty, by wpis miał sens i kontekst. Czasem pisanie blo zajmuje 10 minut, a czasem 3 dni poprawiania, przerywania, wracania do rzeczy po dłuższej przerwie.

Dzieje się wiele dużych wydarzeń. Ktoś mógłby pomyśleć, że mogę napisać np. o masakrze w amerykańskiej szkole. Tylko o ile jest to wstrząsająca sytuacja i również u mnie postawiła pytanie o sensowność posiadania broni, nie czuję się na tyle zaangażowany, by poświęcać temu wpis. Naturalnymi grudniowymi tematami są święta, zima i koniec roku. Z pewnością pojawi się w końcu blo o moim poglądzie na święta oraz takie, co podsumuje 2012, a jednocześnie będzie swego rodzaju uczczeniem pierwszych urodzin bloga. Tylko, że to w swoim czasie, nie jestem zwolennikiem przełączania się na atmosferę świąt już 3 listopada. W tym co piszę, kluczowy jest wyraz „mój”. To jest i musi być „mój” temat. Nie wyobrażam sobie pisać o czymś, o czym nie mam zdania lub tylko dlatego, że jest to jakoś obiektywnie ważne, ale jednocześnie mnie szczególnie nie dotyczy lub nie obchodzi. Nie oszukujmy się, że trzeba i że w ogóle da się mieć zdanie na każdy temat. To jak z lubieniem i byciem lubianym przez wszystkich. Można próbować, ale po co?

Notką która najdłużej czekała na liście tematów na swoją realizację, była ta o kupie. Koniec końców miała dość znaczący odzew. I to mnie cieszy.

A czy są jakieś pomysły lub pytania do mnie? Takie coś jakby (używam słowa „jakby” z dedykacją) sprawy dla wyroczni lub może jakieś niejasności. Bo ile nie mam zapędów na prawdy uniwersalne czy objawione, to wiadomka – chętnie się wypowiem.

niedziela, 9 grudnia 2012

bez komputera jak bez ręki



Jeżeli miałbym podać przykład sytuacji, w której stwierdzenie, że dopiero po stracie czegoś, dostrzega się, jak bardzo owo coś było ważne i jak źle bez tego czegoś jest, byłaby to awaria komputera. A taka spotkała mnie w ostatnich dniach. Na początku pojawiły się problemy z ładowaniem, potem stan pogarszał się i coraz mniej kombinacji ułożenia kabla gwarantowało zasilanie komputera. Ostatecznie po niecałym tygodniu od zauważenia uchybień mojemu laptopowi stanęło serce. Gdy jeszcze trzymał się życia resztkami sił i stał się nieruchomym meblem, powoli docierało do mnie, jak trudna może okazać się próba interwencji. Pełen obaw o każdą kolejną godzinę użytkowania laptopa, uświadamiałem sobie, co to może w praktyce oznaczać. Bez kasy na naprawę, bez znajomych, którzy zajmują się technicznymi sprawami. Do tego komputer to nie tylko komputer, to też telewizor, odtwarzacz, kalendarz, zeszyt, Internet i wiele innych. Bez tego zostało leżenie i patrzenie w sufit. Naturalne wtedy wydaje się twierdzenie, że przecież są książki, są znajomi, są spacery… ale tak serio-serio, kto w to wierzy? Oczywiście można przeczytać książkę, oczywiście można pójść na basen, można pójść na kawę, ale to i tak zostawia mnóstwo niezagospodarowanego czasu, który w normalnych okoliczności przeznaczony jest na siedzenie przed komputerem czy tam leżenie z laptopem.

Do tego oczywiście dochodzi szukanie pracy, którego przecież nie robi się już papierowo. Studiowanie to też praca z komputerem. Od zeskanowanych tekstów na zajęcia, przez notatki z wykładów w formie online, po zadania domowe na warsztaty z SPSS. I gdy komputer ostatecznie wyzionął ducha i poszedł na dwie doby do szpitala, zastanawiałem się, jak wyglądało życie, gdy nie było komputerów. Co wtedy robili ludzie takimi zimami, jak się wtedy studiowało? Nic dziwnego, że była wtedy większa dzietność. Z jednej strony przyznaję, że byłem w stanie spokojnie zrobić wszystkie rzeczy zaplanowane na dany dzień (dzień bez komputera) i nie musiałem się spieszyć, bo i tak nie mogłem sprawdzić w domu fejsa, a w dodatku zostało mi mnóstwo wolnego czasu na nie-wiadomo-co-robienie. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie tego na dłuższą metę, brakowało mi fejsbuka, brakowało mi informacji, brakowało mi kalendarza, dostępu do rachunku bankowego, moich notatek z wydatków, muzyki, seriali, nawet przedurnych ogłoszeń o pracę. Ktoś powie, że teraz to wszystko jest przecież w telefonie. Ale mój Huawei należy jeszcze do poprzedniej epoki, a w dodatku ma wybornie pęknięty ekran. 

Po na szczęcie nie najdroższej wymianie doku ładującego laptop jest już w domu i znowu możemy się przytulać. Po prostu kocham mój komputer i nie umiem bez niego żyć.

Bezcenna jest wiedza, że technicy naprawiający laptopa obejrzeli moje filmy (w tym porno), zdjęcia z urodzin, materiały ze studiów. Mam nadzieję, że trafiłem w ich gusta.

niedziela, 2 grudnia 2012

poziom frustracji


Z miesiąca na miesiąc obserwuję u siebie sporą zmianę jakościową. Czuję, że wszedłem już w fazę, gdy frustracja napędza frustrację. Wiele z pozoru niezależnych czynników występuje od dłuższego czasu razem i powoduje u mnie stan ciągłego napięcia. Znowu nie mam na nic siły, znowu nie mogę spać, a jak już zasnę, nie mogę wstać. Nie mam ochoty się uspołeczniać, wychodzić z domu, nie umiem się cieszyć dobrymi nowinami innych, a absurdem totalnym jest już to, że wkurzają mnie radosne wpisy na fejsbuku. Bo mam w głowie rozdwojenie jaźni. Z jednej strony jestem załamany, smutny, zły i bezsilny, bo nie mam pracy, nie mam kasy, nie mam ręki, jestem zazdrosny i ciągle naburmuszony, a do tego zwyczajnie nie mam się do kogo przytulić. Z drugiej strony wiem, że to niekorzystne, wyniszczające i donikąd-nie-prowadzące, zatem w przebłyskach formy uśmiecham się, żartuję, chemicznie nastrajam się pozytywnie basenem, zmuszam do uspołeczniania, staram się prowadzić pozytywną narrację fejsbukową. I jest to bardzo fałszywe. Formy odreagowywania tego stanu to pływanie, masturbacja, alienacja i niekontrolowane napady płaczu, które ponownie zaistniały w moim życiu. Tylko to wszystko razem w moim przypadku jest bardzo męczące. Chudnę, nie mam na nic siły, nie widzę już sensu nawet w najdrobniejszych działaniach.

Czymś co zdecydowanie nie pomaga jest presja. Mam poczucie, że w moim otoczeniu funkcjonuje przekonanie, że sam jestem sobie winien obecnej sytuacji. O ile ma to naturalnie ziarno prawdy, o tyle stanowi dla mnie fakt bardzo krzywdzący. Moja babcia jako jedyny zainteresowany mną członek rodziny w sensie biologiczno-społecznym oraz część grona przyjaciół, którzy są moją rodziną w sensie funkcjonalnym, mniej lub bardziej stanowczo twierdzą, że sam sobie zgotowałem ten los i pretensje mogę mieć tylko do siebie. To rodzi kilka kwestii. Po pierwsze, to dla mnie zrozumiałe pójście na łatwiznę – jak nie umiemy/nie chcemy nic zrobić, zwalamy na „coś”. Po drugie, fragmentarycznie zgadzam się, że dałem ciała w ujęciu amerykańskiego „jestem panem swojego losu”. Po trzecie, naprawdę rozumiem, że moje otoczenie jest bardzo zmęczone moim narzekaniem. Tak samo jak mi, tak też moim bliskim nie na rękę jest, że nie mam pracy, nie stać mnie na kawę, na wspólne zakupy, wyjazd na wakacje, a do tego ciągle nie mam humoru, bo się wszystkim martwię, nie chcę się spotkać, ani wyjść do klubu. Po czwarte, będę mimo wszystko upierał się, że nie do końca wszystko leży w mojej ręce. Jest wiele istotnych kwestii, których zwyczajnie nie przeskoczę. Od braku przedramienia począwszy po fakt, że nie skończyłem uczelni technicznej czy ekonomicznej.

Dlatego się nie narzucam ze swoim towarzystwem. Unikam pytań „co słychać?”, unikam spotkań „po latach”, nie lubię każdemu z osobna opowiadać ciągle swojej smutnej historii, w której wszystko od sierpnia wygląda dokładnie tak samo.

I naprawdę nie oczekuję cudu. Nie oczekuję też rad. Nie czekam na zaproszenie na święta. W zasadzie nie spodziewam się innej reakcji, niż westchnienia, że Mihał znowu pierdoli.