Nie lubię musicali. Nigdy nie
rozumiałem idei takiego filmu pół na pół, trochę tańczą i śpiewają, trochę
rozmawiają. Stąd też nie widziałem wiele z klasyki kina muzycznego. Trochę zaczęło
mi się to zmieniać przy okazji „Glee”. Obejrzałem trzy serie i pewnie dzięki
temu, że śpiewane w serialu piosenki są bardzo up-to-date. Śledząc fabułę,
czekało się wręcz, aż Rachel zaśpiewa nową Beyonce czy Rihannę. Przyznam się
też od razu, że o „Nędznkach” nie wiedziałem prawie nic. Gdzieś kojarzył mi się
plakat z przedstawienia teatralnego – pamiętam, że wielki wisiał na Gran Via w
Madrycie. Natomiast nie znałem autora, nie kojarzyłem piosenek – no może poza
jedną śpiewaną przez Susan Boyle w Britain’s Got Talent – nie umiałbym nawet
przypisać epoki literackiej. Taki ze mnie ignorant. Ale będąc na „Hobbicie”,
zobaczyłem trailer. I co się okazało? A. Znam zdecydowanie więcej niż jedną
piosenkę z tego musicalu. B. Hugh Jackman potrafi śpiewać. C. Zapowiedź jest
naprawdę dobrze zrobiona. D. Anne Hathaway. E. Zgodnie z moją starą tradycją,
chcę obejrzeć jak najwięcej filmów nominowanych do Oscarów przed ceremonią. A+B+C+D+E
dało to, że w środę po pracy i egzaminie wybrałem się z bratem do kina. Zanim o
samym filmie kilka spraw technicznych. Do znudzenia będę powtarzał, że jestem
przeciwny jedzeniu w kinie. Kobieta obok mnie płakała i żarła delicje, które
notabene jej raz wypadły na podłogę. Dalej, czy wyłączenie telefonu komórkowego
przed wejściem do kina to aż taka trudność? Jednej osobie siedzącej tym razem
za mną zadzwonił telefon 2 (dwa!) razy w trakcie śpiewania przez Fantine „I
dreamed a dream”! Chyba najważniejszy moment jej roli i do tego piosenka, którą
kojarzą wszyscy. Ale dość marudzenia.
Dwie krótkie piłki. Według mnie
to nie jest musical. Film jest za długi. Broniąc pierwszego – naprawdę zaskoczyłem
się tym, że wszystko tam jest śpiewane. Momentami mnie to wręcz przytłaczało i
lekko śmieszyło. Czy zawsze tak jest? Musical jako film dla mnie oznacza
normalny dialogowany film z przerwami na piosenki z tańcem, dynamicznym tłem i
dużą liczbą osób na ekranie. No chyba, że to smutna piosenka. To jakaś nowa
jakość w kinie, która dla mnie była jednak męcząca. A za długi, bo patrzyłem na
zegarek. Nie mam nic przeciwko długim filmom, podczas oglądania których nie
czuje się upływu czasu. Tym razem miałem dość i zerkałem, kiedy się skończy. Otwierająca
scena wciągania statku robi mega wrażenie, które zderza się ze śpiewającymi
męskimi Jackmanem i Crowe. O ile nie mam nic do zarzucenia zdolnościom
wokalnym, o tyle Crowe nie pasował mi w rajtuzach i na śpiewająco. Anne Hathaway
jest bardzo bliska Oscara. Ta rola ma wszystko, co lubi Akademia – emocje,
destrukcję, wyrywanie zębów, niechciany seks, łzy, no i najważniejsze –
kilkuminutowy popis aktorski Anne we wspomnianej wyżej piosence. Nie do końca
byłem przekonany o dobrej obsadzie ról młodych. Ani dziewczyna, ani chłopak nie
przypadli mi do gustu, ale właśnie o gust tu chodziło. Bratu Marius się megapodobał,
mi wcale.
„Nędznicy” niosą niesamowity
ładunek emocjonalny. Gdyby nie wielowątkowość i zrywające napięcie role Cohena
i Carter, można by się porzygać od sentymentu. Bo ten film ma wszystko, Victor
Hugo napisał, a Tom Hooper pokazał całą gamę emocji i sytuacji, które czynią to
dzieło ponadczasowe.
A tytułowymi nędznikami jesteśmy
wszyscy. I ten film cudownie to pokazuje. Nie chodzi o pieniądze, nie chodzi
status. Jesteśmy nędzni i bezsilni w emocjach, przy siłach wyższych. W tym
sensie jesteśmy równi, a o równość właśnie walczyli przystojni Francuzi na
barykadach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz