Naoglądałem się już dużo filmów o
superbohaterach. Zdecydowana większość z nich to reprezentanci drogiego, bo
drogiego, ale jednak kina klasy B. Do X-Menów mam słabość z racji oglądanej
bajki na Fox Kids w dzieciństwie. Niedawna trylogia i zaraz po niej puszczony „first
class” były w porządku, ale nie powalały. Geneza Wolverine’a wyjaśniła i
wprowadziła w historię jednego z najbardziej znanych, lubianych i ciekawych
członków składu Xaviera. Nie ukrywam, że nastawiłem się wymagająco przed
obejrzeniem najnowszego dzieła z wytwórni Marvela. Dwie największe stajnie
superherosów w USA: Marvel i DC Comics toczą odwieczną wojnę o prym. Osobiście bliżej
mi do Marvela – Spiderman jest one and only, X-Meni, Iron Man, nawet Hulk. W zeszłym
roku zwycięstwo w kinie odnieśli Avengersi, w tym nie do przebicia jest nowy Superman,
jednak nie uważam, że Wolverine pozostaje w tym starciu bez szans. „Wolverine”
nie jest zwykłym mordobiciem, a jednocześnie nie sili się na wielki uduchowiony
dramat na poziomie „Człowieka ze stali”. Ok – Logan walczy z duchami
przeszłości, ucieka, ma wizje, a nawet sen we śnie, ale tylko raz podczas
całego filmu miałem poczucie znużenia. Zaraz po seansie stwierdziłem, że film mi
się podoba, a na drugi dzień to już byłem bliski zachwytu.
Jeżeli lubisz Tokio czy szerzej
kulturę Japonii, a jednocześnie Twoja wiedza nie wykracza poza przekaz masowy i
stereotypy – ubawisz się jak małe dziecko. Są neony, dziwne przejścia dla pieszych,
love motele, superszybkie pociągi, technologia jutra, świątynie i kimona,
tradycyjny sposób „zarządzania rodziną”, yakuza, japoński kompleks broni
jądrowej i przegranej wojny, spanie na podłodze, domy z papieru i wyglądające
na surowe jedzenie. Film ten ku mojemu zaskoczeniu praktycznie cały dzieje się
w Japonii i grają w nim prawdziwi Japończycy. Wisienką niezaprzeczalną jest
będący kwintesencją męskości Jackman. Przystojny, zbudowany jak bóg, śmieszny,
waleczny, niebezpieczny Australijczyk jest idealny do tej roli. Obraz nie męczy
odrealnionymi pojedynkami, a to miła odmiana po kilku nawalankach w podobnych filmach. Scena ze strzałami na sznurkach jest wręcz piękna. I jak przy każdym
filmie Marvela – polecam zostać do-prawie-końca napisów.
Jedynie motyw walki na jadącej
japońskiej torpedzie jest trochę przesadzony. Pojedynek Dra Octopusa ze
Spidermanem na pociągu metra to arcydzieło. Tutaj było już momentami wręcz
komicznie.
A gdy Loganowi obcinali szpony, aż
mi się słabo zrobiło. Bardzo nie lubię pozbawiania „kończyn”. Oj bardzo.
:-)
OdpowiedzUsuń