Zawsze bawiło mnie to, jak o
ludzkim życiu decyduje jakiś uzyskany wiek. Gdy się ma 7 (czy tam teraz 6) lat,
idzie się do szkoły. Ośmiolatki idą do komunii. Od dwunastego roku życia można
jeździć samemu windą i siedzieć z przodu w samochodzie. Wraz z osiągnięciem
15tki inaczej wyglądają kwestie zachowań seksualnych. 18 to już w ogóle
magiczna bariera, która zmienia wiele kwestii społecznych w życiu młodego
człowieka. Podobnie z 21, które w świadomości głównie mojej babci wciąż funkcjonuje,
jako moment, w którym mężczyzna uzyskuje prawo do zawarcia związku
małżeńskiego. Do tego to „oczko” i wiek, kiedy już wszędzie na świecie można
pić legalnie alkohol. Potem jest chyba 25 jako ćwierćwiecze, często też moment
kończenia studiów i wchodzenia w dorosłe życie. W tyko roku na moim liczniku
pojawiło się 26. I naturalnie tu też można doszukać się cezury. Koniec życia
studenckiego. Przynajmniej oficjalnie skończyły mi się wszystkie zniżki i
przywileje studenckie. Mimo że studentem planuję być jeszcze lekko ponad rok,
moja legitymacja studencka ma obecnie wymiar głównie symboliczny. Nie sądzę, by
np. w kinie przy zakupie biletu studenckiego ktoś sprawdzał mój wiek (nie ma go
na legitymacji studenckiej), ale już np. z komunikacją miejską czy krajową tak
łatwo może nie być.
Moje zeszłoroczne urodziny wiele
zmieniły w moim myśleniu o samym dniu urodzin oraz o ewentualnej uroczystości
urodzinowej. Udało się zorganizować superimprezę na ok. 35 osób. Wcześniej bałem
się dnia urodzin, bałem się organizować duże imprezy, zawsze brakowało mi
pomysłu, siły, pieniędzy. W tym, będąc optymistycznie nastawionym, postanowiłem
zorganizować analogiczne party do 2012. Jednocześnie złożyło się w czasie, że
wypadnie wtedy ostatni weekend mojego mieszkania w Melinie i łatwo można było
połączyć dwie okazje w jedno celebrowanie. Znając zasadę, że „1/3 nie przyjdzie”,
zaprosiłem bardzo dużo osób. Pech chciał, że w nocy z 23 na 24 marca było -14
stopni! Do tego cały tydzień przed urodzinami leżałem chory na dziwny wirus i do
ostatniego dnia ważyły się losy sobotniej imprezy. Z przykrością dowiadywałem się,
że bardzo wiele osób nie pojawi się tego dnia w Melinie. Okazało się, że marzec
to nowy sezon urlopowy, że chrzciny, że praca, że kac, że konkurencyjna impreza.
Ale najsmutniejsze były zaproszenia bez echa. Kilka osób nie raczyło napisać
nic. Zostawienie zaproszenia na urodziny bez odpowiedzi traktuję jako krok
wstecz.
A sama impreza rewelacyjna nie
była, bo przyznaję, że zabrakło mi entuzjazmu i siły. Disnejowski klimat
pomysłem był dobrym, ale w praktyce trudnym. Przyszło ostatecznie 20 osób, za
co bardzo dziękuję i bawiliśmy się do około 1. Niestety mój stan zdrowia nie
pozwolił na dalszą zabawę w klubie.
Jak byłem młodszy, sądziłem, że
24 czy 26 lat to bardzo dużo. Gdy już tyle mam, towarzyszy mi poczucie, że
jestem gówniarzem. O swojej dziecinności czy niedojrzałości przekonuję się
ostatnio bardzo często. I trochę tego nie rozumiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz