Chodzenie na basen bardzo pomogło
mi z moimi kompleksami cielesnymi. Nadal znajduję swoje ciało raczej
nieatrakcyjnym, ale: a) publiczna półnagość nie stanowi już dla mnie problemu;
b) wygląd mojego ciała nie jest już dla mnie problemem nr 1. Ostatnio dopatrzyłem
się jednak, że istnieje inny obszar, z którym nie radzę sobie tak, jakbym
chciał. Czuję się biedny i mam kompleks finansowy wobec swojego otoczenia. Tak,
wiem, że kasa to rzecz, o której się nie rozmawia. Nie raz udowodniłem jednak,
że takich zasad nie uznaję. Zarabiam mało. Nawet w połączeniu ze stypendium,
zasiłkiem dla niepełnosprawnych i dorabianiem jako sprzątacz, nadal wystarcza
mi „tylko” na życie bieżące. Nie oszczędzam, nie oddaję długów, nie realizuję
swoich marzeń jak prawo jazdy, portugalski czy wyjazdy weekendowe do innych
miast. Zarabiam obecnie dokładnie tyle samo, ile rok temu o tej porze, a
jednocześnie mniej niż 3,5 roku temu w sklepie z ubraniami… Wychodzę na
niecierpliwego. Rozumiem, że z czasem pracując w jednej firmie czy nawet nie,
ale zdobywając doświadczenie zawodowe, którego mi brakuje, zacznę zarabiać
więcej. Wiem też, że nie mam chybione wykształcenie, że na rynku pracy jest
źle, że sam fakt posiadania pracy to już dużo. Problem pojawia się, gdy się
ustawię w rzędzie z przyjaciółmi.
Oczywiście, że jestem zazdrosny. O
mieszkania, o prace, o związki, o zagraniczne wakacje, o taką średnioklasową
swobodę finansową. Nie umiem wskazać, jaki poziom finansowy chciałbym osiągnąć
mając 26 lat, ale wiem na pewno, że stan, w którym zastanawiam się dwa razy czy
stać mnie na lunch na mieście z przyjaciółmi, mnie zasmuca, nie satysfakcjonuje
i zwyczajnie męczy. To trochę marudzenie, trochę użalanie się nad sobą – zgoda,
bo to coś na zasadzie twierdzenia, że „system jest zły”. Podobnie wiem, że
zależy to od wielu czynników i w pewnym stopniu mam na to wpływ – zawsze mogę
szukać lepiej płatnej pracy. Z kolejnej strony na krótką metę niewiele jestem w
stanie zrobić. Mam też świadomość, że z czasem te różnice będą się zmniejszać. A
jeszcze zdaję sobie sprawę, że to ja mam problem, a nie inni. To w mojej głowie
od zawsze siedzi syndrom biedaka. Wychowałem się w bardzo złych warunkach,
nigdy nie miałem wsparcia finansowego ze strony rodziców na mieszkanie, studia,
podróże, a nawet jedzenie. Stąd pieniądze są dla mnie szalenie ważne i samo ich
(nie)posiadanie jest dla mnie kluczowe.
Zacząłem nawet zastanawiać się, czy
może źle planuję wydatki i zarządzam finansami. Jednak od kilku lat prowadzę swoją
małą excelową księgowość. Robię raz w tygodniu duże zakupy w supermarkecie,
oglądam się za promocjami. Nie palę, nie przepijam, poza kinem, kawą i
sporadyczną pizzą nie wydaję pieniędzy na „zachcianki”. Mam poczucie, że nie marnuję pieniędzy.
Ale i tak najlepsza jest zasada „zawsze
coś”. Gdy wydaje Ci się, że masz akurat mniej wydatków i coś oszczędzisz, zaczynasz być
chory i potrzebujesz leków, psuje się coś w domu, kończy Ci się karnet na
basen, wyprawiasz urodziny, przeprowadzasz się, jest podwyżka cen biletów, ktoś
umiera lub wszystkie środki czystości postanawiają skończyć się tego samego
dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz