Chcemy długo żyć. To taki
imperatyw, żeby żyć jak najdłużej i korzystać, i wyrywać każdy dzień, bo te są
przecież dobrem ograniczonym. Naturalnym zaprzeczeniem tego jest samobójstwo,
które dla wielu jest głupotą, dla innych pójściem na łatwiznę, a dla jeszcze
innych najbardziej nienaturalnym zachowaniem ludzkim. I nawet gdy sobie śpiewamy
„sto lat”, wybrzmiewa szczere lub mniej szczere, trzeźwe lub pijane,
przemyślane lub odbębnione życzenie jak najdłuższego życia. Nie jestem
przekonany, że długość jest dobrą miarą jakości życia. Czy że życie krótkie, „za
wcześnie przerwane” jest w jakiś sensie mniej wartościowe niż życie ponad 100letniej
babuleńki, która codziennie wypija kubek rumu dla zdrowia i siły. Czy bagaż
doświadczeń/poziom spełnienia 30latka musi być mniejszy niż 70latka?
Pewnie wynika to z mojej obecnej
sytuacji, ale najzwyczajniej irytuje mnie przekonanie i twierdzenie, że jestem
jeszcze młody i w związku z Tm: spokojnie, przyjdzie czas na wszystko, że się
jeszcze ułoży i że skoro mam te-prawie-26-lat to nie mogę jeszcze twierdzić, że
moje życie ssie i je trochę przegrywam już. Otóż mogę. Bo skoro tak czuję i
widzę, że zrobiło się patowo, to jakim cudem mam skupiać się na wydłużaniu życia,
na myśleniu o przyszłości, na wierze, że będę kiedyś piękny, bogaty i
zakochany, skoro 90% powierzchni mojego mózgu skupia się na tym, czy będę mieć
na opłaty w miesiącu, który właśnie akurat trwa. „Będzie dobrze”, „Musi w końcu
być dobrze”, „Jakoś się ułoży” to zrozumiałe dla mnie, ale jednak dość puste
frazesy. Wcale nie musi i nie wierzę, by siła autosugestii miała wiele
wspólnego ze znalezieniem pracy czy szczęścia. Pewnie nie przeszkadza, ale
jednocześnie bardzo trudno ją z siebie wykrzesać i do tego jeszcze podtrzymywać
przez kilka miesięcy pozostawania bez pracy, bez kasy, bez spełnionych potrzeb,
bez spokoju i bez snu. To takie raczej trwanie, nie życie. Być może mam w sobie
jeszcze jakiś cień pozytywnego myślenia o jutrze, być może to jakieś mechanizm
biologiczny, a być może to jeszcze nie ten moment, kiedy bilans całości
wychodzi na minus, bo wciąż tli się gdzieś małe przekonanie, że coś się zmieni.
Staram się nie dotykać kwestii
eutanazji. Nie umiem się określić co do poparcia dla legalnego wyboru śmierci. Nie
do końca pasuje mi mówienie o „życzeniu śmierci” w kontekście schorowanych i
zmęczonych osób. To sugeruje, że oni po prostu chcą umrzeć, niemal z radością. A
przecież to ból, cierpienia, choroba sprawiają, że naturalna chęć długiego
życia właśnie umiera.
Sam zawsze uważałem się za osobę
niezdolną do samobójstwa. Wymaga to wielkiej odwagi lub wielkiej głupoty. Obu
mi brakuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz