hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 18 sierpnia 2013

weekendówki


Plan zabrania przyjaciół do Szczecina narodził się kilka lat. Niemal legendarne jest już moje wychwalanie stolicy Pomorza Zachodniego, więc zebrać chętnych do wyjazdu nie było trudno. Z organizacją też poszło gładko i sam nie wiem dokładnie kiedy, zapadła ostateczna decyzja o weekendowym wypadzie na Tall Ship Races 2013. Jednym zdaniem był to strzał w 10! Nieoficjalnie wiem już, że był to jeden z najbardziej burżujskich weekendów mojego życia. Z dwoma przyjaciółkami spaliśmy u trzeciej – szczecińskiej, która użyczyła nam mieszkania będąc w UK. Podróż to był koszmar z klimatyzacją. Dzięki temu, że wsiadłem na Wschodniej, mieliśmy miejsca siedzące, wiele osób stało całą drogę, do łazienki nie było jak przejść. Na miejscu żar z nieba, jasna noc, 35 stopni, najtańsze taksówki na świecie i milion osób. Miało być grzecznie, a skończyło się „wyjściem na miasto”. Łącznie przez cały weekend spaliśmy kilka godzin. Całe noce imprezowania, całe dnie zwiedzania – dziewczyny pierwszy raz widziały Szczecin, a ja też przyznam, że wiele miejsc wygląda teraz zupełnie inaczej i odkrywam je na nowo. Jechaliśmy taksówką jakieś 15 razy w ciągu 2 dób! Spotkałem przypadkiem mnóstwo znajomych z czasów szczecińskich (a niektórzy bardzo przytyli), byłem w tych samych klubach, co 8 lat temu (to akurat bardzo smutno), jadłem regionalne frytki w bułce i pokazałem dziewczynom wszystkie ważne miejsca, no może oprócz cmentarza. Zaliczyliśmy też urodziny babci, była świetna impreza, a jedzenie – jak nietrudno przewidzień – rewelacyjne. Widziałem z bliska najpiękniejszy basen w Polsce, pierwszy raz zwiedziłem bunkry pod Szczecinem wybudowane przez Niemców. No i najważniejsze – regaty. Coś niesamowitego! Nie byłem na pierwszym finale kilka lat temu i szczerze teraz żałuję. Miasto żyło, było mnóstwo obcokrajowców, atrakcji, do tego widać, że Szczecin zwrócił się frontem do Odry. Dziewczyny wróciły zachwycone, stwierdziły, że było jak zagranicą – od atmosfery, przez architekturę po towarzystwo. Zdaje sobie sprawę, że to niestety była głównie magia finału regat – największej imprezy plenerowej w Polsce.

Dwa tygodnie później pojechaliśmy z przyjaciółmi pod Olsztyn na kajaki. Była to moja druga wizyta w domu rodzinnym przyjaciela i od początku nastawiałem się, że ma mieć charakter wypoczynkowy. Wziąłem drugi raz w życiu dzień urlopu na piątek po świętym czwartku i już w środę ruszyliśmy na Warmię. Plan każdego dnia wyglądał podobnie: dużo snu, ale tak do 9, nie do 12, śniadanie, wyjazd na lody do Olsztyna, powrót, obiad, filmy, gra planszowa Battle Star Galactica, drynki, kulminacja każdego wieczoru – grill na tarasie i sen. Naprawdę odpocząłem, nie myślałem o pracy, dodatkowo przez własną niezręczność straciłem na 4 dni telefon i mogłem pożyć jak ludzie w średniowieczu. Kajaki też wyszły spoko – miałem zakwasy od noszenia kajaku, nie opaliłem się, bo było dość chłodno, a trasa leśna, ale natura mi się całkiem podobała – jesteśmy z przyjaciółmi zwierzętami miejskimi, ale miło było inaczej pooddychać. 

Szczecin: wielkie wow, srebne taksówki na-za-3-minuty, multikulturowość i multijęzyczność, dłuuuga podróż, przenośny Starbucks.

Olsztyn: lody o smaku marchewki, bazylii czy lat 50, zbita szyba w telefonie (300 zł w plecy!), totalny relaks choć pod dyktando przyjaciela, dużo natury, zero Starbucksa.