Gdyby nie uporządkowanie i
organizacja czasu, umarłbym już dawno temu. Na wszystkich rozmowach
kwalifikacyjnych, które przebyłem w życiu, na pytanie o moje mocne strony w
pierwszej kolejności wymieniałem zorganizowanie, zaplanowanie i dyscyplinę
czasową. Ostatnio odkryłem, że jestem lepiej zaplanowany niż serwis
jakdojade.pl, bo znalazłem lepszą i szybszą drogę z Dworca Wileńskiego na
Dickensa niż ta sugerowana jako optymalna. O znaczeniu kalendarza Google w moim
życiu pisałem już nie raz. Odkąd mam nowego smartfona, dostęp i podręczność
tego narzędzia często ratują mi skórę i ułatwiają poruszanie się po własnym
życiu. Gdyby nie pewne małe powtarzalne każdego dnia czynności, nie udawałoby
się mi realizować wszystkiego, co na dany dzień jest w planie. Bo jak
jednocześnie studiować dziennie, pracować na etat w Wołominie, chodzić na basen
2-3 razy w tygodniu, raz w tygodniu dorabiać sprzątając mieszkanie, chodzić do
kina jak porąbany i utrzymywać bliskie relacje z niemałym gronem przyjaciół. Poza
tym nikt za mnie nie zrobi zakupów, prania, nie sprzątnie pokoju i nie
przeczyta wszystkich tekstów na zajęcia. To wszystko to jednocześnie
przekleństwo, bo czuję ogromne zmęczenie, obciążenie i zombieję w oczach, ale i
błogosławieństwo, bo czas szybko leci, znajduję jakoś jednak czas na wszystko i
w końcu czuję realizujący się.
Takie życie bez spontaniczności
wiąże się z wyrzeczeniami. Nie bardzo
mogę wyskoczyć na piwo czy kawę za pół godziny. W zasadzie nie chodzę na
imprezy. Uprzedzam lojalnie wszystkich zainteresowanych moim widokiem, że
umówienie się ze mną na spotkanie bez odpowiedniego wyprzedzenia nie ma szans. Po
miesiącu od rozpoczęcia nowej pracy już poczułem pierwszą falę pretensji, że
nie ma dla kogoś czasu. Owszem, dla osób, które nie szanują mojego czasu i chcą
się spotkać tego samego dnia, w którym o tym mówią, bo akurat mają wolny
wieczór, nie mam. Nic nie poradzę. Każdego dnia poza pracą i uniwersytetem mam
jakąś dodatkową aktywność. Kolacja, kawa, kino, basen, randka, zakupy, urodziny…
w domu tylko śpię. Organizm powoli przyzwyczaja się do wstawania o 5:30 i
spania po 6 godzin. W weekend bardzo pilnuję, by z piątku na sobotę i z soboty
na niedzielę spać 8. Biologiczna dyscyplina i tak sama budzi mnie maksymalnie o
7. Niesamowite jest też to, jak bardzo doceniam i wykorzystuję teraz weekendy. Praca
diametralnie zmienia poczucie i rozumienie czasu.
Chętnie też udostępniam swój
kalendarz Google, więc jeżeli ktoś ma życzenie dostępu do mojego planu
tygodnia, by móc zaplanować ewentualne randewu ze mną, zapraszam.
Oraz powinien być w Warszawie
jakiś całodobowy basen, na który mógłbym chodzić np. o 5 rano lub o 23. Bo
zakładam, że zmieszczenie wszystkiego w dobie jest możliwe. Tylko niekoniecznie
Warszawa ze mną w tym współpracuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz