Plan zabrania przyjaciół do
Szczecina narodził się kilka lat. Niemal legendarne jest już moje wychwalanie
stolicy Pomorza Zachodniego, więc zebrać chętnych do wyjazdu nie było trudno. Z
organizacją też poszło gładko i sam nie wiem dokładnie kiedy, zapadła ostateczna
decyzja o weekendowym wypadzie na Tall Ship Races 2013. Jednym zdaniem był to
strzał w 10! Nieoficjalnie wiem już, że był to jeden z najbardziej burżujskich
weekendów mojego życia. Z dwoma przyjaciółkami spaliśmy u trzeciej –
szczecińskiej, która użyczyła nam mieszkania będąc w UK. Podróż to był koszmar
z klimatyzacją. Dzięki temu, że wsiadłem na Wschodniej, mieliśmy miejsca
siedzące, wiele osób stało całą drogę, do łazienki nie było jak przejść. Na miejscu
żar z nieba, jasna noc, 35 stopni, najtańsze taksówki na świecie i milion osób.
Miało być grzecznie, a skończyło się „wyjściem na miasto”. Łącznie przez cały
weekend spaliśmy kilka godzin. Całe noce imprezowania, całe dnie zwiedzania –
dziewczyny pierwszy raz widziały Szczecin, a ja też przyznam, że wiele miejsc
wygląda teraz zupełnie inaczej i odkrywam je na nowo. Jechaliśmy taksówką
jakieś 15 razy w ciągu 2 dób! Spotkałem przypadkiem mnóstwo znajomych z czasów
szczecińskich (a niektórzy bardzo przytyli), byłem w tych samych klubach, co 8
lat temu (to akurat bardzo smutno), jadłem regionalne frytki w bułce i
pokazałem dziewczynom wszystkie ważne miejsca, no może oprócz cmentarza. Zaliczyliśmy
też urodziny babci, była świetna impreza, a jedzenie – jak nietrudno przewidzień – rewelacyjne. Widziałem z bliska najpiękniejszy basen w Polsce, pierwszy raz
zwiedziłem bunkry pod Szczecinem wybudowane przez Niemców. No i najważniejsze –
regaty. Coś niesamowitego! Nie byłem na pierwszym finale kilka lat temu i
szczerze teraz żałuję. Miasto żyło, było mnóstwo obcokrajowców, atrakcji, do
tego widać, że Szczecin zwrócił się frontem do Odry. Dziewczyny wróciły
zachwycone, stwierdziły, że było jak zagranicą – od atmosfery, przez architekturę
po towarzystwo. Zdaje sobie sprawę, że to niestety była głównie magia finału
regat – największej imprezy plenerowej w Polsce.
Dwa tygodnie później pojechaliśmy
z przyjaciółmi pod Olsztyn na kajaki. Była to moja druga wizyta w domu
rodzinnym przyjaciela i od początku nastawiałem się, że ma mieć charakter
wypoczynkowy. Wziąłem drugi raz w życiu dzień urlopu na piątek po świętym
czwartku i już w środę ruszyliśmy na Warmię. Plan każdego dnia wyglądał
podobnie: dużo snu, ale tak do 9, nie do 12, śniadanie, wyjazd na lody do
Olsztyna, powrót, obiad, filmy, gra planszowa Battle Star Galactica, drynki,
kulminacja każdego wieczoru – grill na tarasie i sen. Naprawdę odpocząłem, nie
myślałem o pracy, dodatkowo przez własną niezręczność straciłem na 4 dni
telefon i mogłem pożyć jak ludzie w średniowieczu. Kajaki też wyszły spoko –
miałem zakwasy od noszenia kajaku, nie opaliłem się, bo było dość chłodno, a
trasa leśna, ale natura mi się całkiem podobała – jesteśmy z przyjaciółmi
zwierzętami miejskimi, ale miło było inaczej pooddychać.
Szczecin: wielkie wow, srebne
taksówki na-za-3-minuty, multikulturowość i multijęzyczność, dłuuuga podróż,
przenośny Starbucks.
Olsztyn: lody o smaku marchewki,
bazylii czy lat 50, zbita szyba w telefonie (300 zł w plecy!), totalny relaks choć
pod dyktando przyjaciela, dużo natury, zero Starbucksa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz