Już kilka razy słyszałem pytanie
o to, czy podoba mi się nowa wersja Sailor Moon. Chyba nawet poczuwam się
trochę do miana eksperta w temacie akurat tej japońskiej animacji, która w tym
roku skończy 23! lata (jest ledwo kilka miesięcy młodsza niż moja siostra).
Prawda jest taka: mam komiksy, mam gadżety, mam serial i filmy, oglądam w kółko
ulubione fragmenty, wydałem na to wszystko miliony monet i zawsze będę bronił
tezy, że to jedna z lepszych rzeczy, jaka spotkała mnie w dzieciństwie. Dowód?
Towarzyszy mi do dziś, nadal wzrusza i śmieszy, nie gaśnie. Gdy dowiedziałem
się, że będzie nowa seria – bo na początku gruchnęła wiadomość, że będą to losy
dalsze – trochę mnie zmroziło, ale po chwili zastoju pomyślałem, że to tylko
dowodzi, że Sailor Moon to produkt ponadczasowy, na którym można zarobić na
kolejnym pokoleniu. Moje obawy od razu wzbudzało to, jak cukierkowe i momentami
disneyowskie czarodziejki poradzą sobie po rewolucjach: wszystkich pokemonach,
durnych i krótkich kreskówkach z CN, komputerowych wytworach i teletubisiach.
Data premiery przesuwała się i coraz jaśniejsze stawało się, że będzie to
jednak coś pomiędzy remakiem a inną interpretacją losów – zwrotem ku mandze i
próba fuzji z oryginalnym anime.
W końcu 5 lipca 2014 r.
wypuszczono pierwszy odcinek Sailor Moon Crystal. Kolejne odcinki (łącznie 26)
w różnych odstępach (mniej więcej co 2! tygodnie) zaplanowano prawie na cały
rok i obecnie jesteśmy na 17. Moje odczucia były i są bardzo mieszane. Z jednej
strony aż łza kręci się od samego faktu, że oto znowu leci Sailor Moon i to w
dodatku można zobaczyć coś nowego, świeższego, lepszego. Z drugiej strony przez
spakowanie 46 odcinków oryginalnej pierwszej serii w 14 nowych epizodów nie
mogło odbyć się bez strat. Postacie są płytkie i bardzo jednowymiarowe, humoru bardzo mało, akcja idzie w takim tempie, że gdzieś uciekły wszystkie smaki,
które sprawiały i nadal sprawiają, że oryginał ogląda się w kółko. Nie ma
miliona wątków pobocznych, a główne postacie straciły wiele z samych siebie. Do
tego wszystkiego pojawiło się „3D”. Oczywiście nie jest to 3D jako trójwymiarowa
technologia, ale prześmiewcze odpicywanie grafiki do tego stopnia, że wali po
gałach za dużą ilością kolorów. Na pewno cieszy większe trzymanie się mangowej
fabuły, która choć uboższa, miała więcej elementów walki, zdecydowanie
większą różnorodność zaklęć i była chyba jednak trochę ciekawsza w kontekście
zwrotów akcji i większej liczbby analogii między Srebnym Millenium, Tokio XX wieku i
Kryształowym Tokio z przyszłości.
Ciekawostką jest to, jak po 20
latach zaobserwować można postęp nawet w bajce. Bohaterki używają tabletów, ich
punkt dowodzenia wygląda jak pracownia Starka, pojazdy i budynki w serialu
wyglądają bardzo nowocześnie. 20 lat temu brak komórek, jeden mały klawiaturowy
komputer Ami i komunikatory w zegarkach i „Ikarusy” na ulicach.
Nie ukrywam – bardzo cieszę się z
nowej Sailor Moon. Przy całym tym, co wyszło jej na złe, śledzę na bieżąco i
jestem tak samo rozemocjonowany, jakbym nie wiedział, co się zaraz stanie.