hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

niedziela, 10 lutego 2013

życie dla siebie po macoszemu


Na to blo miałem już tzw. „temat zastępczy”. Jeden z listy tych, o których prędzej czy później powinienem napisać, ale jednocześnie brakuje mi weny, pomysłu, chęci. Krótkie sobotnie spotkanie z Kolegą A zaowocowało inspiracją aż na dwa wpisy! To i podziękuję tu: dziękuję A! Swoją opowieścią o życiu rodzinno-towarzyskim i sformułowaniem o dzieleniu się szczęściem z innymi, wywołał myśl i pytanie o to, czy żyjemy dla siebie, czy też dla kogoś/czegoś. Oczywiście jest też Kolega B. Gdyby nie było Kolegi B, nie byłoby Kolegi A. Kolega B pojawia się w niedzielę i na powyższy problem dorzucił tylko, że od wieków filozofowie się o to spierają. Czyli już źle. Dziękuję B! 

Chyba żyję dla siebie. Przez chwilę zastanawiałem się czy stwierdzenie „żyję dla siebie” nie jest niepoprawne, w sensie czy niepoprawne moralnie, ale jednak nie jest dla mnie. Z jednej strony miałem okresy parcia na związek, z innej jeszcze zajmowałem się wolontariatem i innymi formami bezinteresownej pomocy innym, ale w gruncie rzeczy jestem sam sobie. Raz się już nad tym zastanawiałem. Całkiem niedawno ktoś w pracy wywołał dyskusję o finansach. Nie padały kwoty, ale mniej więcej każdy wie, kto ile może na danym stanowisku zarabiać. I wtedy pomyślałem, że ktoś za takie same pieniądze jak moje, musi ubrać, wyżywić i wychować dziecko. Że żyje dla kogoś i zarabia dla kogoś. Swoją pensję wydaję całkowicie jak chcę – naturalnie część idzie na rachunki, czynsz, długi, ale reszta tylko i wyłącznie na moje zachcianki: kino, filmy, kawy, nawet prezenty innym kupuję bardzo rzadko. O ile standardowo w związki (krótkie, bo krótkie) angażuję się bardzo i nie mam problemu, by żyć z kimś wspólnym życiem, o tyle obecnie żyję dla siebie. I tu znowu myśl rozchodzi się na dwie. Zdaniem Kolegi B, po dostaniu kosza jak w sinusoidzie mam teraz etap „deklaracja niepodległości”. Zdaniem moim, zakładam, że żyję dla siebie, bo zwyczajnie nie mam czasu dla innego. Praca, studia dzienne, basen, egzaminy, kino, dojazdy, spotkania z przyjaciółmi i nie zostaje czasu na randki. A już uda mi się iść na randkę – a) jestem na niej przemęczony i wypadam kiepsko; b) nie mam czasu na drugą; c) nie potrafię się zaangażować, bo nie widzę sensu. I tak widzę najbliższe półtora roku: moje życie, moje plany, moje podwórko. 

Najśmieszniejsze w tego typu problemach jest to, że nigdy się nie sprawdzają. Że ten ktoś pojawia się, jeżeli ma się pojawić i może się pojawić bez względu na stopień zajętości, zmęczenia, nastawienia na siebie i/lub (braku) parcia na relację. 

I chyba takie życie dla siebie, choć spłycone przeze mnie powyżej, daje pozorne poczucie samodzielności i niezależności. Samodzielność nie istnieje, a niezależność jest smutna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz