Mam wrażenie, że nie robi się już
filmów, w których główny bohater nie pokazuje się zaraz na początku bez
koszulki. To prawie tak święta zasada jak ta mówiąca, że na okładce gazety musi
być młoda, ładna dziewczyna z cyckami na wierzchu bez względu na to, czy to
czasopismo dla pakerów, dla gospodyni, czy krzyżówki. Aktor, który wcielił się w
rolę tytułową, zdecydowanie ma się czym pochwalić i rzec tylko można, że scen
bez koszulki było za mało. 30 letni Henry Cavill ma wszystko co amerykańskie, a
jest Brytyjczykiem. Idealna cera, idealne ciało, idealne zęby, idealna fryzura
i co dziwne – owłosiona klata. To wszystko razem już samo w sobie czyni go
superfacetem, a biorąc pod uwagę, że przez cały film z racji swojej nadludzkiej
mocy Clark się nie brudzi, nie kaleczy, nie czochra, nie poci, ciągle wygląda
jak z okładki Men's Health (tam nie ma kobiety na okładce!). I tu mógłbym
skończyć, bo już samo oglądanie Cavilla było wystarczające, by mieć pozytywne
odczucie po seansie (a nawet całkiem ciekawe sny). Ale ten film to coś więcej. Zaczęło
się od dość niesupermanowskich zapowiedzi. „Man of steel” ma jeden z
dziwniejszych zwiastunów, jakie widziałem. Nie od dziś wiadomo, że oglądam
wszystkie filmy z i o superbohaterach, a tu takie coś zupełnie w innym
klimacie. Owszem – było sporo wybuchów, kopnięć, ratowanie świata, ale za
wszelką cenę twórcy chcieli pokazać coś więcej i silili się na tchnięcie nowego
życia w postać wszystkim znaną, ale jednocześnie przy ostatnich
Spidermanach, Batmanach, X-menach wyblakłą.
Nie ukrywam – Superman to nie
jest jakoś moja specjalnie lubiana persona. Wolę Spidermana, Irona Mana, nawet
Batmana. Moja styczność z tym superherosem polegała na serialu z lat 90, choć
bardziej niż głównego bohatera pamiętam z niego Teri Hatcher. Mniej więcej byłem
w stanie odtworzyć historię narodzin i główne postacie przygód pana z Kryptonu,
ale nie wiedziałem, że ta opowieść jest taka skomplikowana. W filmie dużo miejsca
poświęcono genezie całej zabawy i chyba trochę ją pozmieniano względem oryginału. Zgodzę
się, że momentami jest ponadprzeciętnie naciągnięty zdrowy rozsądek, ale generalnie
wrażenia miałem dobre. Film mi się nie dłużył, nic szczególnie nie drażniło,
pozbyłbym się wątków z kolegami z redakcji Louis, dodał scenę znalezienia
niemowlaka przez ziemskich rodziców. Poza Henrym bez koszulki nic mnie nie wbiło w
fotel, a chyba trochę na to liczyłem - w końcu niektórzy krzyczeli, że to film roku.
Mimo że wiem, że Amy Adams to
dobra i ceniona aktorka, widziałem z nią sporo filmów i znam jej główne
osiągnięcia, zawsze mam problem, by ją rozpoznać na ekranie. Ona jest po prostu
miksem Naomi Watts i Nicole Kidman. Wątek Louis Lane został pomyślany i
zrealizowany dobrze, ale z małą skazą – jak zawsze ktoś bezbronny i przypadkowy
otrzymuje wiedzę, jak uratować świat i znajduje się w centrum
ekstraniecodziennych wydarzeń.
Czekam na drugą część. Oby bez
koszulki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz