hipokryta, hipochondyk, hipopotam

blog Mihała to miejsce zwykłe

miejsc zwykłych jest dużo

środa, 27 marca 2013

26


Zawsze bawiło mnie to, jak o ludzkim życiu decyduje jakiś uzyskany wiek. Gdy się ma 7 (czy tam teraz 6) lat, idzie się do szkoły. Ośmiolatki idą do komunii. Od dwunastego roku życia można jeździć samemu windą i siedzieć z przodu w samochodzie. Wraz z osiągnięciem 15tki inaczej wyglądają kwestie zachowań seksualnych. 18 to już w ogóle magiczna bariera, która zmienia wiele kwestii społecznych w życiu młodego człowieka. Podobnie z 21, które w świadomości głównie mojej babci wciąż funkcjonuje, jako moment, w którym mężczyzna uzyskuje prawo do zawarcia związku małżeńskiego. Do tego to „oczko”  i wiek, kiedy już wszędzie na świecie można pić legalnie alkohol. Potem jest chyba 25 jako ćwierćwiecze, często też moment kończenia studiów i wchodzenia w dorosłe życie. W tyko roku na moim liczniku pojawiło się 26. I naturalnie tu też można doszukać się cezury. Koniec życia studenckiego. Przynajmniej oficjalnie skończyły mi się wszystkie zniżki i przywileje studenckie. Mimo że studentem planuję być jeszcze lekko ponad rok, moja legitymacja studencka ma obecnie wymiar głównie symboliczny. Nie sądzę, by np. w kinie przy zakupie biletu studenckiego ktoś sprawdzał mój wiek (nie ma go na legitymacji studenckiej), ale już np. z komunikacją miejską czy krajową tak łatwo może nie być.

Moje zeszłoroczne urodziny wiele zmieniły w moim myśleniu o samym dniu urodzin oraz o ewentualnej uroczystości urodzinowej. Udało się zorganizować superimprezę na ok. 35 osób. Wcześniej bałem się dnia urodzin, bałem się organizować duże imprezy, zawsze brakowało mi pomysłu, siły, pieniędzy. W tym, będąc optymistycznie nastawionym, postanowiłem zorganizować analogiczne party do 2012. Jednocześnie złożyło się w czasie, że wypadnie wtedy ostatni weekend mojego mieszkania w Melinie i łatwo można było połączyć dwie okazje w jedno celebrowanie. Znając zasadę, że „1/3 nie przyjdzie”, zaprosiłem bardzo dużo osób. Pech chciał, że w nocy z 23 na 24 marca było -14 stopni! Do tego cały tydzień przed urodzinami leżałem chory na dziwny wirus i do ostatniego dnia ważyły się losy sobotniej imprezy. Z przykrością dowiadywałem się, że bardzo wiele osób nie pojawi się tego dnia w Melinie. Okazało się, że marzec to nowy sezon urlopowy, że chrzciny, że praca, że kac, że konkurencyjna impreza. Ale najsmutniejsze były zaproszenia bez echa. Kilka osób nie raczyło napisać nic. Zostawienie zaproszenia na urodziny bez odpowiedzi traktuję jako krok wstecz.

A sama impreza rewelacyjna nie była, bo przyznaję, że zabrakło mi entuzjazmu i siły. Disnejowski klimat pomysłem był dobrym, ale w praktyce trudnym. Przyszło ostatecznie 20 osób, za co bardzo dziękuję i bawiliśmy się do około 1. Niestety mój stan zdrowia nie pozwolił na dalszą zabawę w klubie.

Jak byłem młodszy, sądziłem, że 24 czy 26 lat to bardzo dużo. Gdy już tyle mam, towarzyszy mi poczucie, że jestem gówniarzem. O swojej dziecinności czy niedojrzałości przekonuję się ostatnio bardzo często. I trochę tego nie rozumiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz