hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

poniedziałek, 30 stycznia 2012

ikea family


Byliśmy w IKEA. Standardowa, weekendowa ciotowycieczka do tego jakże ważnego miejsca na mapie Warszawy tym razem miała zgoła odmienną formę. Zamiast w trzy/cztery osoby pojechaliśmy aż w piątkę (i nie było muffinów na drogę). Na początku odbyło się komisyjne sprawdzenie dowodu rejestracyjnego celem uzyskania informacji o pojemności „Złotej Strzały”. Napisano tam, że ma ona 5 miejsc siedzących/stojących. W praktyce chyba nikt nie stał, ale na osobę przypadało kilkanaście centymetrów kwadratowych, a zapinanie pasów było wyzwaniem. No i czekał nas jeszcze powrót z zakupami. Podróż w mrozie przez Ząbki i dzielnice, których Warszawa się wstydzi, zakończył się tradycyjnym, szwedzkim obiadem. Jako jedyny nie skorzystałem z jubileuszowej promocji na klopsiki (10 sztuk za 5 zł), bo ja zawsze w IKEA jem łososia, co by raz na 2-3 miesiące zjeść rybę. Mimo temperatury grubo poniżej zera w sklepie był gazyliard ludzi, w tym pół gazyliarda kobiet w ciąży, kobiet z dziećmi i kobiet karmiących piersią. Jeszcze w drodze zastanawialiśmy się, czy kobiety w ciąży mogą wychodzić na mróz, tzn. czy nie zamarza im ciąża. Nie zamarza.

Z naszej piątki tylko ja jestem szczęśliwym posiadaczem karty IKEA FAMILY. Paradoksalnie jako najmniej rodzinna i prorodzinna osoba z wycieczki, „odbiłem się” na kasie aż dwa razy, by przyjaciele mogli skorzystać z dwuzłotowej zniżki na kosmetyki marki własnej IKEA. Do IKEA jeździć lubię. Mówi się, że to marka przyjazna gejom, taka „gayfriendly”. Choć ja bardzo nie lubię tego słowa, bo to trochę takie przymrużenie oka, że niby ok, że jesteście gejami, po prostu chcemy na Was zarobić w ten sposób, co na heterykach. I jak zawsze było śmiesznie, długo, smacznie i tłumnie. Jako osoba z miasta, którego były prezydent powiedział IKEI „wal się na ryj” i dzięki któremu sklepu tego w Szczecinie nie mamy, traktuję oba markety warszawskie jak obiekty turystyczne najwyższej rangi.

A do domu wróciłem z metalową łyżką do butów, co ją sprzedawali w woreczku po narkotykach. Nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze wrócić z IKEA z pustą ręką. Zawsze znajdzie się choćby najmniejsza pierdoła, której wcale się nie potrzebuje, ale z marketu się z nią wyjdzie.

I nie było na dziale spożywczym markizów cytrynowych, które tak uwielbiam. W ogóle jakieś inne, nowe ciastka tylko były. Moja comiesięczna potrzeba cytrynowych słodyczy nie została zaspokojona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz