Od kilku tygodni spokoju nie daje
mi jedna myśl. Przy całej mojej wielkiej refleksji o szczęściu oraz
towarzyszącym jej zmianom, zastanawia mnie rola osób trzecich. Dość oczywistym
wydaje się, że przyjaciele wspierają. Dalej, że wyrazy wsparcia, uśmiechy,
słowa otuchy, gratulacje, pozytywne sygnały wysłane smsem, fejsbukiem,
wypowiedziane wprost – to wszystko z założenia dobre i pomocne znaki. Tylko mój
często-komplikujący-wszystko umysł dostrzegł w tych wszystkich zachowaniach
nowy jakościowo dla mnie element. Coś, co wynika z kilku rzeczy, a jednocześnie
jest chyba naturalne. Spora część moich relacji opiera się o stosunek
opiekuńczości. Mihał z racji swojej niepełnosprawności, częstych problemów z
finansami, rozterek sercowych (czytaj dużej ilości koszy/ów?), depresyjnych
nastrojów czy zawiłych stosunków rodzinnych (biologicznych) wiecznie
potrzebował i potrzebuje pomocy. Wiem, że sam często stawiam się w takiej
sytuacji. Wiem też, że nie łatwo się z tego wyplątać. Do tego wszystkiego
zazwyczaj nie mam wyboru i korzystam z pomocy. Zazwyczaj też nie ma nic złego w
przyjęciu pomocy. Tylko to wszystko jest na razie na takim poziomie, który
odkryłem już dawno i z którego akceptacją nie miałem nigdy problemu. Gdyby nie
ogrom pomocy, pewnie dałbym rady znaleźć się tu, gdzie jestem i już dawno
zapijałbym mordę w starej kamienicy w Szczecinie. Tylko jest „ale”.
Usłyszałem na wykładzie o „Piętnie”
Goffmana. I o tym, jak w interakcjach z osobami z widocznym piętnem często
pozwalamy sobie na więcej niż w tych „równych”. Zrozumiałem, że mój brak ręki pozwala
na wejście mi na głowę. I z tego wynikają wszystkie kasjerki, które pytają o brak
przedramienia, wszystkie wyrazy sympatii od obcych ludzi na ulicy i chyba też
trochę moje bardziej złożone znajomości. Skrajnym przykładem jest syndrom matki
Teresy, którego bardzo często zdarza mi się doświadczyć. W 90% przypadków, gdy
dostaję kosza, dostaję również zapewnienie o bezwarunkowej chęci
bezinteresownej pomocy. W połowie z powyższych obrywam jeszcze stwierdzeniem,
żebym „nie pomyślał sobie, że to przez to, że nie mam ręki”. I mi wtedy
wszystko opada. Diametralnie odwracają się moje emocje wobec takiej osoby i
osąd wkracza na ścieżkę frajerstwa. Trochę podobnie jest z moim widzeniem fali
klaskania. Wszyscy dookoła Mihałowi klaszczą, bo Mihasiowi się w końcu od życia coś należy, bo wszyscy chcą, by Mihaś miał dobrze, prawie na siłę był szczęśliwy. Ułamek niemal wymaga ode mnie
jakiś zachowań czy decyzji, bo opieka łatwo przeradza się w tyranię.
Problem zaczyna się już we mnie. Pozwalam
sobie na głowę wejść. Updejtując wciąż o swoich pasmach porażek życiowych i
mówiąc głośno o swoich sukcesach, niemal zachęcam do zajmowania stanowiska. Fejsbuk, blog czy niekończące się mówienie o sobie i niewiele więcej potrzeba. Chcę samodzielności, muszę ją zacząć od siebie. Wręcz od takich prostych spraw jak język którego używam.
Mam wrażenie, że za tym
klaskaniem nic nie stoi. Że wszyscy twierdzą, że Mihał jest super. I ja wiem,
że jestem super. Tylko ciągle coś nie działa, nie idzie do przodu, nie zaskakuje
i jest nieobecne. Bo co mi po tym, że facet dający kosza stwierdza na koniec,
że jestem inteligentny, wrażliwy, fajny, błyskotliwy, wyjątkowy i mam magiczne
oczy? Ja to wszystko wiem.
Raczej "koszy" ale to ciekawy problem językowy.
OdpowiedzUsuńNa pewno koszy
OdpowiedzUsuń