W całości film z przygodami
Jamesa Bonda widziałem może dwa razy, z czego oba miały miejsce, gdy byłem w
podstawówce czy gimnazjum. To takie seanse na TVP1 z rodzicami w piątek o
20:10. Nie za bardzo kojarzę aktorów tytułowych z nazwiska, z partnerek oczywiście tylko
niepolską Polkę Scorupco i piękną Berry, a z piosenek babcię Madonnę
i prababcię Tinę. Mniej więcej kojarzę też tytuły, a te są marketingowo dobre,
tak trochę wskazują, że to filmy o rzeczach ważnych, wręcz wysokich. Nie da się
ukryć, że o serii bondowskiej miałem raczej niskie zdanie. Widziałem w tym
trochę staroświecką wizję Mission Impossible, z gadżetami, romansem z piękną i
niebezpieczną nieznajomą i wielkim ratowaniem świata. Przyznać muszę, że
specjaliści od promocji „Skyfall” robili wszystko co mogli, by wypromować
nowego 007. Craig w co drugiej reklamie, wykorzystanie melancholijnej i
utalentowanej Adele, Heinken, Cola Zero, Orange, nie dało się przeoczyć. Wszystko
to zaowocowało tym, że Polacy mimo październikowego ataku zimy szturmem ruszyli
do kin. Za namową i dzięki zaproszeniu przyjaciół, wybrałem się i ja.
Halloween, 22:00, multipleks na
warszawskiej Pradze. Spodziewałem się, że będzie mało ludzi, bo późno, bo
przyjezdni już wyjechali na cmentarze z Warszawy, a ci co zostali, siedzą w
domach i piją przed wyjściem do klubu w przebrani zombi. Nic bardziej mylnego. W
Promenadzie było pół Grochowa. Było głośno, było pijacko – w sumie to pierwszy
raz w życiu widziałem, jak po seansie znajomi wyprowadzali słaniającego się na
nogach kolegę. Film zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Gdzieś tam czytałem
wcześniej, że to taki Bond, który trochę zmienił formułę i zrobił krok w przód.
Rzeczywiście moje stereotypowe wyobrażenie o ratowaniu świata przez Brytyjczyka
zderzyło się na ekranie z obrazem męskiego i przystojnego Craiga (który jest
dobrym przykładem, że przystojny mężczyzna nie musi być ładny), który nie jest
niepokonany, który ma słabości, który gra w filmie o nienaiwnym scenariuszu
(notabene „Skyfall” wyreżyserował Sam Mendes – były mąż Kate Winslet i twórca
między innymi pięknego „Revolutionary Road”, „Jarheada” z Jakiem i
ponadczasowego „American Beauty”) i który naprawdę przypadł mi do gustu. Oczywiście,
że sceny pościgu na motorach po dachach tureckiego, nienowego miasteczka
wywołały u mnie trochę ironiczny uśmiech, ale ogólny odbiór ku mojemu niemałemu
zdziwieniu naprawdę jest pozytywny. Czołówka i piosenka idealnie wpisały się w
treść filmu. Do wielkich plusów zaliczam wątki obcego, wrogiego cienia w
obliczu demokracji, obrazy Hong Kongu i Makao, kreację antagonisty,
unowocześnienie pomysłu na 007 oraz naturalnie sylwetkę i garderobę Daniela.
Za namową przyjaciół zamierzam
obejrzeć „Casino Royale”. W całą serię nie będę się zagłębiał, ale miło jest
przeżyć taką metamorfozę myślenia o jakimś długotrwającym elemencie.
Jak pierwszy raz usłyszałem
piosenkę Adele, zastanawiałem się czy będzie popularna, bo jest to piosenka
Adele czy bo jest to piosenka z Bonda, czy bo jest to piosenka dobra. Pewnie to
mieszanka tych trzech powodów.