hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

sobota, 2 lutego 2013

wszyscy jesteśmy nędznikami


Nie lubię musicali. Nigdy nie rozumiałem idei takiego filmu pół na pół, trochę tańczą i śpiewają, trochę rozmawiają. Stąd też nie widziałem wiele z klasyki kina muzycznego. Trochę zaczęło mi się to zmieniać przy okazji „Glee”. Obejrzałem trzy serie i pewnie dzięki temu, że śpiewane w serialu piosenki są bardzo up-to-date. Śledząc fabułę, czekało się wręcz, aż Rachel zaśpiewa nową Beyonce czy Rihannę. Przyznam się też od razu, że o „Nędznkach” nie wiedziałem prawie nic. Gdzieś kojarzył mi się plakat z przedstawienia teatralnego – pamiętam, że wielki wisiał na Gran Via w Madrycie. Natomiast nie znałem autora, nie kojarzyłem piosenek – no może poza jedną śpiewaną przez Susan Boyle w Britain’s Got Talent – nie umiałbym nawet przypisać epoki literackiej. Taki ze mnie ignorant. Ale będąc na „Hobbicie”, zobaczyłem trailer. I co się okazało? A. Znam zdecydowanie więcej niż jedną piosenkę z tego musicalu. B. Hugh Jackman potrafi śpiewać. C. Zapowiedź jest naprawdę dobrze zrobiona. D. Anne Hathaway. E. Zgodnie z moją starą tradycją, chcę obejrzeć jak najwięcej filmów nominowanych do Oscarów przed ceremonią. A+B+C+D+E dało to, że w środę po pracy i egzaminie wybrałem się z bratem do kina. Zanim o samym filmie kilka spraw technicznych. Do znudzenia będę powtarzał, że jestem przeciwny jedzeniu w kinie. Kobieta obok mnie płakała i żarła delicje, które notabene jej raz wypadły na podłogę. Dalej, czy wyłączenie telefonu komórkowego przed wejściem do kina to aż taka trudność? Jednej osobie siedzącej tym razem za mną zadzwonił telefon 2 (dwa!) razy w trakcie śpiewania przez Fantine „I dreamed a dream”! Chyba najważniejszy moment jej roli i do tego piosenka, którą kojarzą wszyscy. Ale dość marudzenia.

Dwie krótkie piłki. Według mnie to nie jest musical. Film jest za długi. Broniąc pierwszego – naprawdę zaskoczyłem się tym, że wszystko tam jest śpiewane. Momentami mnie to wręcz przytłaczało i lekko śmieszyło. Czy zawsze tak jest? Musical jako film dla mnie oznacza normalny dialogowany film z przerwami na piosenki z tańcem, dynamicznym tłem i dużą liczbą osób na ekranie. No chyba, że to smutna piosenka. To jakaś nowa jakość w kinie, która dla mnie była jednak męcząca. A za długi, bo patrzyłem na zegarek. Nie mam nic przeciwko długim filmom, podczas oglądania których nie czuje się upływu czasu. Tym razem miałem dość i zerkałem, kiedy się skończy. Otwierająca scena wciągania statku robi mega wrażenie, które zderza się ze śpiewającymi męskimi Jackmanem i Crowe. O ile nie mam nic do zarzucenia zdolnościom wokalnym, o tyle Crowe nie pasował mi w rajtuzach i na śpiewająco. Anne Hathaway jest bardzo bliska Oscara. Ta rola ma wszystko, co lubi Akademia – emocje, destrukcję, wyrywanie zębów, niechciany seks, łzy, no i najważniejsze – kilkuminutowy popis aktorski Anne we wspomnianej wyżej piosence. Nie do końca byłem przekonany o dobrej obsadzie ról młodych. Ani dziewczyna, ani chłopak nie przypadli mi do gustu, ale właśnie o gust tu chodziło. Bratu Marius się megapodobał, mi wcale.

„Nędznicy” niosą niesamowity ładunek emocjonalny. Gdyby nie wielowątkowość i zrywające napięcie role Cohena i Carter, można by się porzygać od sentymentu. Bo ten film ma wszystko, Victor Hugo napisał, a Tom Hooper pokazał całą gamę emocji i sytuacji, które czynią to dzieło ponadczasowe.

A tytułowymi nędznikami jesteśmy wszyscy. I ten film cudownie to pokazuje. Nie chodzi o pieniądze, nie chodzi status. Jesteśmy nędzni i bezsilni w emocjach, przy siłach wyższych. W tym sensie jesteśmy równi, a o równość właśnie walczyli przystojni Francuzi na barykadach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz