hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

sobota, 12 maja 2012

praca dla życia czy życie dla pracy


Za lekko ponad dwa tygodnie kończy mi się okres próbny w pracy. Ciekawe czy przygoda z pracowaniem będzie kolejną trzy-miesięczną-relacją? Moje wyniki (tzw. realizacja i kalibracja) wskazują, że raczej się sprawdzam, a osoby, które miały podobny staż i gorsze współczynniki, dostały przedłużenie umowy. Tylko ja nie jestem pewien, że chcę tam pracować. Niby mi się podoba i naprawdę się cieszę, że po tylu miesiącach mam w końcu zajęcie i do tego blisko domu oraz w całkiem przyjaźnie nastawionej do pracowników korporacji, ale… Właśnie, zawsze jest „ale”, a po kilku tygodniach widzę ich kilka. Pieniądze, zakres obowiązków, praca w weekendy i święta oraz zmiany do 22 dla przykładu. Bo teraz to jest trochę tak, że pracuję tam, bo nie mam wyboru. Bo nikt nie ma wyboru, bo nie ma pracy. Więc muszę w tym trwać. Zapętla się to wszystko w cykl, że pracuję i zarabiam, by płacić za mieszkanie i jedzenie. Natomiast za mieszkanie i jedzenie płacę, by pracować w Warszawie. I nic więcej. 10 dnia miesiąca dostaję pensję i około 17 dnia miesiąca nie mam już nic na koncie. Na mieszkanie i rachunki idzie ponad połowa wypłaty, dalej część na jedzenie, część na spłatę długów i nie zostaje nawet na kino. Nie ma lunchów, nie ma zamawiania jedzenia, gdy w pracy jest zbiorowa pizza lub chińskie, nie ma wyjazdów do domu, nie ma wakacji, ani oszczędzania. 

Także żyję, by pracować i pracuję, by żyć. Jeżeli przedłużą mi umowę (w grę wchodzi umowa na trzy miesiące przez agencję pracy tymczasowej lub umowa na rok przez agencję pracy tymczasowej), dostanę malutką podwyżkę. Zgodnie ze strategią firmy i regulaminem pracy następna możliwa jest najwcześniej za rok i to tylko w przypadku jednoczesnego awansu, który może nastąpić po dwóch półroczach wybitnych wyników w kilku mierzonych dziwnymi współczynnikami dziedzinach. Bardzo mnie denerwuje, że nie mam pieniędzy w sytuacji, gdy 8 godzin dziennie spędzam w pracy, zwłaszcza że czasami są to święta, weekendy lub zmiany od 14 do 22. I przez to że jestem taki zmieszany tą sytuacją, z dnia na dzień zmienia się moje do niej nastawienie. Jednego dnia się cieszę, drugiego żałuję, w poniedziałek mam ochotę rzucić to w cholerę, a we wtorek czuję, że się spełniam. Naprawdę mnie to męczy. I sama praca nie należy do lekkich intelektualnie, a do tego dzień w dzień jestem wyczerpany psychicznie zastanawianiem się nad sytuacją, a jak wiadomo nie należę do osób, które potrafią po prostu przestać się przejmować. 

Przy obecnym tempie spłaty i wysokości zarobków wyjdę z długów poerasmusowych za jakieś trzy lata.

Ostatnio odkryłem, że mam problem z zazdrością. Ale o tym przy innej okazji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz