hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

sobota, 6 kwietnia 2013

Mihał publiczny


Miałem ostatnio referat. Zawsze ze wszystkich przedmiotów, na których referat to jakaś część zaliczenia, staram się mieć ten element jak najszybciej z głowy. Także pierwszy miesiąc semestru mija mi na przygotowywaniach prezentacji. Bardzo często są to tematy, które zupełnie mnie nie interesują, ale fakt, że są pierwsze w kolejności wystarcza, by się nimi zająć. I tak w ostatni piątek na procesach grupowych opowiadałem o grupach odniesienia, liderach opinii i generalnie o wpływie społecznym. Wszystko tam zaczęło się od tego, że obecność innych ludzi może ułatwiać wykonywania jakiejś czynności lub ją utrudniać. Banalny wniosek, banalne przykłady. W tekście amerykańskiego autora była między innymi mowa o występie publicznym jako przykładzie na hamujący wpływ obecności grupy. I wtedy pomyślałem, że u mnie jest odwrotnie. Owszem, często denerwuję się przed wystąpieniami, ale tak w szerszym spojrzeniu to sprawiają mi one więcej przyjemności niż niepokojów. Nie od dziś znam swoje mocne strony i elokwencję zaliczam do swoich wielkich zalet. Umiem mówić ładnie, bez zająknięć, pełnymi myślami i zdaniami, a w dodatku na jakikolwiek temat. Jeżeli uznamy, że można kogoś przegadać lub zagadać, to ja z pewnością to potrafię. Takie publiczne przekazywanie prawd objawionych zebranej publiczności (bo umówmy się, że tekstów referatowych nikt na zajęcia nie czyta) sprawia mi niemal dziką frajdę. Mogę pokazać, przekazać, wytłumaczyć, rozśmieszyć, a odbiory notują, będą potem powtarzać moje słowa. Jeszcze w liceum przy okazji jakiegoś referatu na wos nauczycielka wróżyła mi karierę wykładowcy uniwersyteckiego. Jak wiadomo moje losy potoczyły się skrajnie inaczej, ale podświadomie wiem, że mógłbym być profesorem z powołania, niemal jak na filmach, gdzie nauczyciela ze szkoły pokazuje się też jako mentora życiowego. 

Jeszcze nigdy nie oblałem ustnego egzaminu. Zdarzało mi się być w wielkich tarapatach po usłyszeniu pytania, ale jakoś dzięki nawijce, laniu wody i niepozornym zmienianiu tematu wychodziłem z opresji. Czy to egzamin z marszu, czy po hiszpańsku przed komisją czy w pracy z nie-wiadomo-czego, zawsze się udaje. Zdaję sobie sprawę, że to dzięki mieszance dobrej pamięci, wygadania, kropli litości wobec mnie, syndromu Matki Teresy i efektu dobrego wrażenia, które jeszcze czasem udaje mi się wywołać. Ostatnio usłyszałem od uśmiechniętego egzaminatora, że „Pan to mógłby mi wszystko sprzedać, wszystko wcisnąć, a ja bym jeszcze się ukłonił i podziękował”. Inny jeszcze w sesji zimowej stwierdził, że „ten egzamin to była dla niego czysta przyjemność i najlepsze dziś spotkanie”. Takie rzeczy dają pałera!

Moja pewność siebie to cecha, która ma chyba największą skalę wartości. Raz nie mam chęci wychodzić z pokoju, a innego dnia chcę przemawiać do tłumów. A warunkowana jest przez wiele czynników: od (nie)wyspania się, przez ilość pryszczy na ryju, po zestaw odzieży na dany dzień.

I chyba jestem dość otwarty i publiczny. Często dostaję za to po łapie, często jestem za to oceniany, skreślany lub nawet zwalniany z pracy, no ale cóż. To też mój pomysł na siebie i obronny mechanizm selekcji otoczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz