90% mądrych rzeczy wymyślili
Arystoteles, Platon i Pitagoras. Bo wszystkie teorie mają źródła w
Starożytności. Pierwszy z panów stwierdził, że człowiek to istota społeczna. No
i się zaczęło, że mamy grupy, społeczeństwo, organizacje i inne całości. Różni
ważni myśliciele zaczęli budować systemy, opisywać motywacje działań jednostki
i zbiorowości. Prawie wszyscy zgadzali się, że jednostka chce, musi i nie ma
innej opcji, jak żyć z innymi. Stanowi to element wiedzy potocznej i nie trzeba
wielkiego umysłu, by podać dziesiątki przykładów, że do własnego szczęścia
potrzebni są nam inni, wręcz że człowiek bez ludzi to nie człowiek w ogóle. Nawet
w relacji blogerskiej oprócz mnie potrzebni są jeszcze twórcy programów,
których używam do pisania, małe żółte rączki, które składają komputery w Azji,
informatycy we flanelowych koszulach, którzy administrują serwis blogowy no i
czytelnicy, choć bez tych ostatnich blo mogłoby istnieć samo dla siebie, no i
dla mnie.
Od dawna mam wrażenie, że nie
należę do żadnej całości. Gimnazjum i liceum upłynęło mi na szukaniu kliki,
której częścią mógłbym się swobodnie czuć. Stąd przeszedłem chyba wszystkie
możliwe transformacje wieku młodzieńczego – od metalu, przez hip-hop, rude
włosy do bycia pospolitym pedałem. Mój wychowawca nazywał mnie wolnym
elektronem klasy, który porusza się między klikami, na które naturalnie
podzielona była moja naprawdę dobra szkolna klasa. Teraz jest podobnie. Nie należę
do żadnej organizacji, kliki, paczki. Po części dlatego, że sam nie wiem, czym
się interesuje, gdzie jest moje miejsce i co chciałbym robić, także nigdy nie
miałem szansy trafić na osoby czy instytucje zbliżone w swoich poglądach, które
mogłyby mnie „przygarnąć”. W relacjach koleżeńskich prawda ma dwa dna. Chyba jeszcze
wciąż panuje przekonanie, że jestem elementem świty JP. Dość długo spotykałem
się z twierdzeniem, że JP i jej szeroko pojęte towarzystwo, które wszyscy dość
łatwo jesteśmy w stanie zidentyfikować to również moja klika. Może jakieś trzy
lata temu tak nawet było, nigdy do końca, ale bardziej niż dziś. Wspólne imprezy,
które już nawet te trzy lata temu były prawie jedynym łączącym nas tematem,
teraz zdarzają się raz na pięć – sześć miesięcy. Trudno tu mówić o jakiejś przynależności.
Jeżeli chodzi o przyjaciół (drugie dno, które samo w sobie dnem nie jest), nie
czuję się jak pełnoprawny podmiot w większości tych relacji. W dodatku rzadko
jest tak, że bliscy znajomi moich przyjaciół to jednocześnie moi koledzy. Na większych
imprezach okazuje się nagle, że 70% gości to osoby mi nieznane, znane na „cześć-cześć”
lub po prostu mnie ignorujące, często z wzajemnością.
Trochę mi to przeszkadza. Widzę w
tym element większej całości (paradoksalnie). Jako bezrobotny czuję się
niepotrzebny. Jako niepełnosprawny, któremu odmówiono renty w ZUS, czuję się
odrzucony przez system. Jako pedał czuje się wykreślany z polskiej
rzeczywistości. Jako chory na depresję czuję się nielubiany.
Jakakolwiek zmiana powyższego nie
przychodzi mi łatwo. A wyjścia nie ma, bo tak chcieli starożytni. Bo ja też
chciałbym inaczej.
głowa do góry i uśmiechnij się
OdpowiedzUsuńrobię to ciągle
Usuń