Jak tylko zaczął się w moim życiu
etap wysyłania aplikacji o pracę, oznaczało to również początek zastanawiania
się czy i jak pisać w nich o tym, że nie mam ręki. Z jednej strony nie powinno
mieć to najmniejszego znaczenia podobnie jak fakty czy mam dzieci, jestem
gejem, mam żonę, przynależę do rasy żółtej czy wyznania muzułmańskiego. Z drugiej
strony przecież nie wysyłam CV tam, gdzie wiem, że brak ręki uniemożliwia
wykonywanie pracy – marzenia o byciu lekarzem, strażakiem czy bokserem
porzuciłem już bardzo dawno. Z trzeciej już strony uczestniczyłem kiedyś w
warsztatach poszukiwania pracy przez osoby niepełnosprawne i usilnie „wciskano”
nam tam, by ze swoich przywar czynić zalety, by argumentować, że pracodawca zatrudniając
osobę bez ręki zyskuje dzięki temu szereg ulg, ma szanse na dofinansowanie i
generalnie może więcej zyskać niż stracić. Tylko nikt nam na tych warsztatach nie
wyjaśnił, jak zaznaczyć to w dokumentach aplikacyjnych, by już pierwsze
zetknięcie osób z HR ze mną już uwypuklało takie korzyści. Z kolejnej strony zdarzają
się ogłoszenia, w których wyraźnie zaznaczone jest, że pracodawca chętnie szuka
osoby niepełnosprawnej i wtedy niby jest łatwiej, choć chyba największym z
możliwych banałów byłoby tu stwierdzenie, że osobie niepełnosprawnej jest
generalnie trudniej znaleźć pracę niż osobie pełnosprawnej.
Osoby przeprowadzające ze mną
rozmowy kwalifikacyjne różnie reagują na fakt, że oto kandydat przychodzi
niepełnosprawny. Jedni milczą i nie robią z tego kwestii, drudzy pytają o to w
semiprofesjonalny sposób w ścisłym związku z charakterem pracy, na którą
aplikuję, a inni walą prosto z mostu niemal zaraz po „dzień dobry”. Przykład
ostatniej rekrutacji bardzo mnie zasmucił. Za pośrednictwem przyjaciela
aplikowałem do dużej firmy. Miałem opory, bo nie podobał mi się charakter
pracy, ale w mojej sytuacji trudno jest wybrzydzać. Dużo rozmawiałem z
przyjacielem i obaj argumentowaliśmy, dlaczego ta praca może być szansą i
dlaczego nią być nie może. Ostatecznie po wielu przemyśleniach zdecydowałem się
pójść na spotkanie rekrutacyjne (słowo klucz). Zerwałem się z zajęć
uniwersyteckich, pożyczyłem buty z tych eleganckich (już wcześniej),
przygotowałem się do rozmowy i wykonania zadania rekrutacyjnego. Całość miała
trzy części i trwała prawie dwie godziny, a przyszło na nią jedenaście osób. Zrobiłem
wszystko najlepiej, jak umiałem, dzięki mieszance przygotowania, elokwencji i
inteligencji wydaje mi się, że zrobiłem dobre wrażenie. Po dwóch dniach mało
istotnym dla przykładu kanałem dowiedziałem się od kolegi kolegi znajomego, że
pracy nie dostanę, bo nie mam ręki. I kropka. Rzeczywiście minął termin, do
którego miano się do mnie odezwać i nikt tego nie zrobił. Z jednej strony
naprawdę rozumiem – skoro możemy wybrać spośród jedenastu mniej więcej podobnie
przygotowanych do pracy kandydatów, lepiej wybrać tego bez ręki. Z drugiej
jednak strony jak pomyślę o tym, ile czasu, przygotowań, niemal kłótni i walki wewnętrznej
poświęciłem, by w ogóle tam pójść i w dodatku, ile czasu i uwagi poświęciły
osoby prowadzące tę rekrutację, by ostatecznie usłyszeć jak wyrok, że nie, bo
nie mam ręki, wszystkiego mi się odechciewa.
A cała zabawa sprowadza się do
tego, by w takiej sytuacji na drugi dzień rano wstać z łóżka i w bardzo
zbliżony sposób dalej wysyłać aplikacje. Z całą świadomością, że takie sytuacje
są i będą, bo nie ma i nie będzie ręki. Bo nie ma i nie będzie wyboru.
Bardzo analogicznie jest z
randkowaniem i związkami. Napisać czy nie napisać przed spotkaniem, że nie mam
ręki. Uprzedzić czy ryzykować minę i reakcję po drugiej stronie, które potem mogą
się śnić po nocach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz