Zgubiłem klucz od śmietnika. Już dość
długi czas temu, gdy wychodziłem na basen, złapałem pełen worek, klucz z
kuchennej półki i wybiegłem z domu. Otworzyłem altankę śmietnikową, która
powstała podczas remontu całego bloku, której zamek się wiecznie zacinał i
której istnienie miało wpłynąć znacząco na czystość całej wspólnoty, rzuciłem z
daleka śmieciami do kontenera i w tym momencie zadzwonił telefon. Odebrałem,
zagadałem się i zostawiłem klucz w drzwiach. Pojechałem na basen, wróciłem i
gdy szukałem klucza do domu, uświadomiłem sobie, że ten do śmietnika musiał
zostać w zamku. Gdy wróciłem się do altanki, klucza już nie było. Mijały dni, a
ja wciąż nie mogłem załatwić nowego. Sąsiadów wiecznie nie ma w domu, a
gdy już otwierali drzwi, akurat w tym momencie nie mogli pożyczyć swojego do
dorobienia. Informacja o dyżurze administracji zaginęła z tablicy ogłoszeń
(tzn. ktoś zerwał kartkę z drzwi do piwnicy) i nie wiem, jak się na niego
dostać – zresztą wiadomo, że to na pewno nie po drodze. Próbowałem nawet
rozmawiać z dozorcą, obiecał, że dorobi klucz, przyniesie, a dopiero wtedy mogę
mu zapłacić. I tak od 3 tygodni on się u nas nie pojawił, a ja go nie
widziałem, żeby się przypomnieć. To niby drobiazg, a jednak bardzo upierdliwy.
JP stwierdziła, że dopóki nie załatwię klucza, ona śmieci wynosić nie będzie. Także
wynoszę je ja i stawiam przed drzwiami do pomieszczenia z kontenerami. W ostatni
czwartek wychodziłem z domu kwadrans po 7 i wynosiłem dwa worki śmieci i dwa
opakowania po pizzy. Oparłem je o ścianę altanki i wtedy za budynku wychynęła
dozorczyni. Spytała czemu to tu kładę, na co odrzekłem, że przepraszam, ale nie
mam klucza. Urwała mi w połowie tłumaczenia i zaczęła dosłownie drzeć mordę. Że
kurwy, brudasy, złamasy. Odwróciłem się na pięcie i bez słowo odszedłem w
stronę przystanku słysząc za sobą krzyki sfrustrowanej kobiety.
I właśnie dlatego nie lubię
odzywać się do obcych. Nie cierpię pytać, dzwonić na infolinię lub do urzędów,
zwracać uwagę kelnerowi, że coś jest nie tak z zamówionym jedzeniem. Takie sytuacje
w 90% kończą się kłótniami, byciem niemiłym lub chociaż niepomocnym. Dlatego wolę
automaty do biletów zamiast pani w kasie, wypożyczanie książek z biblioteki,
które wcześnie zarezerwuję on-line, płacenie on-line i robienie wszystkiego
samemu. Wracając w sobotę od dentysty z małego miasta na wschód od Warszawy
korzystałem z bardzo nielubianych przeze mnie busów. Kierowca był krótko mówiąc
gburem. Odbekiwał na każde pytanie, nie odpowiadał na zwroty grzecznościowe,
łamał przepisy ruchu drogowego i odnosił się bez szacunku do starszych osób,
które miały problem z odpowiednio mocnym trzaśnięciem drzwi. Najgorsze było to,
że byliśmy na niego skazani i od niego zależni, więc każdy z pasażerów siedział
cicho, był miły i nie narzekał.
Za często obcy ludzie na przystanku,
w komunikacji miejskiej, ekspedienci czy kasjerki w sklepach coś ode mnie
chcieli: od pytań o rękę po opowiadanie historii życia. Stąd wolę maszyny i
pracę w pojedynkę. I to jest chyba tendencja ogólna. Automatyzuje się sprzedaż
i usługi, zwalnia ludzi, którzy zapowiadali pociągi na dworcach, przerzuca
obowiązek wydrukowania bilety na pasażera. To oszczędza czas, pieniądze na wypłaty i nerwy na kontakcie.
A jak kasjerka nie odpowiada „dzień
dobry na dzień dobry”, bo np. już 500 razy dziś mówiła „dzień dobry” i każde
następne wywołuje u niej spazmy wściekłości, odwołuję je mówiąc „albo i nie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz