Miałem ostatnio referat. Zawsze
ze wszystkich przedmiotów, na których referat to jakaś część zaliczenia, staram
się mieć ten element jak najszybciej z głowy. Także pierwszy miesiąc semestru
mija mi na przygotowywaniach prezentacji. Bardzo często są to tematy, które
zupełnie mnie nie interesują, ale fakt, że są pierwsze w kolejności wystarcza, by się nimi zająć. I tak w ostatni piątek na procesach grupowych opowiadałem
o grupach odniesienia, liderach opinii i generalnie o wpływie społecznym.
Wszystko tam zaczęło się od tego, że obecność innych ludzi może ułatwiać
wykonywania jakiejś czynności lub ją utrudniać. Banalny wniosek, banalne
przykłady. W tekście amerykańskiego autora była między innymi mowa o występie
publicznym jako przykładzie na hamujący wpływ obecności grupy. I wtedy
pomyślałem, że u mnie jest odwrotnie. Owszem, często denerwuję się przed
wystąpieniami, ale tak w szerszym spojrzeniu to sprawiają mi one więcej
przyjemności niż niepokojów. Nie od dziś znam swoje mocne strony i elokwencję
zaliczam do swoich wielkich zalet. Umiem mówić ładnie, bez zająknięć, pełnymi
myślami i zdaniami, a w dodatku na jakikolwiek temat. Jeżeli uznamy, że można
kogoś przegadać lub zagadać, to ja z pewnością to potrafię. Takie publiczne
przekazywanie prawd objawionych zebranej publiczności (bo umówmy się, że tekstów
referatowych nikt na zajęcia nie czyta) sprawia mi niemal dziką frajdę. Mogę pokazać,
przekazać, wytłumaczyć, rozśmieszyć, a odbiory notują, będą potem powtarzać
moje słowa. Jeszcze w liceum przy okazji jakiegoś referatu na wos nauczycielka
wróżyła mi karierę wykładowcy uniwersyteckiego. Jak wiadomo moje losy potoczyły
się skrajnie inaczej, ale podświadomie wiem, że mógłbym być profesorem z
powołania, niemal jak na filmach, gdzie nauczyciela ze szkoły pokazuje się też
jako mentora życiowego.
Jeszcze nigdy nie oblałem ustnego
egzaminu. Zdarzało mi się być w wielkich tarapatach po usłyszeniu pytania, ale
jakoś dzięki nawijce, laniu wody i niepozornym zmienianiu tematu wychodziłem z
opresji. Czy to egzamin z marszu, czy po hiszpańsku przed komisją czy w pracy z
nie-wiadomo-czego, zawsze się udaje. Zdaję sobie sprawę, że to dzięki mieszance
dobrej pamięci, wygadania, kropli litości wobec mnie, syndromu Matki Teresy i efektu
dobrego wrażenia, które jeszcze czasem udaje mi się wywołać. Ostatnio
usłyszałem od uśmiechniętego egzaminatora, że „Pan to mógłby mi wszystko
sprzedać, wszystko wcisnąć, a ja bym jeszcze się ukłonił i podziękował”. Inny
jeszcze w sesji zimowej stwierdził, że „ten egzamin to była dla niego czysta
przyjemność i najlepsze dziś spotkanie”. Takie rzeczy dają pałera!
Moja pewność siebie to cecha,
która ma chyba największą skalę wartości. Raz nie mam chęci wychodzić z pokoju,
a innego dnia chcę przemawiać do tłumów. A warunkowana jest przez wiele
czynników: od (nie)wyspania się, przez ilość pryszczy na ryju, po zestaw
odzieży na dany dzień.
I chyba jestem dość otwarty i
publiczny. Często dostaję za to po łapie, często jestem za to oceniany,
skreślany lub nawet zwalniany z pracy, no ale cóż. To też mój pomysł na siebie
i obronny mechanizm selekcji otoczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz